30 stycznia 2012

Próba odbudowania finansów ;)

Po ostatnim ciosie dla mojego budżetu wskazane było podjęcie próby chociaż częściowego odzyskania poniesionych nakładów ;) Dlatego też, wczoraj zabrałem się za szybki przegląd tego, co w moim rowerowym gratowisku już niepotrzebne. Na sprzedaż zakwalifikowałem 2 kasety (5600 11-23T i 970 12-23T) i siodełko zdjęte z Authora - Boplight Team. Kaseta 105 jest w całkiem niezłym stanie, więc może ktoś się na nią skusi. Właściwie dużo nie przejechała. SRAM PG 970 już nieco więcej, co trochę bardziej po niej widać, ale może ktoś jeszcze skorzysta. Siodełko w sumie też bez zarzutów - jedynym problemem są trochę wytarte nadruki. Miałem jeszcze wystawić kasetę zdjętą z Authora (SRAM ósemkowy, chyba PG 850), ale ta była już nieco bardziej zjechana, więc uznałem, że więcej z tym będzie zachodu niż korzyści (chociaż wcześniej i tak poświęciłem kilkadziesiąt minut na jej wyczyszczenie - zębatka po zębatce ;)), bo pewnie za wiele nie byłaby warta i sama przesyłka wyszłaby drożej. Gdyby ktoś chciał (albo znał kogoś, kto by chciał ;)) coś ze wspomnianych gratów, to oczywiście zapraszam:

28 stycznia 2012

Czyżby rozwiązane trenażerowe dylematy?

No i stało się - zima zawitała na dobre, dzięki czemu temperatura w nocy oscyluje w okolicach -15°C, a w dzień w okolicach -7°C. W związku z moimi ostatnimi dylematami związanymi z utratą cierpliwości do jakości pracy rolek obawiam się, że będzie problem z jazdą na Authorze. W takich temperaturach nie byłoby to przyjemnością, a przecież o to głównie chodzi, prawda? Ponieważ nie będzie też rolek, zdecydowałem się na inne rozwiązanie, do którego wcześniej nie byłem do końca przekonany, ale po namyśle w końcu uległem - trenażer (nie lubię tej nazwy ;)) magnetyczny. Było tylko pytanie - który? Nie chciałem wydawać prawie 1000 zł na coś, z czego będę korzystał maksimum kilka miesięcy w roku. Ograniczyłem się więc do bardziej podstawowych modeli, ale tym razem nie chciałem oszczędzać. Tzn. oczywiście, że chciałem i fajnie byłoby zapłacić jak najmniej, ale wiedziałem, że może się to źle skończyć, tak jak w przypadku rolek. Wydałbym mniej pieniędzy na coś, co i tak za jakiś czas trzeba by zastąpić i wydać kolejne pieniądze. Lepiej wydać więc raz, a na coś porządniejszego - tak uczył mnie zawsze tata, heh... ;) Jak wspominałem w ostatnim wpisie, rozważałem tylko 2 opcje - Tacx albo Elite. Na początku przymierzałem się do Elite'a i modeli z rolką z Elastogelu, bo ponoć cichsza (po doświadczeniach z rolkami ma to dla mnie spore znaczenie ;)), wolniej zużywa oponę i lepiej ją trzyma. No ale też jest to wersja droższa. Do tego przydałaby się właśnie opona, chociaż ponoć w przypadku Elastogelu zwykłe opony (nie te przeznaczone wyłącznie na trenażer) też jakoś dają radę. Myślałem też o podstawce pod przednie koło, ale doszedłem do wniosku, że to lekkie przegięcie, żeby płacić prawie 100 zł za coś, co innym bez problemu udaje się zastąpić jakimiś przedmiotami codziennego użytku, jak np. książka telefoniczna (chociaż kto jeszcze dziś korzysta z książek telefonicznych, a tym bardziej w codziennym użytku? ;)). Wiadomo, pewnie koło jest wówczas gorzej trzymane, ale skoro ludzie z tym żyją... Elastogelowe Mag i Novo Mag (model na 2012 r.), a do tego ew. dedykowana opona trochę mnie nie przekonywały finansowo. Poza tym, spotkałem się z opiniami, że rolka z Elastogelu ma swoje zalety, ale też podobno się zużywa. Wiadomo, że pewnie nie po 2 godzinach jazdy, no ale... Dlatego też, rzuciłem okiem na trenażery z aluminiową rolką. W szczególności na Elite Volare Mag, bo cenowo już lepiej, a w zestawie jest dodatkowo podstawka, bidon i osłona. Chociaż tak naprawdę pewnie tylko z podstawki bym korzystał ;) Z kolei aluminiowa rolka jest już podobno głośniejsza i konieczna jest dedykowana opona. Czytałem, czytałem i wpadłem na jeszcze inny pomysł, a mianowicie - Tacx Speedmatic :> Pomijając to, że o Tacx'ie chyba nigdy negatywnej opinii nie słyszałem, to na korzyść przemawiała cena i to, że rolka jest z jakiegoś magicznego tworzywa, a w miejscu styku z oponą jest aluminiowa opaska. Teoretycznie (bo jak wyjdzie w praktyce - zobaczymy) powinno więc być ciszej bez ryzyka ścierania się rolki. Cenowo praktycznie identycznie co Elite Volare Mag, a do tego 5 poziomów oporu więcej. No i co Tacx, to Tacx ;) Ktoś też gdzieś napisał, że Speedmatic jest cichszy od elastogelowych Elite'ów. Nie wiem do końca, ile w tym prawdy, ale po poczytaniu jeszcze opinii o nim w różnych miejscach - zdecydowałem się zamówić to cudo razem z oponką. Może dotrze w poniedziałek. Ciekaw jestem czy będę zadowolony z wyboru, ale myślę, że tak. Albo chcę tak myśleć ;) I chociaż nie lubię wydawanych pieniędzy, to lubię dobrze wydane pieniądze ;) Tu też należą się słowa podziękowania dla mojej ukochanej Narzeczonej, bo z okazji złożenia przeze mnie pracy magisterskiej (chociaż jeszcze się nie obroniłem, ale zakładam, że stanie się to w najbliższych dniach ;)) postanowiła - pomimo moich sprzeciwów - zrobić mi prezent i dołożyć się w znacznym stopniu do owego zakupu. Tym bardziej zależy mi na tym, żeby Tacx okazał się dobrym wyborem, hehe. Pojeździmy - zobaczymy. Na razie czekam i zmagam się z irytującym bólem dziąsła - to tak żeby nie było za dobrze :)

26 stycznia 2012

Nie dałem rady...

Dziś nie było za bardzo okazji żeby pokręcić sobie na żywo na Authorze, więc postanowiłem, że wskoczę chociaż na rolki i pomęczę trochę Scotta. Jakiegoś wielkiego entuzjazmu to we mnie nie wzbudziło, a to z powodu, o którym pisałem już kilka razy (a właściwie za każdym razem kiedy piszę o rolkach ;)) - z tylną rolką (z dekielkami) stało się/dzieje się coś złego, przez co całość pracuje zdecydowanie za głośno. W czasie jazdy, w zależności od tego jak daleko od środka/krawędzi rolek znajduje się rower słychać przeróżne odgłosy. Od szumu, przez trzeszczenie, piski, aż do odgłosu podobnego do łamania czegoś twardego. Jazda na rolkach nie jest jakimś wyjątkowo porywającym zajęciem, ale te odgłosy sprawiają, że odechciewa się wszystkiego. Dziś moja irytacja sięgnęła zenitu i wytrzymałem... Całe 18 minut :> Niestety, nie wiem czy jeszcze coś z tego będzie. Cierpliwość w tym temacie już mi się powoli kończy, więc trzeba pomyśleć nad innym rozwiązaniem. Albo w ogóle olać kręcenie w zimie i w miarę możliwości męczyć Authora (tylko jazda na Authorze mi się w tej opcji podoba ;)) albo skusić się jednak na jakiś trenażer magnetyczny solidniejszej firmy (brałbym pod uwagę Elite'a albo Tacx'a), bo firmie Roto udało się mnie skutecznie zniechęcić jakością wykonania rolek. Niestety, kupowanie trenażera w zimie (nie na zimę, tylko w zimie ;)) jest mało przyjemnym rozwiązaniem z punktu widzenia poziomu cen, ale kurczę... Pocieszające jest to, że w lutym dostanę jeszcze stypendium, więc może jakoś bym to przebolał i nie musiał się jeszcze wynosić pod most ;) I powinno udać mi się znaleźć jeszcze kilka części na sprzedaż, zawsze może parę groszy więcej by było. Sprawa jest do przemyślenia, ale dzisiejsza próba zbliżyła mnie jeszcze bardziej do decyzji o wyborze jakiegoś innego rozwiązania.

25 stycznia 2012

Rowerek o poranku

Miałem dziś kolejną okazję żeby w zimowej scenerii skorzystać z Authora. I bardzo mnie to cieszy, bo jeżdżenia ostatnio niewiele, dlatego każde kilka kilometrów jest praktycznie na wagę złota ;) Tym bardziej, odkąd rozwiązałem problem przedniego błotnika i odpowiedniego ubrania do jazdy po mieście. Pobudka o 7 i po załatwieniu jednej rzeczy jazda na rowerku o 8. Chociaż wyszło tylko 14,3 km to i tak się cieszę, bo sympatycznie się jechało. Na termometrze co prawda 0,5°C, ale w czasie jazdy nie było tego aż tak czuć. Myślę, że było mi nawet cieplej niż kaczkom stacjonującym obok Parku Olszyna ;)


Tak jak ostatnio, ścieżki rowerowe były w różnym stanie jeśli chodzi o stopień zaśnieżenia. Pozytywnie zaskoczył mnie odcinek biegnący nad niedawno (niedawno jak niedawno - zaraz minie chyba rok, a o trasie wspominałem też w styczniu 2011) otwartą trasą S8:


Nie dość, że nie było na nim śniegu, to sam jego przebieg mi się podoba. Co prawda często przejeżdżam tą okolicą, ale na rowerze (i nad trasą, bo - jak widać na powyższym zdjęciu - ścieżka i chodnik idą górą i odbijają w lewo) jechałem dziś tędy dopiero pierwszy raz.

Potem było już mniej różowo, co wcale nie oznacza, że mi się nie podobało. Ścieżka rowerowa (chociaż to chyba ciąg pieszo-rowerowy; musicie uwierzyć na słowo, że jest gdzieś tam pod śniegiem ;)) biegnąca wiaduktem nad torami kolejowymi przy Lasku na Kole była całkowicie pokryta twardą warstwą ubitego śniegu, która dodatkowo była posiekana małymi koleinami, dołkami i górkami:


Przez to odczułem, że moje ręce nieco odzwyczaiły się od jazdy w terenie, bo od trzymania kierownicy na tych wertepach zacząłem dość szybko czuć przedramiona. Ale ostatecznie nie było aż tak źle i bez jakiegoś ogromnego wysiłku zdobyłem ów szczyt ;) Potem już bez większych atrakcji (chociaż czy sama jazda rowerem nie jest wystarczającą atrakcją?!? ;)) pomknąłem prosto do domu. Było świetnie. Po powrocie szybki prysznic, drugie śniadanie i dalsze załatwianie rozmaitych spraw, choć niestety już nie na rowerze, bo musiałem wyglądać jak człowiek ;)

Niestety, zapowiadają ochłodzenie i temperatury w nocy sięgające nawet -18°C w nocy. W dzień niby kilka stopni na minusie, ale postaram się tak łatwo nie poddawać i kręcić w miarę możliwości. Chociaż po te kilkanaście kilometrów, byle kontakt z rowerem był. Jeśli to nie wypali, pozostanie kręcenie na rolkach w pokoju ;)

24 stycznia 2012

Legalny kask Cavendisha = nielegalny kask Lotto Belisol?

Zajrzałem sobie dziś na Cycling News i przeczytałem informację o tym, że Lotto Belisol nie pozwolono na ostatnim etapie Tour Down Under wystartować w kaskach z nakładką rzekomo poprawiającą aerodynamikę. Okej, UCI podejmuje różne decyzje, różnie je uzasadnia i różne są tego konsekwencje. Rozumiem, że mogli zabronić korzystania z rozwiązań innych niż te stosowane w innych drużynach, ale tak bardzo by mnie to nie zdziwiło gdyby nie to, że w takim samym kasku Mark Cavendish wygrał przecież w zeszłym roku Mistrzostwa Świata. Nie żebym coś miał do Cavendisha i zależało mi na tym żeby stracił tytuł, ale wtedy nie zwrócili na to uwagi? O ile dobrze pamiętam, to przed MŚ w kilku miejscach trąbili o tym magicznym kasku (swoją drogą wyprodukowanym przez Lazera), więc chyba sprawa nie była jakoś wyjątkowo utajniana, a i przecież są tak oczywiste dowody jak zdjęcia. Dobbelaere (UCI) mówi, że start w Kopenhadze (MŚ 2011) był chaotyczny i nie mogli wszystkiego skontrolować. No fajnie, zrozumiałbym gdyby to były jakieś zaściankowe zawody ale kurczę... W przypadku jednej z najważniejszych imprez sezonu takie tłumaczenie wydaje mi się dość śmieszne, w negatywnym znaczeniu tego słowa. Jak dla mnie dziwna sprawa. Ciekaw jestem, czy pojawią się kolejne informacje z nią związane, czy wszystko jakoś ucichnie...

23 stycznia 2012

Ale było fajnie!

Postaram się od początku ;) Od pewnego czasu zaczyna mi doskwierać brak rowerowania. Sporo było ostatnio do załatwienia, a i pogoda nie zachwyca. Niby są rolki, ale strasznie irytuje mnie to jak trzeszczą, piszczą i wydają różne inne mało przyjemne dźwięki. Co prawda z pulsometrem i tak jest ciekawiej, ale ech... Ogłuchnąć można ;) Zacząłem się nawet poważniej zastanawiać nad kupnem trenażera magnetycznego na tylne koło. Miałem już nawet konkretne modele na oku, ale ostatecznie chyba się wstrzymam z zakupem. Pieniędzy sporo, a i nie jestem pewien czy jest mi aż tak potrzebny do mojego jeżdżenia. Może uda mi się jeszcze jakoś odratować te moje nieszczęsne rolki...?

Za oknem od paru dni mokro, pada śnieg z deszczem, czasem sam deszcz. A mnie ciągnęło na rower. I co w takim wypadku zrobić? Tak - pójść na rower! ;) Szoski mi szkoda na takie warunki, sól itd. Pisałem ostatnio, że w Authorze mam problem z przednim błotnikiem. Przed podjęciem decyzji o kupnie czegoś nowego postanowiłem dziś jeszcze raz zajrzeć i zobaczyć co tam słychać. Żeby zbytnio się nad tym nie rozwodzić, napiszę tylko, że udało mi się wykorzystać troszkę większy adapter do zamocowania w koronie widelca i ominąć przedni hamulec. Tak więc, wszystko się ładnie trzyma i chroni przed brudkiem spod przedniego koła. Chociaż bardziej chroni mnie niż rower - zarówno z przodu jak i z tyłu sporo dziadostwa leci na suport i - niestety - korbę. Z tego też powodu nowy łańcuch już nie jest taki nowy, a i kaseta nie lśni oślepiającym blaskiem ;) Problem błotnika jest więc rozwiązany, fajnie.

Musiałem dziś pojechać do mieszkania żeby powbijać parę gwoździ ;) Od mojej dotychczasowej siedziby dzieli je jakieś 9 km, a to już dobry powód żeby nie jechać samochodem czy autobusem tylko rowerem. Tym bardziej, jeśli brać pod uwagę to co napisałem powyżej ;) No więc zbieram się. Wszystko pięknie, jestem już prawie gotowy (o ubraniu będzie dalej ;)), patrzę na licznik, i co? Taaak, bateria właśnie zapragnęła się rozładować! :)


Wstyd się przyznać, ale nie miałem chyba w domu żadnego zapasu. Przypomniałem sobie jednak, że przy okazji kupna BC 1909, do Authora przełożyłem BC 906. A więc CatEye Velo 5, który był dotychczas w Authorze leży w szufladzie i ma w sobie coś, czego właśnie potrzebowałem - baterię ;) A jak zmieniamy baterię to... Ach tak, trzeba wszystko ustawiać od nowa. Nawet sprawnie poszło, ale już dawno miałem przecież być na rowerze.

Mogłoby się wydawać, że dzisiejsza pogoda średnio nadawała się na rower. 1,5°C i deszcz ze śniegiem. Trzeba się więc było jakoś sensownie ubrać - nawet na te marne 9 km w jedną stronę. Nie wiem, czy sensownie, ale wyszło świetnie ;) Na głowie oczywiście cudowna czapeczka i kask. Rowerowa kurtka zimowa, potówka, na ręce rękawiczki jesienno-zimowe. Do tego wspaniałego zestawu stare jeansy, które przeznaczyłem na rower, a pod spód nogawki, żeby nie katować kolan niską temperaturką. Najbardziej jestem jednak zadowolony z butów. Ponieważ nie mam typowo rowerowych butów do cywilnej jazdy, a szkoda mi było narażać buty, w których obecnie chodzę (tak tak - cielęca skóra z aligotora i te sprawy :D) na działanie soli i całego tego szajsu z drogi, wygrzebałem z szafy stare buty, w których chodziłem na wiosnę i w lecie. Cienkie są, więc spodziewałem się przemarzniętych nóg. Ale ale... Ponieważ wśród kolarzy powszechne jest wkładanie złożonej gazety pod koszulkę/kurtkę przy dłuższych i szybszych zjazdach w celu ochrony przed wiatrem, pomyślałem, że nieco zmodyfikuję ten sposób. Szybko skombinowałem sobie kilka stron starej gazety, którą owinąłem stopy i tak przygotowane uzbroiłem w buty ;) Jak dla mnie bomba. Gazety w ogóle nie czuć, nogi mi nie zmarzły. I wchłania wilgoć. Nie jakieś tam pfff, Gore-Tex'y :D Wreszcie mogłem iść na rower!

Od razu spotkało mnie miłe zaskoczenie - wcale jakoś boleśnie nie odczułem tej temperatury. Nie wiem, czy za sprawą skomponowanego stroju czy jakichś szczegółów atmosferycznych, ale po 1,5°C i opadach deszczu ze śniegiem spodziewałem się jakiejś tragedii. A tu proszę - cieplutko! To, co leżało na drogach i ścieżkach pozostawiało wiele do życzenia. Miasto Stołeczne Warszawa niestety nie do końca zatroszczyło się o rowerzystów, gdyż nie natknąłem się na wiele odśnieżonych ścieżek rowerowych. No ale - przecież Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć, jak stwierdził kiedyś Marek Woś (były rzecznik ZDMu). Znaczna ich część była zasypana albo całkowicie albo częściowo. Dlatego też, miałem przed sobą widoki chociażby takie jak te:


Co jak co, ale jazda po śniegu od dawna wywołuje u mnie uśmiech. Nawet nie dlatego, że to niesamowita rozrywka i jest ubaw po pachy, ale w tym przypadku jazda na rowerze nabiera nowego znaczenia. Co prawda miałem niezbyt dobre opony na takie warunki (jakieś bliżej niezidentyfikowane 1,75" slicki Kendy, tylko z wewnętrznym bieżnikiem), ale pamiętam, że nawet na Black Jackach 2,1" było często zabawnie. Dlaczego zabawnie? Ano dlatego, że po teoretycznie prostej drodze jedzie się momentami 10 km/h albo i mniej, bo rowerem rzuca na każdą stronę, koła się ślizgają i więcej w tym wszystkim ekwilibrystyki niż samej jazdy - można sobie wyrobić równowagę jak nigdzie indziej ;) Udało mi się jednak przejechać dziś bez żadnej wywrotki, heh. Nie wiem, czy podobało mi się właśnie dlatego, że był śnieg, czy dlatego, że po prostu po długiej przerwie znowu mogłem sobie pojeździć. A jechało się naprawdę super. Aż mi się gęba sama cieszyła ;) Miałem pojechać w tą i z powrotem, ale potem okazało się, że szykuje mi się jeszcze jeden kurs. Wyszło dziś więc trochę ponad 27 km. Na miejscu, przed powrotem, dzięki mojej nadprzyrodzonej sprawności, udało mi się elegancko zarysować dłoń (małe dziadostwo, ale głębokie ;)):


Na początku trochę się zirytowałem, bo znowu (po tym, jak niedawno zostałem zraniony wiertarką :D) uszkodziłem się w miejscu, które praktycznie cały czas pracuje, przez co wolniej się goi, a i na rowerze może trochę przeszkadzać. Dziś miałem jeszcze dodatkowo rękawiczki, a jechać bez nich średnio mi się uśmiechało. Na szczęście okazało się jednak, że nie jest aż tak źle i prawie tego dziadostwa nie czuć :) Do wesela się zagoi. Chociaż jeśli do wesela to zostało już tylko kilka miesięcy! Ale to inny temat... :)

Mam nadzieję, że napęd zbytnio nie ucierpiał. Niby tylko 27 km i to w kiepskich warunkach, ale dawno się tak nie cieszyłem z jazdy na rowerze. Nie omieszkałem się tą moją radością podzielić z M. Chyba nie do końca podzieliła mój entuzjazm (chociaż i tak jestem pełen podziwu dla Jej zrozu akceptacji mojego zboczenia :D), co podsumowała kilkoma SMSami. Pozwolę sobie zacytować fragmenty: Ty to naprawdę jesteś niezły Wariat! Sypie mokry śnieg, ścieżki zawalone, a Ty się cieszysz :D oraz Nieee, z Tobą jest naprawdę źle. Budujące :D

Oj, no i rozpisałem się troszkę. Dlatego też gratuluję każdemu, kto dotrwał do końca :>

22 stycznia 2012

Santos Tour Down Under 2012 zakończony

Weekend upłynął na działaniach mieszkaniowych, więc zarówno dla roweru jak i bloga zbyt wiele czasu nie było. W Australii skończyła się natomiast pierwsza etapówka UCI WorldTour w nowym sezonie 2012 - Tour Down Under. 3 z 6 etapów wygrał z grupowych sprintów Andre Greipel. W końcowej klasyfikacji generalnej wygrał natomiast Simon Gerrans z istniejącej od tego sezonu ekipy GreenEdge. Zespół jest australijski, więc początek sezonu - wygrana we własnym kraju - jak najbardziej udany. W ładnym stylu, choć po nieobecności spowodowanej nieco mniej ładnymi okolicznościami powrócił Alejandro Valverde. Zwyciężył przedostatni, królewski etap, kończący się na Willunga Hill, dzięki czemu cały wyścig zakończył na drugim miejscu, z identycznym czasem co Gerrans. Tak więc, przedsmak sezonu mamy za sobą. Czekam na kolejne przystawki i dania główne ;)

19 stycznia 2012

Pozytywnie na rolkach

Pokręciłem sobie wczoraj 45 minut na rolkach. Nadal pracują tak, że można ogłuchnąć, ale mimo to... Podobało mi się. Tak, wiem - dziwne, że jazda na rolkach może się podobać ;) Może było tak dlatego, że pojawiły się 2 pozytywy. Pierwszy to to, że nie było problemów z kolanami, o których pisałem ostatnim razem. Albo się jakoś tam przyzwyczaiłem albo minimalnie inaczej siedziałem. Ważne jednak, że dało się bezboleśnie wysiedzieć te 45 minut. Druga sprawa - puls! Przy prawie identycznym wysiłku, zaobserwowałem niższy puls. W porównaniu z wcześniejszymi wskazaniami w okolicach 150 BPM, tym razem było już znacznie bliżej 140 (również poniżej 140), co z czystym sumieniem mogę już uznać za tlen ;) Widzę tu kilka potencjalnych przyczyn takiej poprawy, że tak to naukowo określę ;) Nie sądzę, żeby było to nagłe, ponowne zaadaptowanie organizmu do wysiłku, bo ile ja ostatnio jeżdżę...? Chociaż może te ostatnie jazdy na rolkach coś tam dały. Oddychałem tylko i wyłącznie nosem, przy czym starałem się utrzymać spokojny oddech, który jednocześnie byłby głębszy. Czyli rzadziej i konkretniej zamiast częściej i słabiej ;) Byłem zdziwiony tym, że nawet przy mocniejszym przyciśnięciu i pulsie ok. 160 wciąż mogłem oddychać tylko nosem. Troszkę szerzej otworzyłem też okno, dzięki czemu w pokoju (a więc i w płucach) było więcej powietrza. Inna kwestia - praktycznie całe przedpołudnie łaziłem po okolicy w celu załatwienia różnych spraw, przy czym kilka razy zaliczyłem różnej maści schody ;) Może więc nogi/serce/płuca były troszkę rozruszane i nie było tak, że siedzę x godzin bez ruchu i nagle wsiadam na rolki. I chyba tyle spostrzeżeń. Niższy puls stanowi dla mnie światełko w tunelu ;) Oczywiście normalna jazda szybko wszystko zweryfikuje, ale może jeszcze nie jest ze mną aż tak tragicznie. Zobaczymy, co dalej.

Pogoda oczywiście kolejny raz wykręciła głupi numer. Śnieg sobie trochę popadał, ulice jednak wyschły i jak już postanowiłem, że następnego dnia idę pojeździć, zaczął padać deszcz ze śniegiem, który nie do końca przypadł mi do gustu. Nawet z komunikacyjną jazdą na Authorze jest kiepsko, bo muszę coś zadziałać z tym przednim błotnikiem. Biorąc pod uwagę obecne warunki na drodze - wodę, sól i inne ciekawostki - zarówno ja jak i rower marnie byśmy skończyli ;)

18 stycznia 2012

Jan Ullrich & Hagen Bossdorf - Wszystko albo nic


Jazdy ostatnio nie za wiele, więc zew roweru trzeba zaspokajać w nieco inny sposób. Od M(ikołaja) dostałem książkę, do której przymierzałem się od dłuższego czasu - Wszystko albo nic Jana Ullricha i Hagena Bossdorfa. Po tym, jak jakiś czas temu przeczytałem książki Armstronga (Liczy się każda sekunda i Mój powrót do życia) miałem wielką chęć przeczytać jeszcze jakieś kolarskie biografie. Niestety, na rynku zbyt wiele ich nie ma. Za Ullrichem jakoś wcześniej wyjątkowo nie przepadałem, ale i tak chciałem sobie przeczytać jego książkę. No i z pewnością nie żałuję, że miałem okazję, bo bardzo mi się spodobała. Może po części dlatego, że po prostu była o kolarstwie i otoczce z nim związanej. Ale na pewno nie tylko. Opowiedziana jest kolarska historia Jana od jego dzieciństwa i pierwszych treningów jeszcze w NRD aż do sukcesów w Tour de France (do 2003 r.). Tak jak o TdF można było też czytać w innych książkach, tak o kolarstwie w NRD, a potem już w Niemczech można w pewnym stopniu dowiedzieć się z książki Ullricha. Pokazuje ona wszystkie najważniejsze etapy kariery największego niemieckiego kolarza. Zarówno wzloty jak i upadki - w tym epizod z podejrzeniami o doping, problemami z kolanem czy nadwagą. Można też poznać niejako z drugiej strony historię słynnego etapu TdF 2001 z podjazdem pod Alpe d'Huez, którą w swojej książce opisywał również Armstrong. Ullrich wspomina też inną znaną sytuację - podjazd pod Luz Ardiden w 2003 r. z upadkiem Armstronga (i Ibana Mayo) i wygraną Amerykanina. Tak jak wspomniałem, Ullricha nigdy jakąś wielką sympatią nie darzyłem, ale teraz zupełnie inaczej go postrzegam (bo i więcej wiem). Tak właściwie, książkę można przeczytać bardzo szybko, naprawdę ekspresowo się ją pochłania - musiałem się jednak powstrzymywać i czytać trochę rzadziej/krócej żeby przez dłuższy czas mieć radochę z czytania ;) Pod koniec tygodnia miały do mnie dotrzeć kolejne 2 książki związane z kolarstwem, ale niestety coś tam się opóźniło i będą dopiero jakoś w drugim tygodniu lutego... Cóż, trzeba się uzbroić w cierpliwość :) Książkę Ullricha jak najbardziej polecam wszystkim, którzy interesują się kolarstwem. Z dostępnością jest chyba średnio, ale jeśli ktoś ją zdobędzie, to wg mnie nie pożałuje.

16 stycznia 2012

Za oknem śnieg, przed oknem rolki ;)

Niesamowite, od 2 dni wreszcie (wreszcie jak wreszcie, osobiście jakoś bardzo nie tęskniłem) mamy zimę i śnieg. A skoro śnieg, to i sól i nieco gorsze warunki do jazdy. Sporo ostatnio było załatwiania różnych rzeczy i od kilku dni niestety kilometrów rowerowych nie przybyło, a co gorsze, nawet z rolkami było mi jakoś nie po drodze. Tak więc, nogi kolejny raz rozleniwione, ja tym bardziej, a tego nie lubię. Jestem chyba z tych, którzy muszą mieć ruch aplikowany w odpowiednich dawkach i w odpowiednim czasie. Dziś jednak, pomiędzy innymi zajęciami, udało mi się wyłuskać 45 minut na rolki. Nie jest to może moja ulubiona forma rowerowej aktywności, ale lepsze to niż nic. Na szczęście pomiar pulsu i tak nieco uatrakcyjnia cały proceder i te 45 minut nawet jakoś znośnie zleciało. Przy podobnym co ostatnio wysiłku, puls wciąż jest stosunkowo wysoki. Chyba już całkowicie opuściły mnie jakieś resztki formy, o ile w ogóle można było o takiej mówić. Poza pulsem, nie podoba mi się jeszcze jedna rzecz, którą zauważam właściwie przy każdej jeździe na rolkach. Mianowicie, czuję lekki ból w kolanach. Chociaż nawet nie tyle w kolanach, co w więzadłach. Nie wiem, czy nie jest to spowodowane jakąś dziwną pozycją czy może innym niż w czasie normalnej jazdy ustawieniem na siodełku. Tak jakby jakieś nerwy były uciskane, co przenosi się na ból za kolanami. Jeśli trochę przesuwam się na siodełku, ból znika, ale wtedy z kolei nie pedałuje mi się dobrze, tak jak normalnie. Poprawę widać też wtedy, kiedy na chwilę podniosę się z siodełka. To by pasowało do mojej teorii o ucisku. Dziwne jednak, że jadąc na szosie niczego podobnego nie odczuwam. No ale wówczas chyba z całym ciałem więcej się dzieje, więc może i praca na siodełku jest mniej statyczna niż na rolkach. Nie wiem, ale poza trzeszczeniem moich cudownych roleczek, sprawa z kolanami dodatkowo mi się nie podoba. Potem nic mnie nie boli, zarówno bezpośrednio po zejściu z rolek jak i kilka godzin później. Podejrzewam, że może to być też spowodowane niewielkim obciążeniem na rolkach - w czasie normalnej jazdy jednak mocniej się pedałuje, przez co ciężar ciała opiera się w większym stopniu na nogach, a w mniejszym na siodełku, przez co może nie występuje wówczas właśnie żaden ucisk. To by mi bardziej pasowało z tego powodu, że przecież pozycji na rowerze nie zmieniałem, wszystko jest tak jak zwykle. Może przy najbliższej okazji sprawdzę, jak jest w przypadku trochę mocniejszego kręcenia, chociaż na rolkach nieco ciężko takie uzyskać, niestety... Chociaż nosi mnie, żeby pokręcić na zewnątrz. Pozostaje tylko kwestia przedniego błotnika w Authorze i jakichś butów, w których z zimna nie odpadłyby mi nogi, a i nie byłoby wielką stratą przeznaczenie ich na jazdę na rowerze ;) Bo jednak nie ma to jak jazda na świeżym (jak bardzo świeże by ono nie było w Warszawie...) powietrzu.

15 stycznia 2012

Ruszył sezon 2012 - Cancer Council Classic!

Nie wiem kiedy ta międzysezonowa przerwa zleciała, ale oto panowie zawodowcy znów się ścigają... ;) Mamy za sobą pierwszy start - Cancer Council Classic. Co prawda nie figuruje on w kalendarzu UCI, ale poprzedza pierwszy wyścig cyklu WorldTour - australijski Tour Down Under, który zaczyna się 17 stycznia. Pamiętam, jak rok temu pisałem o Tour Down Under - był to jeden z pierwszych wpisów na tym blogu, heh ;) No ale nieważne. Rok temu było o Greipelu, w tym roku też będzie - dlatego, że to właśnie Niemiec wygrał tegoroczny Cancer Council Classic. Ładnie rozprowadził go Greg Henderson. Ten jechał ponoć ok. 70 km/h, ale Greipel jeszcze poprawił w ostatecznym sprincie. Bo przecież 70 km/h to trochę za wolno jak na rower... ;) No ale dla zawodowców to w sumie chleb powszedni na finiszach (o zjazdach nie wspominając). Tak więc, chociaż wyścig nie ma nie wiadomo jak wielkiego prestiżu, to dla drużyny Lotto Belisol (znowu trzeba przyzwyczajać się do nowych nazw zespołów i składów ;)) pierwszy sukces. Zobaczymy, jak wypadnie konfrontacja Greipela z Cavendishem w innych wyścigach. Rok temu chyba też o tym pisałem? ;)

12 stycznia 2012

A miało być szybko i przyjemnie...

Miało być, ale oczywiście nie było :) Ponieważ pogoda jest beznadziejna (podobnie zresztą jak cały dzisiejszy dzień, ale nie o tym... ;)), zabrałem się dziś za czyszczenie roweru po ostatniej jeździe w miksie wody i błotka. Efekt prezentował się mniej więcej tak:


Myślałem, że to po prostu piach, który razem z wodą trafił za pośrednictwem opon na ramę, więc zakładałem użycie szczotki, mokrej i suchej szmatki, jakieś 10 minut roboty i z głowy. Przeciwnik okazał się jednak znacznie bardziej wymagający ;) Nie wiem, co to było, ale wyjątkowo ciężko schodziło. Może przy okazji jazdy po rozkopanym Trakcie Królewskim (w tym przypadku nazwa raczej średnio pasuje...) i tamtejszym błocie, które stworzyli drogowcy załapałem się na coś więcej niż piasek? To coś stworzyło, jak widać, piękną powłokę, która trafiła praktycznie w każdy zakamarek tylnej części ramy. Nowiutki czujnik kadencji już nie wyglądał jak nowiutki ;) a zacisk sztycy został właściwie zakryty. Ślizg też w błocie, które elegancko zakrywało linki. Nie chciałem wyczyścić sztycy tylko z zewnątrz, więc wyjąłem ją, wyczyściłem (razem z wnętrzem podsiodłówki), lekko maznąłem smarem i z powrotem do środka. Coś mi się też nie podobało w pracy sterów. Żeby potem nie żałować efektów, tam też zajrzałem. Na szczęście, piaseczek dostał się tylko pod plastikowy pierścień między koroną widelca a główką ramy - w środku czysto. Rura dolna też cała usmarowana. Właściwie cały rower był pokryty błotkiem o mniejszym lub większym stężeniu. Na szczęście napęd pozostał czysty. Z planowanych 10 minut zrobiło się sporo więcej i niestety nie pokręciłem dziś przez to na rolkach. Jutro zapowiada się sporo jeżdżenia (niestety nie na rowerze), więc pewnie kolejny dzień bez ruchu... No ale przynajmniej rower czysty i gotowy do jazdy w razie poprawy pogody ;)

10 stycznia 2012

Szosa 10-01-2012 (60,53 km)

Zebrałem się dopiero ok. południa, bo zapowiadali deszcz ze śniegiem, a i drogi były mokre. Niebo całe zawalone chmurami. Ale nic nie padało. Postanowiłem pojechać, bo inaczej pewnie żałowałbym, że zostałem w domu ;) Woda wraz z błotkiem z pobocza zadbały, aby rower został pięknie przyozdobiony ekspresyjnymi wzorami, które niekoniecznie mi się podobają. Szoskę czeka czyszczenie, ale na szczęście powinno wystarczyć tylko powierzchowne. Dziś też pokręciłem się w okolicach Lipkowa i chciałem odbić na Trakt Królewski. Tak taż zrobiłem, ale szybko skręciłem na drogę 580, bo Trakt znowu zryli i jest cały pokryty błotem i żwirem, który to zestaw dodatkowo upstrzył biednego Scotta. Nie wiem, czy to zasługa ostatnich (mało bo mało, ale nogi może jakoś tam sobie zaczynają przypominać jak mają pracować ;)) kilometrów na Authorze i kręcenia na rolkach, ale dziś byłem w stanie jechać trochę szybciej przy niekoniecznie wyższym pulsie. Średni wciąż wysoki, ale ciągle maleje. Podejrzewam, że niska temperatura i konieczność ogrzania organizmu też może mieć na niego wpływ. A temperatura pozostawiała dziś sporo do życzenia. Było 1,5°C i wilgotne powietrze, co w przypadku jazdy rowerem stanowi raczej kiepskie zestawienie. Właściwie ogólnie nie zmarzłem, bo założyłem zimowy zestaw ciuchów, ale niestety od 35. km praktycznie nie czułem dłoni. Nawet teraz jeszcze trochę bolą ;) Przerzutki obsługiwało się średnio przyjemnie, podobnie z hamowaniem. Po powrocie do domu miałem problem z samodzielnym rozpięciem kasku, heh. Sytuacja na szczęście wraca do normy i być może będę w stanie dalej prowadzić bloga ;) Poniżej, dzisiejszy krajobraz jakże motywujący do dalszej jazdy... ;)

09 stycznia 2012

Przyjemne z pożytecznym

Lubię takie dni jak dzisiejszy. Miałem kilka rzeczy do załatwienia, a że wczoraj nie padało i pogoda zapowiadała się naprawdę sensowna, postanowiłem, że ułatwię (albo raczej uprzyjemnię) sobie dotarcie w te kilka miejsc na rowerze. Już miałem wychodzić, kiedy za oknem pojawił się mało przyjemny widok - śnieg z deszczem. Jak się niedługo później okazało, wcale długo nie padał i w innej sytuacji pewnie bym i tak pojechał, ale wolałem nie kusić losu i nie pomagać mu w załatwieniu sobie jakiegoś sympatycznego choróbska ;) Zawiodłem się trochę, bo naprawdę miałem ochotę sobie pokręcić, nawet jeśli miałoby to być kilkanaście kilometrów na Authorze. Skorzystałem z samochodu, jednak po powrocie zostało mi jeszcze kilka miejsc do objechania. Już nie padało i chociaż wciąż było mokro - ubrałem się bardziej rowerowo i pojechałem. Dziś tylko 3°C, ale nie było to aż tak bardzo odczuwalne (co innego powiedziałby chyba licznik, który na wszystko reagował z pewnym opóźnieniem ;)). W znacznej części dzięki mojej wspaniałej czapeczce, nad którą chyba nigdy nie przestanę się rozpływać ;) Udało mi się dziś załatwić wszystko co było w planie, a przy okazji pojeździłem sobie na rowerze. Czy można chcieć więcej? ;) Wyszło 24 km, a gdyby nie to poranne załamanie pogody, byłoby i 40 km, co na Authorze raczej dawno mi się ostatni raz przytrafiło. Ale nie narzekam już, te 24 km też były smakowite ;)

08 stycznia 2012

Drobne rocznicowe zmiany

W związku z wczorajszym wybiciem pierwszego roku istnienia mojego poczciwego bloga, poza dodaniem licznika kilometrów postanowiłem dodać też stronę poświęconą moim dotychczasowym rowerkom oraz mojej skromnej osobie ;) Oprócz tego, są też linki do Forum Szosowego i strony Drużyny Szpiku. Z prawej kolumny usunąłem O mnie i Polecane strony. No i dodałem naprawdę wiele mówiący opis bloga ;) Może coś jeszcze pozmieniam w niedalekiej przyszłości. Albo dalszej. Albo nic nie będę już zmieniał ;)

Statystycznie rzecz biorąc

Króciutka przygoda z Bikestats zainspirowała mnie do tego, co pewnie spora część rowerzystów od dawna robi. Mianowicie, do dokładniejszego zapisywania informacji o poszczególnych jazdach ;) Stworzyłem sobie słodziutki plik w Excelu, z osobnym arkuszem dla każdego miesiąca jak i jeden z danymi łącznymi i wykresem. Tak naprawdę, przywiązuję wagę (o ile o jakiejkolwiek wadze czy strategicznym znaczeniu można tu mówić) głównie do ilości kilometrów i w jakimś tam stopniu do pulsu, nie potrzebuję milionów zestawień, porównań z innymi itp. Chociaż dotąd miej lub bardziej śledziłem roczne przebiegi, tak teraz będę to robił nieco dokładniej. Z czystej ciekawości :) Chociaż kto wie, może kiedyś te informacje do czegoś mi się przydadzą? Poza tym, posiadanie bieżącej informacji o ilości zrobionych kilometrów motywuje do jeszcze częstszego kręcenia ;) I chociaż wiem, że za dużo tych kilometrów nie będzie, to i tak będę się starał jeździć - w miarę możliwości - jak najwięcej. W związku z niedawnym powrotem do jazdy na Authorze (chociaż już w nieco innym charakterze) niewykluczone, że częściej będę jeździł w celach komunikacyjnych niż na szosce, ale co rower to rower. Kilometrów z jazdy Authorem nie będę uwieczniał w postaci wpisów na blogu (jak to mam w zwyczaju robić w przypadku szosy), bo jeśli akurat danego dnia nie będzie zbytnio o czym pisać, to nie będę robił bałaganu dodając wpis tylko i wyłącznie z podaniem np. marnych 4 km ;) Tak czy inaczej, wszystkie cyferki będą lądowały w Excelu, a następnie w skromnym liczniku widocznym z prawej strony. Jak napisałem, powalającej liczby tam nie będzie, ale nie znaczy to, że odechciało mi się jeździć :)

07 stycznia 2012

To już rok!

Ach tak, dokładnie rok temu wpadłem na niecny pomysł założenia bloga. Nawet nie tyle wpadłem na pomysł, co nawet go założyłem i starałem się w miarę regularnie aktualizować, czego efekty widać w postaci prawie 250 wpisów :) Szybko zleciało te 12 miesięcy. Nie będę pisał jakiegoś wzniosłego podsumowania. Bardzo się cieszę, że ktokolwiek to czyta. Co mnie jeszcze bardziej cieszy - część odwiedzających przybywa tu z Google'a w poszukiwaniu informacji o jakiejś części rowerowej (czy ogólnie - gratach rowerowych), o której akurat napisałem parę słów. Zawsze lubiłem bardziej osobiste informacje o danym sprzęcie, bo to co pisał producent/dystrybutor albo stanowiło suche dane albo - z wiadomych względów - same pozytywy ubrane w zdania. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że żaden ze mnie specjalista. Nie mam porównania z milionem podobnych części, wśród których potrafię dostrzec chociażby najmniejsze różnice. Jestem prostym amatorem ;) który po prostu lubi jazdę na rowerze, rowery jako takie i praktycznie wszystko, co z nimi związane. Tak już mam ;) I lubię o tym czasem napisać. Dlatego też, jeśli ktoś znalazł na tym blogu choćby drobną wzmiankę na interesujący go temat, która w taki czy inny sposób okazała się pomocna - cieszy mnie to i to bardzo.

Co do strony technicznej bloga, to mam w planie kilka delikatnych zmian. Nic spektakularnego, ale zbieram się z tym od jakiegoś czasu, a pierwsza rocznica (tudzież jej okolice) wydaje się być dobrą okazją. Może pojawią się stopniowo, a może uda mi się załatwić wszystko za jednym zamachem. Mniejsza z tym. Wciąż będę starał się w miarę regularnie coś tu pisać, chociaż za parę miesięcy częstotliwość pojawiania się postów pewnie nieco zmaleje, gdyż pojawią się inne priorytety :) Być może skupię się wówczas tylko na wpisach o tematyce rowerowej. A może i nie... ;) Nie ma co na razie prorokować, czas pokaże i zobaczymy jak będzie :)

Bardzo dziękuję za te prawie 6200 odwiedzin!

06 stycznia 2012

Start Tour de Pologne 2013 z Trentino?

Przeczytałem przed chwilą na naszosie.pl, że bardzo prawdopodobne jest rozpoczęcie Tour de Pologne 2013 we włoskim Trentino... Zdaję sobie sprawę z tego, że ilość ciekawych miejsc do ścigania mamy w Polsce ograniczoną, że trzeba się pojawiać na arenie międzynarodowej, ale prowadzenie za granicą 2 z 7 (+1 dzień przerwy...) etapów narodowego wyścigu jakoś dziwnie dla mnie wygląda. Wielkie Toury też startują z innych państw, ale tam jest ok. 20 etapów - u nas to będzie prawie 30% całego wyścigu, a i TdP Wielkim Tourem nie jest. Może więc powinien on zmienić nazwę z Tour de Pologne na Tour de 2/3Pologne1/3Italia? ;) Niby to jeszcze nic pewnego, ale... Jakoś mi nie leży ta idea. Wielkie Toury - niech będzie, wyścig zacznie się w innym państwie, a i tak znaczną część etapów kolarze przejeżdżają w państwie tytułowym. Tak naprawdę, w zarysowanej sytuacji słowo start właściwie traci swoje znaczenie. Jeśli wyścig ruszałby np. ze Słowacji i już w trakcie 1. etapu kolarze przekroczyliby polską granicę - okej, niech będzie. Ale jeśli proporcje mają być takie jak przedstawił p. Lang, to cóż - osobiście średnio mi się to podoba. Zobaczymy, jak się dalej sprawy potoczą...

05 stycznia 2012

Zabawy z pulsem c.d. - rolki

Ponieważ dziś mamy za oknem pogodę typowo styczniową (czyt. leje deszcz), a chciałem się trochę poruszać i ciągle zastanawiała mnie poprawność działania Sigmy, zdecydowałem się na rolki (swoją opinię o jakości wykonania podtrzymuję, niestety; miałem je nawet sprzedawać, ale dziś się przydały :)). Po pół godziny kręcenia mam trochę przemyśleń, którymi nie omieszkam Was ponudzić :D Pierwsze spostrzeżenie - nieco ciężej jest mi jechać w tlenie na rolkach niż na szosie. Tzn. na szosie musiałem niejednokrotnie zwalniać żeby nie wyjść poza strefę tlenową (a dziwiło mnie to, bo i tak był to praktycznie żaden wysiłek), a na rolkach czułem, że mięśnie pracują, w jakimś tam stopniu odczuwam ich pracę, ale nie był to taki wysiłek, który uznałbym za znajdujący się poza strefą tlenową. Chyba, że najzwyczajniej w świecie wskazania pulsometru z szosy były błędne (o tym dalej). Nie wiem czy za bardzo nie zamieszałem ;)  Rozumiem, że na rolkach nie ma oporów powietrza, ale kręcąc na nich czułem się właśnie tak, jakbym jechał w tlenie - po prostu lekki wysiłek nie powodujący jakiegoś większego zmęczenia. Na szosie z kolei, żeby nie wyjść poza tlen musiałem niejednokrotnie zwalniać, co często wywoływało u mnie wrażenie wręcz zbyt słabego kręcenia (jadąc np. 22 km/h bez wiatru). Drugie spostrzeżenie, chyba zdecydowanie ważniejsze, bo świadczyłoby o tym, że z pomiarem pulsu jest wszystko w porządku. Dziś trochę bardziej zacisnąłem opaskę i mocniej zwilżyłem ją wodą (przed kręceniem porównałem też wskazania pulsometru ze wskazaniami aparatu do pomiaru ciśnienia - zgodziły się, heh). Ponieważ kręciłem w pokoju z tylko lekko uchylonym oknem, szybko zrobiło się gorąco, trochę się zgrzałem, dzięki czemu opaska była stale wilgotna. No i puls był wreszcie ładnie odczytywany przy szerokim zakresie jego wartości - od ok. 110 do 190 BPM. Dokręciłem do tych 190, bo chciałem sprawdzić jak pomiar zachowuje się przy wyższych wartościach, przy których na szosie zaczynał wariować. Wygląda na to, że zachowuje się właściwie - wartości zmieniały się płynnie, nic się nie wieszało i wskazania były zgodne z tym, co odczuwałem. Chciałem wykręcić jeszcze więcej, ale rolki nie mają niestety regulacji oporu, a z tylnej zaczęły się wydobywać mało przyjemne odgłosy, jakby coś pękało... :] Wolałem więc nie przesadzać, pomijając to, że przy szybszym kręceniu łatwiej o mało przyjemne spotkanie z podłogą. Jestem praktycznie pewien, że więcej niż te 190 BPM mógłbym sobie jeszcze zafundować. Na razie więc pozostanę przy teorii (bo to tylko wyliczenia z magicznego wzorku...), że mój HRmax to 200. Z ciekawości trochę poluzowałem opaskę. Wskazania jakoś bardzo się nie pogorszyły, chociaż na chwilę - pomimo zwiększenia wysiłku - pomiar jakby stanął w miejscu. Wydaje mi się, że główny problem podczas ostatnich 2 jazd na szosie polegał na tym, że opaska była zbyt słabo nawilżona. Było zimno, więc praktycznie się nie spociłem, a po zdjęciu opaski była ona tak naprawdę sucha. Może w grę wchodziły jeszcze jakieś zakłócenia spowodowane obecnością linii wysokiego napięcia albo trakcji tramwajowej (?)... Szkoda, że akurat pogorszyła się pogoda, bo bardzo mnie kusi, żeby na żywo sprawdzić działanie Sigmy z solidniej zwilżoną i mocniej zaciśniętą opaską. No nic, na razie mogę przynajmniej stwierdzić, że przynajmniej na rolkach wszystko działa jak należy... ;)

A i jeszcze jedno... Jeśli ktoś nie chce, żeby kilometry z trenażera wliczały mu się do całkowitego dystansu w liczniku, wystarczy odchylić (nie trzeba nawet zdejmować) nadajnik od pomiaru prędkości tak, aby znalazł się poza zasięgiem magnesu. Puls i kadencja są odczytywane i pokazywane na liczniku (bo musi on być umieszczony w podstawce żeby cokolwiek było odbierane z nadajników), ale bez pomiaru prędkości licznik nie traktuje jazdy jako wycieczki, której dane są zapisywane (przez to jednak nie ma też np. średniej kadencji czy pulsu). Mamy więc aktualną kadencję oraz puls, ale bez ich zapisu. Mi takie coś odpowiada.

Sigma BC 1909 HR STS

No więc postanowiłem zrobić sobie prezent świąteczno-noworoczny (bo była promocja ;)), czego efektem jest wspomniana w temacie Sigma. Jest to licznik rowerowy połączony z pulsometrem, posiadający również pomiar kadencji. Pierwsze wrażenie było jak najbardziej pozytywne - widać, że nie jest to pierwszy lepszy chiński licznik, ale coś poważniejszego - tekturowe pudełko z tekturową wkładką, w której zamocowane były poszczególne elementy zestawu sprawiają na początku właśnie takie wrażenie. Sorry za słabą jakość zdjęcia. Na górze jest też widoczny kupon rabatowy na zakup Sigma Data Center i klucz do otwierania dekielków od baterii:


Wszystkie elementy zabezpieczone foliami jak należy, czekały tylko żeby się do nich dobrać. Długo nie musiały czekać ;) Nowością była dla mnie bezprzewodowość - jak dotąd korzystałem tylko z liczników z kablem. Czas zaoszczędzony na braku konieczności prowadzenia (owijania) przewodu po pancerzu przedniego hamulca jest rekompensowany przez montowanie czujników i nadajników prędkości oraz kadencji. To jednak oczywiście nie koniec świata.

Sam licznik jest solidnie wykonany. Przycisków mamy cztery. Są wykonane z gumowanego plastiku i całkiem przyjemnie działają (trzeba jednak uważać, aby wciskając jeden z nich, nie wciskać tego znajdującego się po przeciwnej stronie licznika). Pomimo mnogości funkcji, naprawdę szybko można się przyzwyczaić do tego, który za co odpowiada i które funkcje są przypisane poszczególnym z nich. O tych nie będę pisał, bo można to bez problemu znaleźć w Internecie (na uwagę zasługuje podświetlenie i - jako ciekawy dodatek - termometr).


Raczej rzadko spotykaną funkcją (uważaną przez niektórych za niepotrzebny bajer) jest Trip Up/Down. Służy ona do ustawiania odliczania planowanych do przejechania w czasie wycieczki kilometrów (jest też jej czasowy odpowiednik - stoper i minutnik) w przód lub wstecz. Liczba ta nie zeruje się podczas zerowania danych po jeździe. Do tego można właściwie wykorzystać standardowy licznik przejechanych kilometrów, ale wpadłem na ciekawe rozwiązanie. Skoro można sobie zdefiniować ilość kilometrów i nie zeruje się ona razem z innymi wynikami z jazdy, to będę korzystał z tej funkcji w celu odliczania kilometrów pozostałych do zmiany łańcucha na drugi. Ha! ;)

Do montażu nadajników można wykorzystać plastikowe zipy albo gumowe o-ringi.



Tylko magnesu od pomiaru kadencji nie da się zamontować o-ringiem. Pozytywne jest jednak to, że Sigma dołącza ten element niejako w dwóch częściach - jedna jest zamontowana w drugiej, dzięki czemu zwiększa się jej grubość, aby w razie zbyt dużej odległości magnesu (na ramieniu korby) od nadajnika (na dolnych widełkach tylnego trójkąta) możliwe było zmniejszenie tej odległości w celu umożliwienia współpracy obu elementów. Ja wykorzystałem tylko pół tej części, bo nawet w takim wariancie ledwo się mieścił.

Nadajniki (prędkości, kadencji oraz w opasce) zasilane są popularnymi bateriami CR2032 (sam licznik baterią CR2450). Baterie są umieszczane w urządzeniach w ciekawy sposób - najpierw wkłada się ją w dekielek, a dopiero później wędruje ona do urządzenia. Skoro już o bateriach mowa - doznałem lekkiego szoku. Po raz pierwszy w jakimkolwiek elektronicznym urządzeniu ujrzałem fabrycznie dostarczaną baterię Sony, a nie produkt jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego producenta z produkcyjnych państw azjatyckich. Szczegół, a cieszy. Z powodu obecności baterii, nadajniki mają dość pokaźne rozmiary, ale może to tylko moje przyzwyczajenie do wersji przewodowej i raczej niewielkich rozmiarów jej elementów...

Mamy też opaskę pulsometru, składającą się z dwóch części. Regulowaną, elastyczną opaskę można w łatwy sposób odłączyć od części z nadajnikiem np. w celu jej wyprania. Na części z nadajnikiem są dwa miejsca, które przed założeniem należy zwilżyć wodą albo żelem do EKG. Jak na razie korzystałem z wody, ale mam pewne zastrzeżenia do funkcjonowania pomiaru pulsu, o których pisałem przy okazji dwóch pierwszych jazd na szosie w tym roku - tu i tu. Nie stwierdzam, że pomiar na pewno działa źle - popróbuję jeszcze z nieco ciaśniejszym założeniem opaski (i może z samym jej położeniem - trochę niżej albo wyżej) oraz lepszym jej nawilżeniem (chociaż niektórzy ponoć w ogóle tego nie robią i wszystko ładnie działa). Zobaczymy, czy coś to da.


Pomimo dotychczasowego (dotychczasowego, bo mam nadzieję, że jeszcze znajdę jakieś rozwiązanie) zamieszania z pulsem, jestem zadowolony z wyboru. W razie dalszych problemów trzeba będzie chyba interweniować bezpośrednio w Niemczech (podobno polscy przedstawiciele raczej kiepsko podchodzą do tematu reklamacji) - ponoć nawet nie chcą paragonów, gwarancji itd., a w przeciągu tygodnia można dostać nowy/naprawiony licznik. Mam jednak nadzieję, że to tylko jakieś przejściowe zamieszanie, którego przyczynę uda mi się znaleźć i żadne wysyłki nie będą potrzebne (aktualizacja). Wracając jeszcze na chwilę do tematu - wyświetlacz jest czytelny, wszystko jest ładnie rozmieszczone, jednak nie do końca pasuje mi kształt cyfry 2 i 7 - są bardzo podobne i mogą się czasem mylić.

I chyba tyle. Porównania z wszelkiej maści Polarami i innymi zaawansowanymi cudami techniki niestety nie mam, ale na moje skromne potrzeby Sigma jest w sam raz.



AKTUALIZACJA Z 10-02-2014: PĘKNIĘTA RAMKA
AKTUALIZACJA Z 09-04-2014: REANIMACJA RAMKI

04 stycznia 2012

Szosa 04-01-2012 (45,96 km)

Dziś też znalazła się chwila na zrobienie parę kilometrów (podobno od jutra ma padać deszcz/śnieg!). Pojechałem sobie w okolice Lipkowa, ale odwrotnie niż zwykle - od strony Starych Babic do ul. Szkolnej i z powrotem drogą 580. Dziś trochę mocniej wiało. Zabawy z pulsometrem ciąg dalszy, więc jeśli komuś się nie chce o tym czytać, to śmiało może sobie odpuścić brnięcie dalej :D Udało mi się dziś pojechać trochę lżej - średni puls tym razem też wysoki, ale lepiej niż wczoraj - 159 BPM. W sumie to jest trochę zaburzony, bo dziś zauważyłem mało fajne zjawisko. Dwa razy pojechałem trochę mocniej (ale już nie w celu osiągnięcia maxa ;)), bo zwróciłem przypadkiem uwagę na to, że powyżej ok. 170 BPM pulsometr gubi sygnał. Albo i nie gubi, ale nie aktualizuje wartości na bieżąco. Przycisnąłem mocniej, wskazanie zatrzymało się na 177, przycisnąłem jeszcze mocniej i jestem pewien, że serducho mocniej waliło, ale wciąż - nawet po odpuszczeniu - na wyświetlaczu było 177 BPM. Potem na chwilę pokazało się 192 (taa... ;)), jakieś 180 czy coś i potem już spadało w miarę systematycznie. Przy drugim większym wysiłku dojechałem chyba do 188 i tu kolejna ciekawostka - po sprawdzeniu największego osiągniętego HR, licznik pokazał 185. Tak więc, albo zdarzają się jakieś zakłócenia, które tak naprawdę nie są zliczane (i nie są uwzględniane przy maksymalnym HR z jazdy, bo i wcześniej było przecież niby te 192, w co osobiście wątpię, bo płuc jeszcze nie wypluwałem ;)) albo pulsometr gubi sygnał i pomiar się na jakiś czas zawiesza. Przed drugą próbą z mocniejszym przyciśnięciem pedałów zatrzymałem się przy strumyku (Struga?) płynącym wzdłuż ul. Fedorowicza i zwilżyłem opaskę :) Przy okazji trochę zmniejszyłem jej obwód. Wydaje mi się, że potem było lepiej i wartości były częściej aktualizowane. Może więc powinienem przed wyjściem spróbować jakoś bardziej ją zmoczyć albo zaopatrzyć się w żel do EKG ;) Popróbuję przy okazji następnej jazdy i postaram się też założyć opaskę nieco ciaśniej, bo obecnie jest to trochę irytujące. Przez te mocniejsze akcenty średni puls wyszedł też trochę większy, bo bezpośrednio po większym wysiłku miałem przez pewien czas ok. 170 BPM. Jednak poza tym nawet udawało mi się trzymać w okolicach 150. Może niska temperatura też robi swoje i przez to serce musi mocniej pracować? Nie wiem. Zauważyłem też jednak, że przy głębszym i spokojniejszym oddechu puls spada. W sumie miałoby to sens ;) Mam jednak jakieś takie głupie przyzwyczajenie czy nawyk, że na oddechu się za bardzo nie skupiam, przez co oddycham raczej często i płytko (na basenie też różnie bywa ze swobodnym oddechem). Serce musi więc szybciej pracować żeby zaopatrzyć mięśnie w tlen no i puls rośnie. Będzie nad czym pracować ;) Kończąc moje pulsowe rozważania chciałbym tylko wspomnieć, że drogowcy wreszcie zabrali się za skrzyżowanie Radiowej i Kaliskiego! Cieszy mnie to bardzo, bo tak jak ostatnio zrobili nową nawierzchnię na tych ulicach, tak skrzyżowanie zostawili krzywe i mało sympatyczne. Bemowo się zmienia i bardzo dobrze! ;) Na koniec pozwolę sobie samemu przyznać Nagrodę Za Przytomność... Na 43 kilometrze zorientowałem się, że całą drogę jechałem z rozpiętym (z odblokowaną dźwignią) przednim hamulcem :D Co prawda jakkolwiek on wtedy hamuje, ale na światłach niedaleko domu zdziwiłem się, dlaczego mogę tak głęboko nacisnąć klamkę skoro ostatnio trochę podkręcałem linkę... No i się wydało ;) Miło było, temperatura jeszcze dziś znośna, zobaczymy jak w kolejnych dniach uda się z rowerowaniem...

03 stycznia 2012

Szosa 03-01-2012 (54,53 km)

Częściowo przeniesione z Bikestats
 
Oprócz tego, że to pierwsza jazda na szosie w tym roku (pokręciłem się standardowo w okolicach Lipkowa), były jeszcze 2 pierwsze razy. Mianowicie - pierwszy raz z pulsometrem (i pomiarem kadencji) i pierwszy raz z 6700 12-23T. Z nowej kasety i dostępnych przełożeń jestem zadowolony. Fajnie, że jest zębatka 18T. Natomiast jazda z pulsometrem... Ciekawa i to bardzo :) Dotychczas patrzyłem przeważnie na prędkość, natomiast dziś złapałem się na tym, że na prędkość spojrzałem zaledwie kilka razy ;) Niestety, równe 2 miesiące przymusowej przerwy od roweru szybko się uwidoczniło. Nawet przy spokojnej jeździe serducho waliło ok. 170 BPM (chociaż tak naprawdę nie czułem się jakoś wyjątkowo umęczony). Na razie przyjąłem sobie HRmax jako 220 - wiek + 5, ale jestem świadomy tego, że nie jest to najdokładniejsza metoda. Strefa tlenowa (przyjąłem 65% - 75% HRmax) powinna zatem teoretycznie obejmować zakres 130 - 150 BPM. Chociaż starałem się zbytnio nie katować, to gdybym miał jechać w tlenie, poruszałbym się pewnie ok. 20 km/h ;) Trzeba się jednak będzie trochę bardziej dostosować, bo dzisiejsza jazda pokazała, że za dobrze nie jest, hehe. Myślę, że (jeśli pogoda będzie sprzyjała i czas pozwoli) wyskoczę jeszcze kilka razy i sytuacja nieco się poprawi. Chciałem sobie z ciekawości sprawdzić, jakiemu HR odpowiada jakiś mocniejszy wysiłek. Przy niezbyt długim sprincie pod wiatr wyszło mi 194 BPM, co właściwie z miejsca obalałoby wzór 220 - wiek, wg którego mój HRmax wynosiłby wówczas 195 - zakładam, że nie jest to szczyt moich możliwości. Nie wiem jednak, czy pulsometr nie gubił czasem sygnału (może opaska była za luźno założona, albo za słabo ją zwilżyłem?), bo przy tym pseudosprincie przez dłuższy czas było jakieś 173 BPM, a dopiero po odpuszczeniu pokazało się te 194... Zwrócę na to uwagę następnym razem. Może też przy okazji zrobię sobie kiedyś test wg Friela - z czystej ciekawości. Albo spróbuję po prostu zakatować się w inny sposób ;) Dopiero w drodze powrotnej jechałem sobie w tlenie. Niestety, troszkę za mało wcześniej zjadłem przez co pod koniec zaczęły mnie opuszczać siły. Dobrze, że wziąłem ze sobą moją ukochaną czapeczkę, bo po wyjściu z domu było jeszcze ciepło (jakieś 7°C), ale potem zaczęło się robić coraz mniej fajnie. Dystans raczej nie powala, średni puls za wysoki jak na początek roku i powrót na rower po przerwie, ale za to pogoda była dobra i drogi zdążyły praktycznie całkowicie wyschnąć po nocnej ulewie:


O samym pulsometrze (chociaż to tak naprawdę licznik z pulsometrem i pomiarem kadencji) przy najbliższej okazji - jak na razie jestem jak najbardziej zadowolony.

Inauguracja pedałowania w 2012

Przeniesione z Bikestats
02-01-2012

Pierwsze kilometry w 2012 roku - zatrważające 24,28 km :) Chciałoby się znacznie więcej i na szosie, ale miałem dziś sporo rzeczy do załatwienia na mieście (o dziwo wszystko się udało!), więc stanęło na Authorze. Po nocnych opadach deszczu (no tak, mamy w końcu styczeń... ;)) było mokro, ale tylny błotnik trochę ratował sytuację. Chyba trzeba będzie się kiedyś rozejrzeć za jakimś innym przednim, bo do obecnego widelca nie pasuje mocowanie. Pomimo kałuż i innych ciekawostek jechało się przyjemnie, temperatura jak na tą porę roku całkiem sympatyczna. Jestem zadowolony z założenia Sory 12-23T na tył, wreszcie wykorzystuję większy zakres przełożeń, na miasto jest ok. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do jazdy bez SPDów, jakoś niepewnie się czuję na rowerze. Tym bardziej przy mokrych podeszwach ;) Może kiedyś rozejrzę się za jakimiś bardziej cywilnymi butami z blokami? Ale to raczej w n-tej kolejności...

Powrót syna marnotrawnego ;)

Heh, no i stało się - długo nie trzeba było czekać żebym zatęsknił za blogiem ;) Chyba wykrakałem w tym komentarzu, bo jakoś nie udało mi się przekonać do Bikestats... Zdaję sobie sprawę, że tam najważniejsze są wszelkiej maści cyferki i statystyki (na których swoją drogą aż tak mi nie zależało), ale jakoś nie podpasował mi sposób dodawania wpisów i ograniczone możliwości formatowania. A m.in. właśnie za to lubię Bloggera i tu samo pisanie sprawia mi po prostu radochę. Poza tym trochę szkoda mi było tych wszystkich wpisów, które natrzaskałem przez 2011 rok. Nie żeby wszystkie były nie wiadomo jak wartościowe, ale jakoś prowadzenie bloga weszło mi w jakimś tam stopniu w krew ;) Jak by nie było, krótka przygoda z Bikestats podsunęła mi kilka pomysłów na rozbudowę tego bloga. Wcześniej planowałem podobne zmiany z okazji pierwszego roku od napisania pierwszego posta (7.01.2011! ;)), ale powiedzmy, że teraz mam to już bardziej wyklarowane ;) No i może blog będzie trochę bardziej rowerowy, z mniejszą ilością prywatnych wpisów. Zobaczymy, jeszcze się nad tym zastanowię. Tak więc, pierwszy kryzys (choć tak naprawdę ani przez chwilę nie byłem pewien swojej decyzji o skasowaniu bloga, więc może tak miało być? ;)) mam za sobą, a teraz trzeba nadrobić stracony czas, ha! :>