31 grudnia 2012

Szosa 31-12-2012 (50,40 km)

A jednak udało się dziś wyskoczyć na szosę! :) I bardzo, ale to bardzo mnie to ucieszyło, bo chociaż krótko, to było naprawdę świetnie. Nie nastawiałem się dziś na jakieś kolosalne odległości (haha, kiedy ja się w ogóle ostatnio nastawiałem na kolosalne odległości? :D), chciałem po prostu skorzystać z wolnego kawałka dnia i rowerowo zakończyć ten rok. Jakichś większych podsumowań z tej okazji pewnie nie będzie, bo ze względu na tzw. znaczące zmiany w życiu osobistym ;) rowerowania zbyt dużo nie było. Ale ważne, że było w ogóle. Może jak starczy czasu, rozwinę jeszcze troszkę temat przy okazji kolejnej rocznicy bloga, która też zbliża się wielkimi krokami (chociaż wpadałoby raczej napisać obrotami korb :)).

Dziś praktycznie powtórzyłem wczorajszą trasę z tą różnicą, że nie dojechałem do Zaborowa, a odbiłem w prawo na Wyględy. Warunki do jazdy dziś też świetne, chociaż dodatnia temperatura sprawiła, że drogi są mokre, co przyniosło efekt w postaci błotnej mgiełki, która pokryła właściwie cały tył roweru. Się wyczyści... ;) Dziś też miałem do czynienia z silnym wiatrem, który czasami skutecznie spowalniał mnie do ok. 25 km/h. Podobnie (tak tak, dziś jazda pełna podobieństw do wczorajszej ;)) jak wczoraj, sporo jechałem na dużej tarczy, co od dłuższego czasu zbyt często się nie zdarzało. Jako że kolana mają się już dobrze (odpukać!), staram się nawracać i systematycznie zdradzać małą tarczę z dużą, bo i szybciej i jakoś mniej się człowiek męczy. Albo raczej męczy się w inny sposób, który chyba bardziej mi odpowiada ;)

Co by nie zanudzać, było dziś po prostu świetnie i jeszcze raz powtórzę - bardzo się cieszę, że dziś też mogłem chwilę pokręcić. Rok 2012 uważam za rowerowo zakończony, życząc przy okazji Szanownym Czytelnikom wielu kilometrów i dużo zdrowia w 2013 roku :) A wpis po raz kolejny zakończę zdjęciem (tym razem z Mariewa), żeby trochę urozmaicić te moje wypociny:


PS. Pozdrawiam kolarza w stroju BDC na czarnym MTB z białymi oponami (nie zdążyłem się przyjrzeć, mea culpa), którego zarówno dziś jak i wczoraj minąłem w Lipkowie :)

30 grudnia 2012

Szosa 30-12-2012 (54,06 km)

Pojedziesz waść na Babice i Lipków do Zaborowa, gdzie czekają konie dla regimentu przeznaczone - czytając ostatnio Ogniem i mieczem i natknąwszy się na te słowa, wypowiedziane przez Jeremiego Wiśniowieckiego do Wołodyjowskiego, od razu trafiły one prosto do mego serca ;) ponieważ w okolicach tychże miejscowości najczęściej kręcę się na szosie (swoją drogą - nie wiedziałem, że istniały już w XVII w.). Dziś, ze względu na wolny dzień i całkiem rowerową (jak na grudzień) pogodę, udało mi się po półtoramiesięcznej przerwie wyskoczyć na rowerek. Nie miałem w planach konkretnej trasy, ale pomyślałem dlaczego by nie do Zaborowa? Daleko nie jest, a i zamierzałem przejechać dziś traskę w okolicach 50 km. Tak więc, wszystko idealnie.

Ale od początku. Ponieważ ostatnio Scott stał wpięty w trenażer, trzeba się było zająć tylnym kołem. A tak naprawdę zmianą opony. Standardowo przy tej okazji, nie mogłem znaleźć adaptera do pompki, przez co wyjazd nieco mi się opóźnił. Teraz już schowałem go w standardowym miejscu, więc zakładam, że następnym razem takiego problemu nie będzie. Musiałem też przebrnąć przez długotrwały proces ubierania się w jesienno-zimowy zestaw rowerowych ciuchów i wreszcie byłem gotowy do jazdy. Od razu dał mi się we znaki silny i zimny wiatr, który raz pomagał, a raz przeszkadzał (częściej chyba jednak przeszkadzał ;)). Mimo to kręciło mi się całkiem dobrze, właściwie im dalej tym lepiej, aż w końcu byłem w stanie jechać przez dłuższy czas ok. 35 km/h, czego się po takiej przerwie raczej nie spodziewałem. Chyba świadomość tego, że wreszcie mogę sobie znowu pokręcić i ładna pogoda dodatkowo dodawały sił i motywowały do jazdy. Powróciły też, być może chwilowo, stare nawyki do jazdy z niższą kadencją. Sporo było zatem dużej tarczy i to mi się pasowało. Po drodze minąłem 4 szosowców (wracając z Mariewa, na ul. Spacerowej widziałem też bażanta, ale nie dość, że nie zdążyłem zrobić mu zdjęcia, to i już nieco inny temat niż szosowcy ;)). Jak wspomniałem, pogoda była dziś super, bo 4°C i bezchmurne niebo. Nie mogło się więc obyć bez jakichś pamiątkowych (do oglądania w ponure i śnieżno-deszczowe dni ;)) widoczków:



Dopiero pod koniec jazdy zaczęło mi trochę brakować pary w nogach, ale że byłem już niedaleko domu, to obyło się bez ofiar w ludziach. Dzisiejszą jazdę będę bardzo miło wspominał, bo nogi fajnie pracowały, a i pogoda była genialna (pomijam fakt, że chyba najbardziej cieszyło mnie to, że pojechałem w ogóle). Jeśli jutro nie uda mi się wyskoczyć na trochę, to dzisiejszą jazdę będzie można uznać za bardzo miłe rowerowe zakończenie roku. Oby w przyszłym było więcej kilometrów, chociaż ekhm... mam co do tego pewne obawy ;)

I jeszcze dowód na to, że rozkaz został wykonany!


PS. Zapraszam na strony Lipkowa i Starych Babic oraz do przejrzenia informacji o Zaborowie na Wikipedii.

25 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Miałem pokusić się na świąteczny wierszyk, ale niestety czasu i weny nie starczyło na stworzenie jakiegoś wielkopomnego dzieła. Tak więc, będzie prosto i nieskomplikowanie: wspaniałych Świąt w rodzinnej atmosferze, dużo zdrowia i wszystkiego tego, co najlepsze. No i oczywiście dużo czasu na jazdę, a w związku z tym milionów kilometrów z uśmiechem na ustach :) Wesołych Świąt!

22 grudnia 2012

A jednak na żywo

Miał dziś być trenażer, ale plany się zmieniły. I bardzo dobrze :) Ponieważ ruszyły już świąteczne przygotowania, a w mieszkaniu jeszcze paru rzeczy brakuje, dziś pojawiła się okazja, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym. Musiałem podjechać do rodziców po jedną rzecz, a że pogoda była świetna, pomyślałem, że bez sensu katować się dziś na trenażerze - trzeba pojechać (w prawdziwym tego słowa znaczeniu) na rowerze. Tak więc, nie tracąc czasu, wyciągnąłem Authora i zacząłem się ubierać, co w przypadku jazdy w zimie potrafi chwilę zająć ;) Spodenki rowerowe, nogawki (i na to, o zgrozo, jeansy!), potówka, bluza polarowa i rowerowa kurtka zimowa. Poza tym rękawiczki, czapeczka pod kask i jedziemy. A swoją drogą, muszę w końcu przeczytać, co Wojtek napisał o ubieraniu się na zimowe rowerowanie. Obstawiam, że coś ciekawego :)

Postanowiłem jechać ścieżkami rowerowymi, chociaż obawiałem się, że nie jest to chyba najlepszy pomysł. M.in. dlatego, że profesjonalnie odśnieżone warszawskie ścieżki rowerowe i moje profesjonalne opony zimowe stanowią raczej kiepskie połączenie (na pierwszym zdjęciu, tam gdzie znak, znajduje się gdzieś pod warstwą śniegu magiczna czerwona kostka brukowa):



Ubity (chociaż w sumie może lepiej, że ubity) śnieg urozmaicony tysiącami małych muld, do tego sztywny widelec w Authorze i zestaw ten szybko dał się we znaki moim nadgarstkom. Właściwie jedyną i dość marną amortyzacją była opona napompowana dziś celowo mniej do 3,5 bar. Byłem jednak w stanie utrzymać prędkość w okolicach 20 - 25 km/h i im dalej, tym pewniej się czułem. Gładka opona (oczywiście tylko wrodzona skromność każe mi tak napisać, bo to z pewnością kwestia mojego diamentowego skilla!!!) nawet dawała radę i z radością stwierdzam, że bilans upadków w dniu dzisiejszym wyniósł 0. Frajdę z jazdy próbowały czasem popsuć buty ślizgające się na pedałach, ale nie - nie udało im się. Zdecydowanie bardziej wolę być wpięty. Ale mniejsza z tym.

Do celu dotarłem w jednym kawałku i z uśmiechem na ustach. Było dziś -8°C, a tak naprawdę wcale tego nie odczułem. Było mi ciepło i właściwie tylko na początku twarz mi trochę zmarzła. Potem było już jak najbardziej ok. Posiedziałem chwilę u rodziców i ruszyłem w drogę powrotną.

Tym razem również większość trasy przejechałem ośnieżonymi ścieżkami, jednak pod koniec wskoczyłem na trochę na asfalt. Prędkość automatycznie wzrosła, ale zmalało trochę zadowolenie z jazdy, otóż tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że będę musiał przyjrzeć się bliżej ustawieniu siodełka w Authorze, bo zdecydowanie jest z tym coś nie tak. W sumie nie ma się czemu dziwić - przy zmianie siodełka po prostu je przykręciłem. Teraz znowu czuję kolana, niestety. Nie wiem, czy nie będę musiał wrócić do sztycy z offsetem, bo wydaje mi się, że siodełko jest za bardzo z przodu, a i tak jest już przykręcone prawie przy zgięciach prętów. Trzeba będzie pomyśleć przy okazji. Jest w ogóle jeszcze kilka innych kwestii technicznych w przypadku Authora, ale może zostawię to na jakiś inny wpis. Na razie tylko pamiątkowe zdjęcie z zimowym krajobrazem - takie tam ze śniegiem. Dla spostrzegawczych - tak, lampka jest przymocowana w poprzek :) Obróciła się na nierównościach, skubana.


Wracając, praktycznie pod samym domem spotkałem moją M, która akurat wracała ze swojego spotkania. A że co dwie głowy to nie jedna i co cztery ręce to nie dwie, zostałem uwieczniony w moim mało wyjściowym zimowym zestawie, w którym to wyglądam na -naście kg więcej (chociaż podobno to nie szata zdobi człowieka ;)):


Na zakończenie, chciałbym wyrazić jedyną słuszną tezę, iż nic nie zastąpi jazdy na żywo. Nawet, jeśli jest krótka (a zaliczyłem dziś porażające 20 km!) to dobrze, jeśli jest w ogóle. Humor od razu lepszy :)

18 grudnia 2012

Króciutko

Trudno uwierzyć, ale udało mi się dziś normalnie wyjść z pracy, dzięki czemu nie dotarłem do domu na wieczór, ale na - powiedzmy - późne popołudnie. Ponieważ wieczorem musiałem jeszcze na trochę wyjść, postanowiłem wykorzystać chociażby ten kawałeczek wolnego czasu i wsiąść na trenażer. Udało mi się pokręcić CAŁE PÓŁ GODZINY! :) Ostatnim razem narzekałem na temperaturę i hałas. Chłodzenie udało mi się trochę poprawić, a i chcąc zacząć od najprostszych rozwiązań, poszedłem za sugestią Wojtka i wygrzebałem zachomikowaną dawno temu przeciętą dętkę 26" (mam zadatki na śmieciarza? :)), która miała się kiedyś przydać. No i stało się - dziś mogła się przydać ;) Po pocięciu, owinąłem nóżki trenażera tak, żeby były pod nimi 3 warstwy dętki (czy to nie brzmi dziwnie?). Wyszło tak:


Różnica jest widoczna albo raczej słyszalna. Drgania wciąż przenoszone są na podłogę, jednak zauważyłem, że będę jeszcze musiał dalej pokombinować z dociskiem rolki do opony. Dziś nie chciałem nie miałem za bardzo czasu żeby na spokojnie się temu przyjrzeć, ale może pobawię się z tym przy kolejnej okazji. Kręcąc szybciej, wibracje są mniejsze, no ale nie chodzi przecież o to, żeby kręcić tylko szybciej, co nie? Całkiem miło pedałowało mi się dziś na stojąco, nóżki można zmęczyć. Zwłaszcza wtedy, kiedy miały długą przerwę.

Będę próbował upolować kolejną okazję żeby wskoczyć chociaż na trochę na trenażer, chociaż jak to ostatnio bywa - może z tym być różnie. Grunt, to się nie poddawać ;)

16 grudnia 2012

Nareszcie! Ale...

Dzisiejszy dzień można zaliczyć o udanych - było wreszcie trochę lenistwa, ale też udało się zrobić parę pożytecznych rzeczy, czyli tak jak lubię. Co więcej - udało mi się znaleźć nieszczęsny zacisk tylnego koła pod trenażer. No i wreszcie troszkę pokręciłem! Chociaż to tylko trenażer, to i tak miło było zmęczyć trochę nogi, od razu człowiek się lepiej czuje :) Aby jednak nie było zbyt fajnie, musiały się znaleźć jakieś minusy ;) Mianowicie, do poprawy musi pójść chłodzenie i wyciszenie trenażera. Jeździłem w przedpokoju i przydałoby się otwarcie drugiego okna dla jakiegoś przewiewu, chociaż z drugiej strony lepiej chyba nie przesadzać, bo dość głupio byłoby się przeziębić od jazdy w domu... Co do drugiej kwestii, to pod trenażer podłożyłem kilka warstw cienkiej folii/pianki ochronnej, która została nam po jakichś meblach, ale to raczej niestety za mało, bo drgania idą po całej podłodze i chociaż blok się raczej nie zawali, to nie chciałem psuć sąsiadom niedzieli. Przez to nie mogłem się spokojnie nacieszyć kręceniem, bo nie lubię, jak coś nie gra ;) Trzeba będzie pomyśleć nad jakimś innym rozwiązaniem. Niektórzy ponoć podkładają zwykłą karimatę za paręnaście złotych i jest ok, może jest to jakieś wyjście. Chętnie przyjmę jakieś inne sugestie (Wojtku? ;)), bo nie wiem, czy kupowanie magicznej, dedykowanej maty Tacx'a za 200 zł jest jedynym właściwym rozwiązaniem. A może to też kwestia za lekko/słabo dociśniętej opony? Ciężko mi jakoś znaleźć optymalny docisk, a na rolce zostaje czasem trochę opony, co niezbyt mi się podoba, bo podejrzewam, że w znacznej mierze przez to powstają drgania, a więc i hałas. Z kolei jak ustawiam za lekko, to koło czasem się ślizga...

Podsumowując, bardzo się cieszę, że chociaż przez tą godzinkę mogłem dziś sobie pomęczyć nogi. Chociaż było gorąco i czasami nieco zbyt hałaśliwie, to nóżki są przyjemnie zmęczone, a to lubię :) Zobaczymy, jak będzie w tygodniu...

15 grudnia 2012

Kolejna porażka

Albo ja jestem jakiś wyjątkowo nieogarnięty albo naprawdę mam pecha. W środę przyniosłem do domu trenażer żeby w końcu chociaż trochę pokręcić. Przedwczoraj i wczoraj nic z tego nie wyszło, bo pojawiło mi się kilka dodatkowych zajęć po pracy (z której to standardowo nie wróciłem o normalnej godzinie :)). Dziś zabrałem się ambitnie za skręcenie tych kilku śrubek w trenażerze, nasmarowałem łańcuch, zmieniłem oponę i... wszystko fajnie, tylko gdzie mam zacisk do tylnego koła? No jak mnie coś nie trafi... :) Czy nawet w wolną od pracy sobotę nie jest mi dane spędzić chociażby jednej głupiej godziny na rowerze? Już nawet nie wymagam pójścia na dwu- czy trzygodzinną trasę na zewnątrz, ale żeby pokręcić chociaż tą jedną jedyną, pod dachem. Tak więc, z dzisiejszego kręcenia zapewne nic nie wyjdzie, szukam dalej tego dziadostwa, a zaraz znowu muszę wyjść z domu, więc kolejny dzień w plecy, żadna nowość :)

PS. Przed zmianą opony - korzystając ze stosunkowo pustej jeszcze ściany :) - postanowiłem uwiecznić sobie Scotta w obecnej postaci z nieco lepszej niż ostatnio perspektywy - strona Sprzęt :)

12 grudnia 2012

Mały krok do przodu

Po moich ostatnich rozważaniach na temat braku czasu na rower, postanowiłem zrobić cokolwiek w kierunku poprawy tej jakże dramatycznej sytuacji. Wczoraj przytargałem trenażer do mieszkania, a dziś po pracy przyprowadziłem ukochanego Scotta, żeby doprowadzić go nieco do porządku, bo biedak ostatnio trochę się przykurzył, a i jakieś lekkie błotko zalegało na dolnej rurze i sztycy. I kurczę... Nawet samo wyczyszczenie go sprawiło, że poczułem się rowerowo lepiej (on z pewnością też, co nie?). Niby głupia rzecz, a wystarczyła chwila kontaktu z moim szosowym ulubieńcem i nie wyobrażam sobie jak miałbym się z nim pożegnać. No cóż, może jestem dziwny, śliniąc się tak do roweru - nie zaprzeczam :) Jednak to, że złożyłem go sam od początku do końca, że przejechałem na nim ileś tam kilometrów, że jeździ się na nim świetnie i że jest taki, jaki od dawna planowałem złożyć sprawia, że trudno byłoby go ot tak, po prostu sprzedać. Tak więc, na razie jestem wyleczony z jakichś zmian. Jak widać, dużo nie trzeba było - i dobrze :) Niestety, dziś nie dałem rady pokręcić, więc spróbuję uskutecznić to jutro, chociaż jakieś tam plany na popołudnie już są, więc i jutro może nie wypalić... Pozostaje się nie poddawać ;) Muszę jeszcze nasmarować łańcuch, bo chociaż trochę kilometrów do założenia drugiego zostało, tak dłuższa (3 miesiące przed ślubem :)) przerwa zbyt dobrze na niego nie wpłynęła. A głupio byłoby, gdyby coś trzeszczało w czterech ścianach. Może to i lepiej, bo skończę pewnie buteleczkę białego Finish Line'a, który to do końca mi jednak nie podpasował. Co za ironia, że rok temu dostałem od Mikołaja flaszkę Rohloffa i nie miałem jeszcze okazji się do niej dobrać, a tegoroczne Święta za pasem... Zajrzę też na szybko do tylnej przerzutki, bo wydaje mi się, że coś ostatnio opornie wrzucała łańcuch na większe zębatki. Zostanie zmiana opony i polowanie na choćby godzinkę kręcenia nogami w miejscu. Szkoda, bo od momentu zakupu pulsometru nie miałem czasu zająć się bliżej tym tematem, strefami itd., przez co mały czarny kolega trochę się marnuje... Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle, szkoda.

No nic, jakiś tam pierwszy krok w celu rozruszania nóg zrobiłem. Niedużo, ale na pewno więcej niż ostatnio. Chociaż w sumie nietrudno jest zrobić coś więcej niż nic... :>

10 grudnia 2012

Dlaczego doba ma tylko 24 godziny?

Miałem sobie napisać jakiś dobijający tekścik o tym, jak mi ostatnio brakuje roweru, jak siedzę do wieczora w pracy i nie mam czasu dosłownie na nic. Miałem już nawet pokaźną ilość linijek na ten jakże ponury temat, ale pomyślałem, że nie ma co smęcić - są pewnie tacy, co mają gorzej. Oczywiście, chciałbym mieć więcej wolnego czasu dla żony, na rower, mieć trochę wolnego czasu w ogóle. Przesadą byłoby chyba napisanie, że to zbyt wyidealizowane, bo człowiek ponoć nie samą pracą żyje (a chyba przynajmniej nie powinien, chociaż słyszy się przecież od jakiegoś czasu, że teraz takie czasy), ale może trzeba się pogodzić z tym, że to już nie młodzieńcze lata (ojojoj, ależ ja już jestem stary! ;)) i na rozrywkę nie ma tyle czasu, ile by się chciało. A rower ma niestety do siebie to, że wymaga czasu. Bez czasu jest tylko płacz i cierpienie, ot co... ;) Myślę sobie o tym ostatnio i kombinuję, jak można by ten problem pokonać i różne rozwiązania przychodziły mi już do głowy. Od lekkiego odrestaurowania Authora i lepszego dopasowania pod siebie (bo ciągle jakoś mi niewygodnie), po kupno nowego sprzętu (jak już wspominałem, po głowie chodzi mi od jakiegoś czasu cross - ba, wybrałem już nawet konkretny model ;>). Myślę jednak, że te przeróżne pomysły przychodzą do mojej pustej głowy w znacznej części dlatego, że brakuje mi po prostu samej jazdy i szukam innego sposobu na kontakt z rowerem. Za każdym razem, gdy wsiadam na szoskę po przerwie (a ostatnimi czasy praktycznie każda jazda jest niestety po przerwie), ciężko mi sobie wyobrazić, że mógłbym z tego zrezygnować. Może więc nie ma się co dołować i pozostaje czekać cierpliwie, aż trochę wolnego czasu pojawi się gdzieś tam na horyzoncie i pojawi się okazja na zrobienie kilkudziesięciu kilometrów? Męczy mnie to strasznie, bo ciągnie mnie do roweru, a mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że ostatnio po prostu nie było jak. Jakimś wyjściem z sytuacji byłyby pewnie dojazdy do pracy, jednak jakoś ciągle nie mogę się do tego przekonać, a i przeszkodę stanowiłyby pewne względy organizacyjno-logistyczne. Postaram się więc na razie zrobić cokolwiek z moim coraz skromniejszym rowerowym życiem i spróbować choć w minimalnym stopniu wyjść z kryzysu ;) Jestem pełen podziwu dla mojej M, że znosi moje marudzenie i dzielnie mnie wspiera (sama nawet zachęcała mnie do kupna nowego roweru!), hehe. Nieco pocieszające jest to, że coraz mniej zostaje nam do zrobienia w mieszkaniu i być może z tego powodu będzie wkrótce troszkę więcej czasu na cokolwiek. I już wkrótce (wkrótce, ekhm...) dzień będzie dłuższy i pogoda lepsza. Chociaż i tak główną przeszkodą jest wciąż praca, w której doszło mi ostatnio sporo obowiązków. Pozostaje się cieszyć, że praca w ogóle jest i mieć nadzieję, że nastaną dla mnie jeszcze lepsze rowerowo czasy. Odnoszę tylko wrażenie, że piszę to zdanie po raz n-ty... ;)

02 grudnia 2012

Dave Barter - Obsessive Compulsive Cycling Disorder

amazon.com
Niestety, ostatnio czasu na jazdę jak na lekarstwo (przez co dopadają mnie rozmaite kryzysy psychiczne, spadki rowerowego morale i inne zło wcielone), więc aby całkowicie nie utracić kontaktu z dwoma kółkami, dobrze chociaż czasem przeczytać coś na temat. Padło na Obsessive Compulsive Cycling Disorder Dave'a Bartera. Akurat to, bo pojawiało się w Amazonie jako jeden z pierwszych rezultatów wyszukiwania frazy cycling (jaki ja jestem światowy!), było tanie :) i miało pozytywne recenzje. Zapowiadała się przyjemna lektura w czasie dojazdów do pracy.

I taka też się okazała. Obsessive... jest zbiorem 30 opowiadań o szeroko pojętej tematyce rowerowej, przy czym określenie szeroko chyba całkiem nieźle tu pasuje, bo opisywane są naprawdę (naprawdę! ;)) przeróżne zagadnienia, których częścią wspólną jest rower. I tak, można przeczytać typowe (choć pisanie już nie tak typowo, o czym dalej) relacje np. z udziału w etapie TdF dla amatorów, starcie w przełaju (na singlespeedzie), podjeździe pod Mont Ventoux, czy też przejechaniu od Land's End do John O'Groats, jak również teksty bardziej egzystencjalne, że pozwolę je sobie tak nazwać z lekkim przymrużeniem oka - o niecierpliwym oczekiwaniu na nowy sprzęt, czerpaniu prawdziwej radości z jazdy, motywacji do pójścia na rower itd.

Całość napisana jest lekkim językiem (zdarzają się nawet wygwiazdkowane wyrazy, o zgrozo!!!) i z poczuciem humoru. Nie jest to zdecydowanie rodzaj podręcznika zawierającego teoretyczne opracowania rowerowych tematów. Wręcz przeciwnie, w opowiadaniach dominuje osobisty punkt widzenia i subiektywne odczucia (wraz z opisami tego, jak żona autora patrzyła na niego z politowaniem, kiedy cieszył się z nowych rowerowych zabaweczek), Dave podszedł do tematu na luzie i może również dlatego przyjemnie się to czyta. Muszę przyznać, że bardzo często czułem się, jakbym sam pisał (albo po prostu dotyczyły mnie samego) niektóre akapity - zwłaszcza te, jak to wcześniej nazwałem - egzystencjalne. Zabawne uczucie, naprawdę - może też dlatego, że zostały  napisane w taki a nie inny sposób :)

Żeby nie zdradzać więcej, będę oryginalny i zachęcę do przeczytania, ha! Znajdzie tam coś dla siebie zarówno fan szosy, MTB, jak i rowerów w ogóle. Przyjemna lekturka na kilka jesienno-zimowych wieczorów (dokładna definicja kilka zależy od tego, kto jak szybko usypia przy czytaniu wieczorem), kiedy to człowiek zaczyna tęsknić za rowerem - ku pokrzepieniu serc ;) A skoro już przy pokrzepianiu serc jesteśmy, to teraz na warsztacie mam akurat Trylogię Sienkiewicza - tematyka co prawda nieco inna, ale na celowniku mam już kolejną rowerową pozycję :>

22 listopada 2012

Jere Longman - Cold Blooded (Kindle Single)

Jakiś czas temu, w moje niecne łapska trafił Kindle - chyba najpopularniejszy obecnie czytnik ebooków. Nie będę się rozpisywał o samym urządzeniu (chociaż jak na razie jestem bardzo zadowolony, naprawdę), bo jest już tego mnóstwo w Internecie, a i ten blog nie jest poświęcony czytnikom, jednak wydaje mi się, że można spróbować nieśmiało połączyć oba zagadnienia. Otóż przeglądając sobie elektryczne książki na Amazonie (zupełnie nie wiadomo dlaczego, jako pierwsze wpisałem w wyszukiwarce magiczne słowo cycling - co by błysnąć znajomością języka...), szybko zorientowałem się, że jest tam od groma (porównując chociażby do tego, co jest dostępne w Polsce) pozycji poświęconych kolarstwu, rowerom i wszystkiemu temu, co może zainteresować fana dwóch kółek.

Nie chcąc od razu wydawać fortuny, postanowiłem skusić się na początek na coś niedużego, bardziej na próbę niż z nastawieniem na miliard godzin czytania. Wybór padł na nowość z serii/kolekcji (nie wiem do końca jak to zgrabnie nazwać) Kindle Single, czyli krótkich utworków sprzedawanych po kuszących cenach - Cold Blooded Jere'a Longmana. Książka poświęcona jest temu, o czym ostatnio było bardzo głośno w kolarskim świecie, a mianowicie całemu temu dopingowemu bałaganowi, jaki powstał wokół Lance'a Armstronga wskutek dochodzenia prowadzonego przez USADA. Tak naprawdę, książka niewiele wnosi do całej sprawy, jednak to, co akurat dla mnie było ważne - w jednym miejscu zawiera całą, skondensowaną historię wspomnianej afery. Ponieważ nie miałem niestety ostatnio czasu, aby na bieżąco śledzić wszystkie niusy na ten temat (a było ich sporo, czasem nawet kilka dziennie), było to dla mnie dobre rozwiązanie i dzięki niej mogłem wreszcie przeczytać sobie co? kto? kiedy? jak?

Opisane w książce sytuacje (pomijając całe zamieszanie w ogóle) sprawiają, że obraz Lance'a jako bohatera, ikony sukcesu, odwraca się o 180° - okazuje się bowiem nagle, że jest sprytnym oszustem, cwaniakiem, gościem zastraszającym ludzi, którzy nie chcą z nim współpracować. Generalnie - słabo. Przedstawione są wydarzenia od początku lat 90. aż do tych z ostatnich miesięcy. Przeczytać można o zorganizowanym dopingu w teamie Armstronga, o tym, jak  i co (zaczynam od jutra!) było ładowane do organizmu, o współpracy z dr. Ferrarim, zmuszaniem innych z drużyny do brania itd. Same wyścigi, które Armstrong wygrywał i w których brał udział są przeważnie kwitowane jednym zdaniem, nacisk położony jest przede wszystkim na doping, więc jeśli ktoś woli czytać opisy walki na poszczególnych etapach TdF, to niestety tego tu nie znajdzie.

Przy okazji poruszania tematu dopingu spotkać się można ze spostrzeżeniem, że zawodowcy startujący np. w TdF nawet bez nielegalnego wspomagania są nadludźmi - bo przejeżdżać przez 3 tygodnie etapy po 1xx albo i 2xx km ze średnią często powyżej 40 km/h nie jest czymś prostym (w książce, którą teraz czytam, i która też zostanie pewnie na blogu wspomniana, autor opisuje swoją przygodę ze startem w amatorskim etapie TdF po trasie zawodowców - ponoć ciekawe przeżycie, a i czasy wykręcane przez tych drugich budzą szacunek, co w sumie nie dziwi). W związku z tym, aby się wybić, konieczne może być sięgnięcie po doping. W książce podana została ciekawostka - 20 z 21 zawodników stających na podium TdF w latach 1999 - 2005 (kiedy to Armstrong wygrywał wyścig), zostało później w jakiś sposób powiązanych (przez zeznania, dochodzenia, zawieszenia, zbyt wysoki poziom hematokrytu) z tematem dopingu.

W pamięci może też zostać zakończenie książki. Przy okazji opisywania zmiany stanowiska UCI w sprawie Armstronga, pojawia się nieco refleksyjne stwierdzenie - jeśli w tamtych czasach doping był stosowany na tak szeroką skalę, pojawił się dylemat, komu przyznać tytuły zabrane Armstrongowi. Pierwsze miejsca pozostały puste.

19 listopada 2012

Author Shot - opinia subiektywna

Zgodnie z obietnicą zawartą w ostatnim wpisie - czas na parę słów odnośnie działania lampek Shot Authora. Na początku chciałbym jeszcze zaznaczyć, że swoje kupiłem pewnie ze 2 czy 3 lata temu, jednak czas nie ma tu zbytniego wpływu na moją opinię (chociaż wydaje mi się, że wtedy kosztowały nieco mniej, chyba ok. 20 zł/szt.), bo tak naprawdę od początku było coś nie tak. Do rzeczy... :) Właściwie, problemy związane były/są głównie z przednią lampką. Tylnej nie mam w sumie nic do zarzucenia, bo działa tak jak powinna. Przednia zaś już po pierwszej jeździe dała mi powody do pewnej irytacji. Teoretycznie - ten model posiada 2 tryby działania: ciągły i pulsujący. Praktycznie (w moim przypadku) - właściwie tylko ciągły. Wciskanie przycisku działało jak gdyby co drugi raz - przy wciśnięciu mającym przełączyć lampkę w tryb migania nie było żadnej reakcji. Czyli włączenie w trybie ciągłym - nic - wyłączenie. Wtedy jeszcze i tak przepisy wymagały oświetlenia ciągłego z przodu (o ile się nie mylę, niedawno wprowadzono nowe, dopuszczające użycie migającego światła białego z przodu), więc niby problemu nie było, ale przecież nie tak powinno to działać. Poszedłem więc szybko do sklepu, w którym ją kupiłem, opisałem problem i bez żadnych dodatkowych pytań, wykrętów itd. sprzedawca wymienił mi lampkę na nową (chyba nawet nie pokazywałem paragonu). Zadowolenie z rozwoju sytuacji nie trwało niestety zbyt długo, bo po pewnym czasie nowa lampka zaczęła zachowywać się podobnie. Ponieważ nastał potem czas, kiedy z lampek i tak dość rzadko korzystałem (bardziej dlatego, że nie jeździłem wieczorem niż dlatego, że jeździłem po ciemku bez oświetlenia ;)), temat trochę umarł i z kolejną reklamacją się już nie wybrałem. Nie wiem, może trafiłem na jakąś wadliwą serię i wszystkie wyprodukowane wówczas egzemplarze tak miały...? Wydaje mi się też, że czasy działania podane na stronie Velo nie do końca odpowiadały tym rzeczywistym. To nie do końca było chyba nawet dość znaczące, bo nie sądzę, abym przejechał 30 h na jednym zestawie (2x CR2032) baterii. Jedna bateria kosztuje bodaj coś ok. 5 zł, więc radość z niskiej ceny lampki zaczyna być pożerana przez konieczność częstej wymiany baterii, co staje się kolejnym powodem do niezadowolenia. Poza tym, przy zdychającej baterii, świeci tak naprawdę tylko jedna z dwóch diod.


Może to jakieś techniczne uwarunkowanie i nie ma w tym nic dziwnego - nie wiem, jednak przy takim oświetleniu nie czuję się zbytnio widoczny przez jadących z naprzeciwka. Aby dopełnić czary goryczy, wspomnę tylko o tym, że antypoślizgowa gumka umieszczona na plecach lampki, mająca zapewnić lepszą jej przyczepność do kierownicy/sztycy, szybko postanowiła stanowić oddzielną część i po prostu odpadła. Ten problem udało mi się co prawda w miarę łatwo rozwiązać za pomocą kleju, ale kolejny raz pojawił się powód do irytacji... W tak prostym urządzeniu tych powodów jest wg mnie trochę za dużo.

Żeby jednak aż tak nie oczerniać tytułowej lampki, dodam, że podoba mi się mocowanie. Wyjątkowo proste i szybkie, bez konieczności przykręcania jakichś wynalazków. Gumkę owijamy wokół kierownicy/sztycy/innej rurki i blokujemy na zaczepie na lampce. Pasuje zarówno do średnic 27,2 mm, 31,8 mm i innych zbliżonych. Uniwersalnie i fajnie.

Może ktoś z Szanownych Czytelników może zaproponować jakąś ciekawą alternatywę? Wydaje mi się, że Sigma robiła podobne lampki. Dużych wymagań nie mam - nie ma mi to oświetlać całej szosy 200 m przede mną, ma być dobrym światłem pozycyjnym, mieć niewielkie rozmiary i przyjemne mocowanie. No i oczywiście sensowną cenę, jakżeby inaczej? :) Może w wolnej chwili czegoś poszukam, chociaż tych wolnych chwil ostatnio tak jakby niewiele...

18 listopada 2012

Szosa 18-11-2012 (41,37 km)

Po męczącym tygodniu obfitującym w nadgodziny i typowo jesienną, ponurą i mglistą pogodę nastał długo oczekiwany weekend. Co prawda i tak było trochę rzeczy do zrobienia, ale dziś udało się mi się znaleźć chwilę na rowerek. Początkowo, w planach był trenażer, ale że pogoda dopisała (albo raczej: nie padało), stanęło na prawdziwej szosie. Zrobiłem sobie dziś ciuchowy eksperyment, bo dotychczas, kiedy temperatura była już bliżej zera, a dzisiejszą można chyba określić jako bliżej zera


jeździłem w zimowej kurtce, która jednak nie do końca spełnia moje skromne oczekiwania, bo wykonana jest ze sztywnego i kiepsko oddychającego materiału. Dziś, na potówkę i pod wiatrówkę założyłem sobie polarową bluzę, która dotychczas była wykorzystywana na nartach (kiedy ja ostatni raz byłem na nartach?!?) i jest o tyle sympatyczna, że ma gruby, elastyczny kołnierz, który świetnie chroni szyję. A z tym miałem czasem problemy jeżdżąc w zimie, bo tak naprawdę gardło nie było w żaden sposób ocieplane. W tej bluzie pod szpikową wiatrówką wyglądałem co prawda na jakieś 20 kg więcej, ale już po kilku kilometrach mogłem stwierdzić, że to był dobry wybór. Tak naprawdę, pomimo tych dzisiejszych 3°C w ogóle nie zmarzłem. Stopy jakoś przeżyły dzięki ocieplaczom na butach, czapeczka i nogawki jak zwykle świetnie się spisały, a wspominana bluza stanowiła zwieńczenie sukcesu ;) Nie zmarzłem, ale też nie zgrzałem się. Po prostu było w sam raz, chociaż ze względu na ten kołnierz miałem nieco ograniczone ruchy głową ;)

Aura dziś też jesienna i mało motywująca. Do tego mgła, choć nie tak gęsta jak to bywało w ostatnich dniach, kiedy widoczność ograniczała się do jakichś 20 m. Do tego mój ukochany zapach dymu w okolicznych mieścinkach (nie, na zdjęciu go nie widać ;)).


Przy okazji robienia zdjęcia, zwróciłem uwagę na przetartą przy klamkomanetce owijkę:


Nie wiem dokładnie, ile przejechała (chyba coś ok. 4 tys. km), ale niewykluczone, że miała już prawo trochę się zniszczyć. Tak czy inaczej, i tak jestem z niej (fi'zi:k Microtex) zadowolony, więc pewnie przy okazji wymiany znowu się na nią skuszę. Zresztą ta pewnie jeszcze trochę wytrzyma.

Tak jak ostatnio, już o 16 zrobiło się ciemno. W tym miejscu po raz kolejny powinienem poruszyć temat lampek, jednak obiecuję, że zrobię to następnym razem ;) Byłem miło zaskoczony, bo sił jakoś wyjątkowo nie brakowało, ale trzeba było wracać. Miałem ostatnio trochę rowerowo-psychologicznych kryzysów (że nie ma kiedy jeździć i takie tam ;)), ale kolejny raz przekonałem się, że nawet dla tych marnych kilkudziesięciu kilometrów raz na dwa czy x tygodni nie warto całkowicie rezygnować z jazdy. Bo to jest po prostu świetne, kropka :)


PS1. Pragnę oficjalnie podziękować mej ukochanej M, że pomimo mojego rowerowego spaczenia wciąż darzy mnie wielką miłością! :D

PS2. Jak kiedyś całkowicie zabraknie czasu na szosę, to wyczaruje się inny rowerek (ciągle mi, kurczę, ten cross chodzi po głowie...), byle jeździć, o!

03 listopada 2012

Szosa 03-11-2012 (41,16 km)

Jest postęp! Zamówiliśmy w końcu (po 3 miesiącach od przeprowadzki) kanapę do salonu... Ale nie o tym będzie. Ponieważ śnieg, który spadł w ostatnich dniach zdążył stopnieć, a drogi wyschły, po dzisiejszych poszukiwaniach mebli nie było innego wyjścia jak pójść na rowerek. Celowałem w ok. 40 km, bo więcej pewnie mogłoby mnie zbytnio wyeksploatować (jest moc, nie ma co... ;)) po kolejnej dłuższej przerwie , a i niezbyt dużo zjadłem przed wyjściem, bo i zależało mi na czasie - dni już zdecydowanie krótsze, o czym zdążyłem się także dziś przekonać. Najważniejsze było jednak to, żeby w ogóle wyjść i trochę się poruszać, skoro pogoda sprzyjała. Upału może nie było, bo termometr pokazywał 7°C, ale uzbroiłem się w potówkę, koszulkę, wiatrówkę i jesienne rękawiczki, a na dół poszły ocieplane nogawki. Z ocieplaczy na buty mimo wszystko postanowiłem nie korzystać. Wziąłem za to ze sobą moją ukochaną czapeczkę na wypadek, gdyby jednak szybko się ochłodziło. Tak naprawdę, założyłem ją po przejechaniu pierwszych świateł, bo powietrze - nie dość, że jesienne - to dodatkowo było już wieczorne. Jak zawsze byłem zachwycony jej działaniem, bo praktycznie dziś nie zmarzłem. Tym razem wiatr właściwie nie przeszkadzał, więc jechało się całkiem przyjemnie. Nawet nie czułem się jakoś wyjątkowo słabo. W lesie prawdziwie jesienne widoki - wszędzie mnóstwo żółtych liści, chociaż zielone dzielnie się jeszcze bronią:


Szybko zaczęło się ściemniać i już ok. 16 zaszło słońce - tragedia, zdecydowanie bardziej wolę lato, kiedy ciemno zaczyna robić się nawet o 21...


Chwilę później była już praktycznie noc i sytuację - choć może nie idealnie - ratowały przydrożne latarnie, które niestety nie wszędzie zasadzili. Na szczęście zabrałem ze sobą lampki, chociaż przednia to porażka. Ale o lampkach będzie innym razem. W drodze powrotnej mijałem kościół pw. Wniebowzięcia NMP w Starych Babicach, o którym pisałem - właśnie to zauważyłem :) - prawie dokładnie rok temu. Jest ładnie oświetlony, chociaż zdjęcie tego nie oddaje:


I tak oto w ciemnościach zmierzałem ku domowi z uśmiechem na gębie, bo już solidnie brakowało mi jazdy. Dystans jak zwykle skromny, ale może nastaną dla mnie jeszcze lepsze rowerowo czasy? ;)

02 listopada 2012

Terminarz Rowerowy 2013

Niecały rok temu pisałem o Terminarzu Rowerowym 2012 - nie mam pojęcia, kiedy ten czas minął, ale podczas ostatniej wizyty w Empiku zauważyłem, że jest już dostępna edycja na nadchodzący 2013 r. Praktyka pokazała, że mój obecny tryb życia skazuje mnie raczej na korzystanie z telefonu niż kalendarza w tradycyjnej, papierowej postaci, jednak wszystkich rowerowo zakręconych zachęcam do kupna kalendarza - sympatyczne połączenie tego, co lubimy z przedmiotem codziennego użytku. Nie, nikt mi nie płaci za reklamę ;)


Kto wie, może jeszcze się nawrócę...? :) Z edycji 2012 byłem zadowolony, polecam rowerowo!



26 listopada 2012:

No cóż, jednak się skusiłem - jednak w niektórych sytuacjach papier jest niezastąpiony... ;) W porównaniu do edycji 2012 wprowadzono raczej kosmetyczne zmiany (np. pole na wpisanie czasu wycieczki - wcześniej była tylko liczba kilometrów), zawartość "informacyjna" praktycznie ta sama. Tak czy inaczej, pasuje mi układ - lubię mieć cały tydzień na jednej stronie i jakieś dodatkowe miejsce na notatki (obejrzałem dziś -naście kalendarzy i wszędzie coś było nie tak :)).

28 października 2012

O dopingu i motywacji (cóż za gra słów ;>)

Znowu przez dłuższy czas nic nie pisałem i źle mi z tym... Niestety, ostatnie dni i tygodnie minęły głównie pod znakiem nadgodzin, zakupów, robienia obiadów i innych nierowerowych zjawisk. Znalazło się parę tematów, o których chciałoby się więcej napisać, ale brakuje czasu. Może więc tylko po kilka słów streszczenia dwóch z nich...

Lance Armstrong. O tym, że UCI na wniosek USADA postanowiło odebrać mu wszystkie zwycięstwa i dożywotnio odsunąć od startów już na pewno każdy słyszał/czytał. Ostatnio pojawia się mnóstwo informacji na ten temat i cała afera coraz bardziej się rozrasta. Od Lance'a odsunęli się już wszyscy/większość (nie wiem) sponsorów, a fani kolarstwa podzielili się na tych, którzy wciąż wierzą w niewinność Amerykanina i tych, którzy cieszą się z tego, że prawda w końcu wyszła na jaw. Przyznam, że sam nie wiem do końca, po której stronie być, bo niektóre z argumentów obu stron wydają się sensowne... Wiem jednak, że całe to zamieszanie jest jednym z większych w historii kolarstwa i to jest dla mnie jakoś wyjątkowo przykre, bo jedna z legend tego sportu, niejako jego fragment, nagle się rozsypuje. Jak już kiedyś tam pisałem, nie jestem pewien, czy dowiemy się kiedykolwiek jak było naprawdę. To jednak ma do siebie uprawianie sportu (zresztą nie tylko sportu) na najwyższym poziomie. Ostatnio pojawiły się też odejścia pewnych osobistości z innych ekip, powstają jakieś listy otwarte o czystości w kolarstwie itd. Jednym słowem - zrobił się naprawdę niezły bałagan (w negatywnym jak i pozytywnym znaczeniu tego słowa) i ciekaw jestem, co to wszystko przyniesie. Wiem, że zbyt dużo te moje kilka zdań nie wniosło do tematu, ale przyznam, że nie daję rady ostatnio śledzić każdego artykułu, który się pojawia na ten temat, a i zapewne cała sytuacja jest bardziej złożona, żebym mógł po prostu napisać było tak i tak, uważam to i to, decyzja x jest dobra, kolarz A z kolarzem B na pewno brali, kłamie na pewno kolarz C, a z danej ekipy powinien odejść ten i ten, bo zrobił to czy tamto... Za głupi jestem na to ;)

A odnośnie mojego kolarstwa... Jak widać po blogu, nienajlepiej ostatnio dzieje się w tym temacie. Co mogę stwierdzić z pewnością - coraz bardziej brakuje mi ruchu. I to nie tylko w postaci xx(x) km na rowerze, ale w ogóle. Strasznie to irytujące, bo czasu na jakąś  - nawet niewielką - aktywność fizyczną za bardzo nie ma, a czuję, że jestem coraz bardziej rozlazły, bez sił i tej fajnej pozytywnej energii, jaką daje regularny ruch. Pogoda teraz tym bardziej nie sprzyja (wczoraj spadł pierwszy w tym roku śnieg :>), jednak najwyższy czas coś z tym zrobić. Mam zamiar wyjąć niedługo trenażer i próbować chociaż trochę pokręcić w tygodniu. To oczywiście nie to samo, co pójście na szosę, ale chciałbym to moje serducho i zastane nogi chociaż troszkę zmobilizować do jakiejkolwiek aktywności wykraczającej poza chodzenie... Poza tym, może sprowadzę do mieszkania moje skromne ciężary i trochę się nimi pomęczę. Wszystko pięknie się zapowiada, ale ciekaw jestem jak to wyjdzie w praktyce, bo widzę, jak ostatnio wygląda mój standardowy dzień i ile mam sił i chęci do czegokolwiek po powrocie z pracy. Może jednak wynika to częściowo właśnie z tego odrętwienia? Wpadł mi też do głowy prosty, ale być może skuteczny sposób na choćby minimalną poprawę formy - windom powiedzieć stanowcze nie! ;) Zarówno mieszkam jak i pracuję na 3. piętrze, więc tragedii nie ma, a gdyby tak codziennie zaliczyć to przewyższenie kilka razy, może dałoby to choćby niewielkie efekty ;) Cała ta sytuacja jest dla mnie o tyle irytująca, że tak naprawdę odkąd pamiętam miałem styczność z szeroko pojętym sportem. 7 lat tańczyłem pół-zawodowo i trenowałem akrobatykę, 2 lata grałem w tenisa i od 2004 r. praktycznie bez przerwy miałem styczność z rowerem. Czy to na wiosnę, w lecie, na jesieni czy w zimie, w miarę regularnie robiłem sobie te kilkudziesięciokilometrowe dystanse. Teraz naprawdę dobrze pójdzie, jak 2 razy w miesiącu pójdę na rower... Co prawda ostatnie miesiące były trochę nietypowe, bo ślub, przeprowadzka itd., ale kurczę, nie chcę skończyć jak jakieś warzywo leżące przed telewizorem! ;) Motywacja jest, a jak wyjdzie w praktyce - zobaczymy... Trzymam za siebie kciuki, do usłyszenia! :)

11 października 2012

Krótko o dopingu

Pewnie mało to odkrywcze, ale smutne jest to, że ludzie, których inni ludzie podziwiają za wspaniałe wygrane, walkę do upadłego, ciężką pracę itp. okazują się po pewnym czasie oszustami. Prawdopodobnie doping istnieje od czasów, kiedy istnieje sport, jednak kolarstwo jest chyba jedną z dyscyplin, która często kojarzona jest właśnie z nielegalnym wspomaganiem. Jak by nie było, w końcu to sport wytrzymałościowy. Już jakiś czas temu, a z jeszcze bardziej wzmożoną siłą od kilku dni (muszę w końcu przeczytać te wszystkie artykuły :)), zrobił się wielki smród wokół byłych, kolejnych członków ekipy USPS/Discovery Channel - tej, w której Armstrong odnosił swoje zwycięstwa w Tour de France. Pomijając same oskarżenia pod jego adresem, kolejni jego koledzy z drużyny przyznają się do stosowania dopingu. Lecą zawieszenia, brudy wychodzą na powierzchnię, kończą się kariery, pojawiają się dalsze zeznania i oskarżenia. Materiał dowodowy zgromadzony w sprawie przez USADA ma już ponoć 1000 stron. Jak było naprawdę pewnie nigdy się w 100% nie dowiemy, ale jak wspomniałem na początku, szkoda, że jedna z najbardziej rozpoznawalnych swego czasu drużyn kolarskich na świecie zamieszana jest w coś takiego. Nie dotyczy to zresztą tylko amerykańskiej drużyny. Niestety, tam gdzie obecne są (duże) pieniądze często pojawia się oszustwo. Coraz częściej można usłyszeć czy przeczytać opinię, że prędzej czy później wszyscy wielcy kolarstwa wpadną na stosowaniu dopingu albo będą podejrzewani o jego stosowanie. Armstrong, Bruyneel, Contador, Ullrich, Ballan, Schleck, Riis, Basso, Vinokourow, Hincapie, Vaughters, Museeuw i możnaby sobie tak dalej wymieniać, bo to tylko pojedyncze przykłady. Nie wiem, ile w tym pieniędzy, jakiejś polityki, ile prawdy czy kłamstwa, ale na pewno nie służy to kolarstwu. A szkoda, bo to naprawdę świetny sport.

10 października 2012

Szosa 10-10-2012 (62,53 km)

Pamiętam, jak jeszcze podczas studiów przeglądałem sobie Forum Szosowe i czytałem, jak to niektórzy wzięli urlop w środku tygodnia i poszli na szosę. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby mieć taką pracę, w której będzie można sobie ot tak wziąć urlop. Co prawda moja może nie do końca pozwala na branie co chwilę urlopu, ale ponieważ na razie jestem na bieżąco z zadaniami, dziś postanowiłem właśnie wziąć sobie dzień wolnego. A ponieważ nie padało, musiało się to skończyć pójściem na szoskę :) Jest już naprawdę jesiennie... Co prawda było jakieś 11°C jak ostatnio, jednak wyjątkowo silny i chłodny wiatr pogarszał sprawę - nie tylko jeśli chodzi o temperaturę, ale i skuteczne spowalnianie w trakcie jazdy (bo - żeby było weselej - wiał mi przeważnie w twarz :)). Dodatkowo, sytuacja na niebie również nie dodawała otuchy, słońce co chwilę próbowało się przebijać przez gęste, ciemne chmury i chociaż czasem się to udawało, to przez większość czasu było ponuro. Od razu po wyjściu z domu ujrzałem zastępy groźnych chmurek, jednak założyłem, że nie będzie padać i pojechałem przed siebie ;)


Konkretnej trasy nie miałem w planach, jednak skierowałem się w stronę Mariewa, czyli praktycznie standardowo. Rano zjadłem sobie makaron, a na drogę wziąłem banana, więc jakiś tam zapas energii był. W okolicach Lipkowa pogoda wciąż nie mogła się zdecydować i świeciło słońce, a kawałek dalej były już kolejne ciemne chmury:


Chcąc się trochę schronić przed wiatrem, odbijałem co jakiś czas z drogi 580. Na Trakcie Królewskim o dziwo trwały jakieś roboty - zobaczymy co i kiedy z tego wyjdzie, bo na razie jest chaos. Poza tym, łatali dziś wcześniej wycięte dziury na ul. Spacerowej prowadzącej do Mariewa.

Dziś już znacznie lepiej. Pod koniec, nogi były zmęczone, ale nie bez sił i o to chodzi :) Przejechałem dziś te 10 km więcej niż ostatnio, a zajęło mi to praktycznie tyle samo czasu. Na koniec przejechałem sobie jeszcze Radiową do Klaudyna, bo energii trochę jeszcze zostało, a lubię tamten odcinek. Trochę dziś zmarzłem, zwłaszcza odczuły to stopy i dłonie. Po prysznicu najchętniej wskoczyłbym do łóżka chwilę się przespać, ale były inne rzeczy do zrobienia ;) Popołudniu padało, więc tym fajniej, że wyskoczyłem rano. Dzień wolny spędzony pozytywnie :) Rowerek w weekend stoi pod znakiem zapytania, ale zobaczymy...

PS. Hm, wygląda jakbym zamienił liczby przed i po przecinku w stosunku do wczorajszego dystansu - to z pewnością przez obecny układ gwiazd... ;)

07 października 2012

Szosa 07-10-2012 (53,62 km)

Co jak co, ale naprawdę nie spodziewałem się, że dziś też uda mi się wyjść na rower... Jednak się udało i rano - ponieważ sytuacja za oknem wyglądała nawet akceptowalnie - po zjedzeniu miseczki muesli z jogurtem, wyruszyłem w standardowym kierunku. Szybko doszedłem do wniosku, że jednak wczoraj była zdecydowanie lepsza pogoda - na samym początku wręcz zmarzłem, bo było tylko 11°C. Wczoraj miałem długi rękaw i krótkie nogawki, dziś już natomiast wyruszyłem w pełnym rynsztunku jesiennym i chyba dobrze zrobiłem. Tak więc, w tym roku za często w krótkich spodenkach i koszulce nie pojeździłem... ;) W ogóle zauważyłem, że tak naprawdę częściej jeżdżę na rowerze w okresie jesienno-zimowym niż wiosenno-letnim i z takimi warunkami/pogodą kojarzy mi się jazda. Coś w tym chyba naprawdę jest, ale nawet lubię taką pogodę, zapach mokrych liści, dymu z kominów, który czuć w okolicznych wioseczkach itp. Nie lubię za to błotka, które potrafi skuteczne ubabrać rowerek ;) A z takim miałem dziś przez chwilę do czynienia, bo znowu skusiło mnie żeby przejechać przez Trakt Królewski. Co prawda początkowy (jadąc od strony Lipkowa) odcinek już załatali, jednak dalsza część wciąż woła o szosową pomstę do nieba ;) tym bardziej, że w nocy chyba popadało.


Jechać się tym nie dało, więc czym prędzej odbiłem do drogę 580, a potem już dalej przez Mariew i nawrotka na rondzie w Zaborowie. W sklepie w Mariewie zasmuciła mnie pani sprzedawczyni (dobrze jednak, że niektóre sklepy są czynne w niedzielę ;)) oznajmiając, że bananów brak, przez co musiałem zadowolić się dwoma Snickersami, ale lepsze to niż nic, bo wystarczająco dużo razy zdarzało mi się już wracać z pustym brzuchem. Podobnie jak wczoraj, dziś też wyszła na jaw bolesna prawda o zerowej formie. Pod koniec, nogi średnio dawały radę i na chwilę obecną nie wiem, jak wcześniej przejeżdżałem z wyższą prędkością dystanse ponad 2x dłuższe ;) Moje szanowne cztery litery również odczuły 3,5 miesięczną przerwę od spotkań z siodełkiem i w czasie jazdy wyraźnie domagały się przerwy ;) Jakoś się dotoczyłem do domu i znowu jestem zadowolony z kolejnych kilometrów (kto wie, może do końca roku dobiję do 1,5 tys. km...? :D), chociaż niekoniecznie z ich przebiegu. No ale jak to mówią - jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma ;) Po drodze znowu minąłem 3 szosowców, a co więcej - jakiś rajd rowerowy, na który pierwszy raz natknąłem się w Borzęcinie Dużym, a potem jak jechałem w drugą stronę - w okolicach Mariewa. Pełen profesjonalizm, odblaskowe kamizelki, eskorta Policji, karetka... :)

Teraz pewnie tydzień przerwy od roweru i może w weekend znowu wpadnie kilka kilometrów? Chyba, że spadnie śnieg... :D

PS. O, przejechałem dziś dokładnie 3 km więcej niż wczoraj - cóż za perfekcja ;)

06 października 2012

Szosa 06-10-2012 (50,62 km)

Taaak! Po ślubno-mieszkaniowej przerwie od roweru trwającej 3,5 miesiąca, dziś - po raz pierwszy z obrączką - wsiadłem na biednego, zaniedbanego Scotta i wyruszyłem na szosę! :) Kolejny raz przekonałem się, że nie do końca warto przejmować się prognozami pogody, bo dzisiejsza niewiele miała wspólnego z rzeczywistością. Miało padać popołudniu, a padało rano, jednak jak się dowiedziałem - na Śląsku było słonecznie i z pewnością stamtąd przybyła dobra pogoda - dzięki, Serafin ;) Dziękuję też mej ukochanej Małżonce, która rozwiała moje pogodowe wątpliwości i wręcz kazała mi iść na rower - prawdziwy Skarb, czyż nie? :D Tak też zrobiłem i po napompowaniu kół oraz odkurzeniu Scotta założyłem dawno nieużywane szpikowe ciuszki. Pogoda była w sam raz, chociaż było parę chmur, które zapewne chciały nieco postraszyć deszczem:


Nie spadła jednak - przynajmniej na mnie - ani jedna kropla i można było cieszyć się jazdą. Jednym z plusów przeprowadzki jest też to, jak już kiedyś wspominałem, że teraz do moich standardowych szosowych tras mam 1,5 km, a nie jak dotąd - 15 km przez przeważnie zatłoczone miasto :) Nie ujechałem jednak zbyt wiele, bo jakieś 15 km, kiedy na horyzoncie pojawiły się kolejne zastępy ciemnych chmur, które już nieco bardziej dawały do myślenia w kwestii przemoknięcia:


Zaczął też wiać dość mocny wiatr (który zresztą przez resztę drogi skutecznie odebrał mi sporą część sił), więc postanowiłem skierować się w stronę domu, ale tylko skierować się, a nie wracać. Pokręciłem się po okolicach Starych Babic, Lipkowa, Koczarg Starych itd. (na drugim zdjęciu staw Parafialnego Stowarzyszenia Wędkarskiego Lin w Lipkowie - mam nadzieję, że nie przekręciłem nazwy):



Okazało się, że z deszczu raczej nic dziś nie będzie i na jakiś czas zza chmur wróciło nawet słońce. Po drodze minąłem i pomachałem trzem szosowcom (tym razem niestety nie natknąłem się na Kolegę na czerwonym Authorze Focusie ;)). Pomimo przerwy jechało mi się całkiem nieźle. Nogi wcale nie były jakoś bardzo zastane, jednak brak wytrzymałości szybko dał o sobie znać, bo ok. 40 kilometra dopadł mnie jakiś kryzys i szybko opadłem z sił. Może to kwestia skromnego posiłku (a właściwie jego braku ;)) przed jazdą albo wiatru, z którym trzeba się było solidnie zmagać, ale wskazuje to na jedno - formy brak, czemu zresztą nie ma się co dziwić ;) Już prawie pod domem kryzys minął, ale że w założeniu były okolice 50 km, postanowiłem zakończyć na tym dzisiejszy - niejako inauguracyjny - wypad. I tu kolejna niespodzianka i słowa uznania dla Żonki - czekał na mnie pyszny obiadek! Muszę zaplanować sobie wizytę w kwiaciarni i u jubilera w najbliższej przyszłości :D Skoro przy jubilerze jesteśmy, to na koniec moja pierwsza, ale i najfajniejsza biżuteria w życiu :)


Jak wielokrotnie zdarza mi się pisać - szkoda, że dystans nie był nieco większy, ale najważniejsze, że udało mi się dziś pojechać, zwłaszcza po takiej przerwie :) Może jutro pogoda też dopisze...? :)

25 września 2012

Skrzynia pełna skarbów i Mistrzostwa Świata 2012


Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy godzi się w ogóle wstawiać powyższe zdjęcie. A co ono przedstawia? Ano, moją """""skrzynkę""""" na narzędzia. W takim czymś - bo sam już nie wiem jak to lepiej określić - trzymałem swoje rowerowe zabaweczki przez ostatnie kilka lat. Irytowało mnie to niesamowicie, ale w mieszkaniu nie miałem za bardzo miejsca, żeby móc wstawić jakąś skrzynkę z prawdziwego zdarzenia - albo była za mała i niewiele się w niej mieściło, albo była pojemna, ale nie miałem jej gdzie schować. I tak oto przez dłuższy czas trzeba było jakoś znosić taki stan rzeczy, a przy okazji pojawienia się potrzeby nawet najmniejszej regulacji czy robienia czegoś przy rowerze trzeba było przebić się przez gąszcz gratów, wywalając przy okazji na ziemię połowę albo i więcej. A nie tak powinien wyglądać wesoły kuferek rowerowego zboczeńca,  nieprawdaż? :)

Wraz z przeprowadzką powiedziałem dość! i postanowiłem zrobić coś z tym chaosem. Kupiłem skrzynkę, przełożyłem wszystko, ułożyłem jak należy i tak oto mają swoje miejsce na ziemi różnej maści klucze, śrubokręty, śruby, podkładki, ściągacze, kombinerki, końcówki linek i pancerzy, nyple, smary, dętki, łatki i cała reszta dziadostwa, która czyni mnie w 95% przypadków niezależnym od serwisów rowerowych (jest też niezastąpiona szczoteczka do zębów!) ;)



Nie jest to specjalna super-pro walizka na narzędzia rowerowe, ale mi jak najbardziej - przynajmniej na razie - wystarcza. Z czasem może wymienię kilka narzędzi, bo czasy świetności mają już niestety za sobą, ale to taki cel drugoplanowy, na razie nie ma aż takiej tragedii. Na chwilę obecną, chciałbym w ogóle móc trochę pojeździć, a z tym - co widać po częstotliwości pojawiania się wpisów szosowych na blogu - ostatnio kiepsko...


Ochotę do jazdy podsyciły we mnie dodatkowo zakończone w niedzielę - a trwające przez ostatni tydzień - Mistrzostwa Świata. Przez najbliższy rok w tęczowej koszulce będzie jeździł Philippe Gilbert. Wygrał zresztą w swoim stylu, po prostu odjeżdżając na finałowym podjeździe (pod Cauberg) i zostawiając wszystkich w tyle :) Należało mu się po trochę słabszym sezonie. Miałem nawet okazję obejrzeć fragment relacji na żywo, co ostatni raz zdarzyło mi się... No, raczej dawno ;) Jazdę indywidualną na czas wygrał Tony Martin.

18 września 2012

Powrót szosówek Krossa


Całkiem niedawno (chociaż może i dawno ;)) postanowiłem zacząć moją przygodę z szosą. Realizację tego planu miał mi umożliwić kupiony w 2008 r. - głównie ze względu na przystępną cenę - Kross Venom Berus. Dość szybko okazało się, że rama jest niestety trochę za duża i musieliśmy się rozstać. W Internecie ciągle można było znaleźć oferty wyprzedażowe Venomów Krossa. Potem jednak firma z Przasnysza zaprzestała produkcji szosówek. Ale... Baaardzo luuuźno rozważam sobie złożenie/kupno jakiegoś roweru komunikacyjno-wycieczkowego, więc trafiłem na stronę Krossa. I co widzę? Tak - w ofercie na 2013 r. znowu są szosówki! Mamy do wyboru 4 modele z serii Vento. Zaczynając od modelu z aluminiową ramą na mocno podstawowym osprzęcie, po rower na carbonowej ramie i Ultegrze. Niższe modele - Vento 1.0 i 2.0 - nie powalają na kolana, ale pewnie też nie w tym celu zostały stworzone. Co prawda wizualnie i tak jest lepiej niż w przypadku Venomów, jednak osobiście wciąż coś mi w nich nie leży... No ale za 2199 zł można mieć jakąkolwiek bazę do rozpoczęcia przygody z szosą. Z kolei carbonowe modele 3.0 i 4.0 już jakbym gdzieś kiedyś widział... Nie wiem czy to kwestia kształtu rur, geometrii czy malowania, ale w głowie pojawia mi się jakiś Specialized. Przez chwilę błysnęła mi też popularna chińska rama od HongFu, ale to chyba takie luźniejsze skojarzenie. Ostatnio wypadłem trochę z tematu cen, ale zastanawiam się, czy 10 tys. zł za rower na carbonie i Ultegrze to dobra propozycja. Nie wiem, chociaż jakoś podświadomie cena wydaje mi się nieco zbyt wysoka. Może niesłusznie... Cieszy jednak fakt, że Kross stara się iść z duchem czasu i rozbudowuje ofertę o modele szosowe, także carbonowe. Znaleźć możemy główkę ramy o zmiennej średnicy i suport BB-92. Ciekaw jestem również, czy podana na stronie waga 8 kg dla modelu Vento 4.0 jest rzeczywista. Co do Vento 3.0 jakoś nie do końca pasuje mi wkładanie Tiagry do carbonowej ramy, ale to chyba tylko jakieś ideologiczne uprzedzenie z mojej strony ;) Z drugiej strony, prawie 9 kg na węglowej ramie nie powala... Można by pewnie jeszcze dokładniej wgryźć się w szczegółową specyfikację każdego modelu, ale to pewnie lepiej zrobią inni (nie wiem nawet od kiedy dostępna jest informacja o tych modelach ;)), a i chodziło mi głównie o zwrócenie uwagi na powrót szosówek Krossa jako taki. Ciekaw jestem, czy uda im się wedrzeć na rynek i zyskać sobie przychylne opinie. Mam nadzieję - może trochę z sentymentu - że tak :)

Obejrzyjcie sami:

Ja i moje szczęście

Nie raz już wspominałem o moim szczęściu do jazdy na rowerze. Od kilku dni w planach istniał pierwszy wypad na szosę po prawie 3-miesięcznej przerwie. Miałem wyskoczyć sobie jutro po pracy chociaż na jakieś skromne, spokojne kilkadziesiąt kilometrów, a przy pewnych sprzyjających okolicznościach, również w czwartek. Jak bardzo się ucieszyłem, gdy wczoraj zobaczyłem prognozy pokazujące opady deszczu dokładnie w te 2 dni... :) Powstał więc szybko plan naprawczy, który przy dobroduszności Żonki zakładał, że pójdę na rower dziś. I oczywiście szybko okazało się, że nie pójdę :) Ostatnio trochę zmarzłem, co w połączeniu z obecnym od dłuższego zmęczeniem i niewyspaniem spowodowało pojawienie się wstępnej fazy jakiegoś głupiego choróbska. Tak więc, zamiast trafić na rower (bo za oknem oczywiście śliczna pogoda), trafiłem do łóżka. Ciągle mam jeszcze nadzieję, że uda mi się to dziadostwo zwalczyć w zarodku i jutrzejsze prognozy się nie sprawdzą, ale to pewnie byłoby zbyt piękne. Chciałbym chociaż w minimalnym stopniu skorzystać jeszcze z ładnej pogody, bo ostatnio zauważyłem, że tak naprawdę częściej jeżdżę chyba (o ile w ogóle uda mi się już gdzieś pojechać) przy niższych temperaturach i ogólnie gorszej pogodzie niż przy bezchmurnym niebie i promieniach słońca. W ogóle brakuje mi ruchu od dłuższego czasu... To też irytuje. I fajnie byłoby coś z tym zrobić, bo człowiek ma od razu lepsze samopoczucie jak się trochę zmęczy na świeżym powietrzu. Pozostaje zakończyć ten temat oklepanym, optymistycznym może jeszcze uda mi się wyskoczyć niedługo na szoskę oraz śledzeniem wydarzeń z kolarskich Mistrzostw Świata w kolarstwie szosowym w Valkenburgu...

09 września 2012

Pierwsza jazda po ślubie

Ale było super! Po 2,5-miesięcznej przerwie pierwszy raz wsiadłem na rower. Wczoraj miała być szoska, jednak ze względu na spotkanie rodzinne nie doszła do skutku ;) Ale... Dziś nie poszedłem na rower sam, lecz z kochaną Żonką, która na owym dwukołowym pojeździe również lubi jeździć, aczkolwiek dotąd niewiele było okazji, aby ten sposób aktywnego wypoczynku wspólnie uskuteczniać ;) Pogoda dziś dopisała, słoneczko pięknie świeciło i chociaż mogłoby być minimalnie cieplej, to i tak można stwierdzić, że było w sam raz na rower. Kolejny raz przekonaliśmy się dziś, że mieszkamy w świetnym miejscu (no, może pomijając kwestię dojazdów do pracy ;)) - do lasu jest rzut kaskie... beretem. Pomijając jeszcze jeden pozytywny fakt - do wylotu na moje szosowe traski mam teraz jakiś kilometr, a nie 15 jak dotąd :) Można poczuć się dosłownie jak na wakacjach nad morzem - pomijając drobny szczegół jakim jest brak morza, to jest niemalże identycznie ;) Trzeba będzie przy kolejnych okazjach poznać lepiej okoliczne ścieżki, a jest ich tu trochę. Jak tak sobie jechaliśmy, to gęba sama mi się cieszyła. Pogoda śliczna, nóżki pedałują, Żona obok - istny raj na ziemi! Dystans odpowiedni jak na niedzielną przejażdżkę z Ukochaną, bo prawie 13 km. Ale w tym przypadku nie o kilometry chodzi, prawda? W końcu to szoska jest od trzaskania kilometrów i katowania samego siebie ;) Po drodze trafiliśmy na znak, który słusznie ukazuje, że żadne ziemskie prawo rowerzystów nie dotyczy, nawet śmiecić w lesie mogą ;)


Pokręciliśmy się trochę po lesie i zrobiliśmy sobie inauguracyjne, małżeńskie zdjęcie rowerowe (tak tak, obrączki słabo widać ;)). M. postanowiłem ponownie ocenzurować żeby na ulicy nie zaczepiali jej dziennikarze Faktu... :D


Na koniec trafił nam się jeszcze śliczny widoczek, którego szkoda byłoby nie uwiecznić:


Dzień można zaliczyć do jak najbardziej udanych - wreszcie chwilę sobie razem odpoczęliśmy, były rowerki, ładna pogoda, świeże powietrze (o ile w Warszawie może być świeże powietrze :))... No i pierwsze kilometry po ślubie. A na szoskę wybiorę się innym razem :>

06 września 2012

Żyję!

Tak, żyję! :) Na blogu ostatni raz pisałem coś trochę ponad miesiąc temu, na rowerze siedziałem ostatni raz ponad 2 miesiące temu... No ale cóż, sporo się ostatnio działo i dzieje. Przedwczoraj minął miesiąc odkąd zaczęliśmy być z M. MĘŻEM I ŻONĄ :) Nie wiem kiedy to zleciało. Tak samo jak nie wiem, kiedy minęły te wszystkie miesiące przygotowań, urządzania mieszkania i wszystkiego, co związane z tym wydarzeniem. Wszystko zlało się w jedną, męczącą, ale dającą satysfakcję, całość. Ślub i wesele były jednymi z najfajniejszych chwil w moim życiu :) Co prawda nieco inaczej wyobrażaliśmy sobie pierwsze dni, tygodnie po ślubie, bo przez ostatni miesiąc po powrocie z pracy ciągle trzeba jeszcze kupować rozmaite drobiazgi do domu, sprzątać ogólnie panujący w mieszkaniu chaos i robić masę innych rzeczy, których nie można raczej nazwać odpoczynkiem po ślubie, ale chociaż ciągle chodzimy nieprzytomni i niewyspani, to jest fajnie, bo jesteśmy razem (cóż za zdanie wielokrotnie złożone ;P). Po obecności tego posta można w jakiś tam sposób wywnioskować, że wreszcie dorobiliśmy się dostępu do Internetu ;) Ale... Rower. Co z rowerem? Obecnie, biedak czeka zakurzony na pierwszą jazdę po ślubie - podobnie zresztą jak ja. Podejście Żony ( :) ) do tego tematu jest jak najbardziej pozytywne, jednak wciąż brakuje czasu. Czuć już powoli zbliżającą się jesień, ale ciągle mam jeszcze nadzieję, że uda mi się wkrótce wyskoczyć na jakieś inauguracyjne -dziesiąt kilometrów. W tygodniu niestety ciężko wysupłać chociażby te 2 godzinki, bo i dojazdy zajmują teraz więcej czasu, i w pracy ostatnio sporo się dzieje, przez co wychodzi się nieco później. W weekendy z kolei są ciągle jakieś sprawunki do załatwienia, ale w temacie pójścia na rower pozostaję optymistą ;) W ostateczności trzeba będzie poczekać na następny sezon. Tym optymistycznym akcentem witam się po przerwie, oby kolejne były znacznie krótsze :)

A zamiast dłuższego rozpisywania się o samym ślubie:

31 lipca 2012

Kawalersko!

Blog ledwo żyje, ja właściwie też. Do ślubu zostało dosłownie kilka dni, więc dzieje się... ;) A skoro ślub, to i wieczór kawalerski, który w moim przypadku odbył się w dniu wyścigu ze startu wspólnego na tegorocznych Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, czyli 28 lipca ;) Podobnie jak w przypadku Tour de France czy Tour de Pologne, tak samo nie widziałem ani kawałka relacji z Igrzysk. Jednakże gratulacje dla Vinokourova za złoto na zakończenie kariery :) Szkoda Cancellary i jego obojczyka, bo jutro czasówka, ale cóż... Wracając do tematu - chociaż rowery jako takie nie brały udziału w wieczorze kawalerskim, to nie obyło się bez kilku akcentów rowerowych, za co Szanownym Panom serdecznie dziękuję, pamiątka będzie świetna. Poniżej spinki i koszulka, której pranie muszę poważnie rozważyć... ;)




Było super, naprawdę świetnie się bawiłem. Szkoda, że nie wszyscy mogli dotrzeć, ale wierzę, że z nimi jeszcze będzie okazja się spotkać :) A w sobotę... Trzymajcie kciuki! ;)

06 lipca 2012

Nieoczekiwane spotkanie... :)

Na blogu ostatnio kompletna cisza, nie mam nawet czasu na bliższe zapoznanie się z tym, co dzieję się na Tour de France, a od jego rozpoczęcia minął już tydzień - nie jest dobrze ;) Nie wspominam nawet o tym, że na rowerze byłem... powiedzmy, że dawno ;) Są teraz jednak ważniejsze sprawy, ale dziś spotkała mnie niespodziewanie bardzo przyjemna sytuacja. Posiedziałem dziś w pracy 1,5 h dłużej, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak się składa, że pracuję w tym samym budynku, w którym swoją siedzibę ma polski Eurosport :) Zawsze mnie zastanawiało, czy jest to tylko siedziba jako taka, czy tutaj też powstaje program. Właściwie dalej tego nie wiem, ale wiem to, co mnie najbardziej ciekawiło, a mianowicie, czy można się w owym budynku natknąć na panów Jarońskiego i Wyrzykowskiego. Dziś dowiedziałem się, że jak najbardziej można :) Wychodziłem akurat z pracy, a najpopularniejsi polscy komentatorzy kolarstwa siedzieli przy wyjściu. Postanowiłem zagadać, bo taka okazja mogła się nie powtórzyć ;) Nie miałem przy sobie nic do pisania, ale pan Jaroński skoczył do biura po podpisaną już pocztówkę (bodajże z Tour de Pologne 2007, ale co tam, fajnie że w ogóle jest :)), a pan Wyrzykowski dodał dedykację. Chwilę pogadaliśmy o tym co tam w Tourze, o Saganie, który ostatnio wygrywa wszystko jak leci, że niewiele wiem, bo nie mogę oglądać relacji itd. ;) Atmosfera jak najbardziej pozytywna, było wesoło, ale panowie mieli umówione spotkanie i musieli się zbierać. Przekazałem jeszcze pozdrowienia od Drużyny Szpiku, o której kiedyś wspominali na antenie i się pożegnaliśmy. Chciałem jeszcze zrobić jakieś wspólne zdjęcie, ale jak na złość sporo korzystałem dziś z telefonu i bateria na koniec dnia ledwo żyła, przez co nie mogłem korzystać z aparatu - ot, ograniczenia współczesnych technologii ;) Czasem warto dłużej zostać w pracy... :)