15 grudnia 2015

Szosa 14-12-2015 (55,24 km)

Wczoraj pojawiła się możliwość wyskoczenia na szosowe kilkadziesiąt kilometrów po pracy. Co prawda aura była taka sobie, bo na termometrze 3°C, a naokoło kompletne ciemności, ale przynajmniej było sucho, więc nie ma co narzekać - bywało gorzej. Do końca roku okazji do jazdy pewnie już zbyt wiele nie będzie, więc trzeba korzystać póki można. Kto wie, może to ostatni wypad na szosę w tym roku?

Poleciałem do Czosnowa. Coraz bardziej chodzi mi po głowie zakup jakiejś konkretnej lampki. Chociaż z sigmy jestem zadowolony, to nie ma co się oszukiwać - nie jest to z pewnością lampka, która służy do oświetlania drogi. Jako światło pozycyjne jest w porządku (bo i taki był zamysł), ale przy nieoświetlonej drodze pojawiają się problemy. W drodze do Czosnowa jest kilka odcinków całkowicie pozbawionych latarni i wówczas za zapewnienie jakiejkolwiek widoczności odpowiada światło księżyca (chyba, że akurat chmury skutecznie go zasłaniają :)) i światła samochodów jadących za plecami. Nie za bogato. Sigma pozwala jedynie ledwo oświetlić linię (jeżeli jest) oznaczającą krawędź jezdni. A to niestety trochę za mało, żeby móc jechać w miarę pewnie. Do tego dochodzą światła samochodów jadących z naprzeciwka. Co prawda też oświetlają trochę drogi, ale po tym jak przejeżdżają obok, przez ułamek sekundy nie widać zupełnie nic - źrenica się zwęża, a zanim rozszerzy się z powrotem, mamy właśnie chwilową przerwę w widoczności (cóż za fachowa analiza medyczna! ;)). O kierowcach jadących z włączonymi światłami drogowymi nie wspominam. Jak widać (albo raczej nie widać), jazda w takich warunkach jest taka sobie, nawet jeśli jechało się daną trasą dziesiątki razy. Na szczęście dużo takich mało przyjemnych odcinków po drodze nie ma, ale mając pecha może wystarczyć kilka metrów żeby się gdzieś rozsypać. A tego byśmy nie chcieli... :)

W niektórych miejscach droga była nieco mokra, a żeby było weselej, zdążyło już trochę to dziadostwo przymarznąć. Jak by nie patrzeć, opony 23 mm kompletnie pozbawione bieżnika (chociaż i on niewiele by tu pomógł) nie są wymarzonym sprzętem do jazdy po lodzie :)

Pomimo wspomnianych atrakcji udało mi się jednak dotrzeć nie tylko do Czosnowa, ale i z powrotem do domu w jednym kawałku. Widoki raczej nie powalały, na dodatek miejscami pojawiła się lekka mgła i jadąc Rolniczą, okolica prezentowała się mniej więcej tak:


-5 do motywacji, ale na szczęście sytuację ratowała trochę muzyka. Wracając, na skrzyżowaniu Estrady z Arkuszową odbiłem w lewo żeby ominąć nieoświetlone fragmenty Radiowej - pojechałem więc trochę naokoło, ale zawsze to dodatkowe kilka kilometrów ;) Koniec końców, pomimo ciemności wyszła całkiem fajna jazda i chociaż do optymalnej formy daleko, to nogi nie dawały za wygraną. Nieco bez nadziei, ale optymistycznie będę starał się złapać jeszcze jakieś kilometry w tym roku... :)

13 grudnia 2015

Wojtek Ziemnicki - Islandia - czasem zielona wyspa

Z turystyką rowerową nie jestem jakoś specjalnie na bieżąco. Sam nie jeżdżę z sakwami, nie czytam relacji z wypraw, generalnie nie siedzę w temacie. Nie znaczy to oczywiście, że nigdy nie myślałem o tym żeby spakować sakwy, wsiąść na rower i pojechać gdzieś daleko przed siebie. Na razie jest jednak szosa ;)

Jakiś czas temu, rodzice podrzucili mi (jako temu rowerowo spaczonemu w rodzinie) wypożyczoną z biblioteki książkę Wojtka Ziemnickiego pod tytułem Islandia - czasem zielona wyspa. Skończyłem akurat wcześniej czytać inną książkę, ta zawierała pierwiastek rowerowy, pomyślałem więc dlaczego nie?


Wojtek Ziemnicki z wykształcenia jest prawnikiem, z pasji podróżnikiem. Choruje na stwardnienie rozsiane. Mimo to jednak stara się nie porzucać swoich marzeń i odwiedza różne, nie zawsze przyjazne zakątki świata. Takim właśnie zakątkiem była Islandia.
Przewracając kolejne strony, towarzyszymy Wojtkowi w jego rowerowej wyprawie dookoła wyspy. Wyprawa ta w dużej mierze polega na walce z wiatrem, który na Islandii nie dość, że wieje praktycznie cały czas, to jeszcze wieje bardzo mocno. Na tyle mocno, że raz przewrócił Wojtka wraz z solidnie przecież obciążonym rowerem. Do tego dochodzi bardzo często padający deszcz, nierzadko wulkaniczny krajobraz panujący dookoła i mamy mniej więcej obraz tego, jak wygląda podróżowanie rowerem po tej czasem zielonej wyspie. Nie raz zdarzało mi się walczyć z wiatrem na szosie, ale czytając Islandię..., miałem wrażenie, że jeszcze niewiele o tym wiem. W takich warunkach Wojtek musiał nie tylko przejeżdżać kilkadziesiąt kilometrów dziennie, ale też rozkładać i składać namiot, który stanowił jego jedyne schronienie (nie dziwię się, że jeden nocleg w prostym pensjonacie był niczym zbawienie ;)).
Żeby jednak nie było, że cała książka poświęcona jest tylko i wyłącznie o walce z niesprzyjającą pogodą... Jest też oczywiście trochę ciekawostek o samej wyspie, w tym o aktywności jej wulkanów. Wspomniane przez Wojtka fakty robią wrażenie. Pamiętam jeszcze jak w kwietniu 2010 roku temu erupcja wulkanu Eyjafjallajökull (tak tak, pisownia i wymowa islandzkich wyrazów jest wyjątkowo przyjazna) była głównym tematem większości serwisów informacyjnych ze względu na jej konsekwencje, chociażby w postaci odwołania ogromnej ilości lotów. Ten akcent również odnajdziemy w książce - Wojtek odbył swoją wyprawę w czerwcu tego samego roku.

Co jak co, ale z mojej strony ogromny szacunek dla Wojtka za osiągnięcie swojego celu. Zresztą nie tylko dla niego, ale dla wszystkich, którzy podróżują rowerem w podobnych warunkach i mają w sobie tyle samozaparcia (a nie może go brakować żeby tak jak Wojtek jechać na przykład osiemnaście godzin, przy czym ostatnie kilkadziesiąt kilometrów w towarzystwie skurczów). W tym miejscu warto też wspomnieć o wpisie Rafała prowadzącego bloga Wciąż w drodze..., w którym to opisał swoją próbę ujarzmienia Islandii. Nawet, jeśli nie zakończyła się ona po jego myśli, to czytając wspomnianą relację, w głowie pojawiało mi się najczęściej słowo masakra. Zdarzało mi się jeździć w ujemnych temperaturach, niekoniecznie sprzyjającej pogodzie, ale ile bym wtedy nie jechał, to po powrocie czekał na mnie w domu chociażby ciepły prysznic i wręcz szklarniowe warunki. Jeżdżąc po Islandii z namiotem raczej trudno o taki luksus.

Półtora tysiąca kilometrów, jedenaście dni, sto czterdzieści stron i trochę zdjęć. Tak jak objechanie Islandii może nie każdego pociąga, tak przeczytanie książki Wojtka Ziemnickiego mogę polecić nie tylko rowerzystom. Więcej o autorze i jego podróżach znajdziecie na http://www.wojtekziemnicki.eu.



AKTUALIZACJA Z 22-11-2016:

Podczas Międzynarodowych Targów Podróżniczych, które odbywały się w połowie października w Nadarzynie, moi rodzice mieli okazję porozmawiać z Wojtkiem na temat jego wyprawy i zdobyć dla mnie podpisany przez niego egzemplarz książki :)

08 grudnia 2015

Szosa 06-12-2015 (60,49 km)

Weekend minął pod znakiem pięknej pogody. Słoneczne 10°C kierowało myśli raczej w kierunku wiosny niż Bożego Narodzenia, do którego zostało dwa i pół tygodnia. W sobotę rower nie wypalił, za to w niedzielę i owszem. Krótko bo krótko, ale lepiej tak niż wcale.

Było ciepło i słonecznie, ale żeby nie było zbyt pięknie, w komplecie był też silny wiatr. Towarzyszył mi wiejąc perfidnie prosto w paszczę przez pierwszą połowę drogi, przez co musiałem walczyć chociażby o utrzymanie 30 km/h. Mocny był, skubany, ale i nogi dzielnie mu się przeciwstawiały, co całkiem pozytywnie mnie zaskoczyło patrząc na ilość przejechanych w ostatnich miesiącach kilometrów.

Poleciałem do Leszna przez Lipków i Mariew, czyli tak jak jeszcze jakiś czas temu było standardem, a jak właściwie dawno nie jechałem, bo krążyłem raczej po drogach na południe od DW580. Tak więc, zrobiłem sobie miłą odmianę z czegoś w pewnym sensie oklepanego ;) Droga w Mariewie od dłuższego czasu jest mniej lub bardziej rozkopana - z tego co zauważyłem w niedzielę, chcą ją chyba zwęzić... Do Zaborowa dojechałem sobie zjeżdżając z Topolowej w Leśną - przyjemny, choć krótki odcinek, praktycznie bez samochodów, odkryty jakiś czas temu podczas jazdy z ekipą z Babic (uojeja, kiedy ja ostatni raz jechałem w grupie...?). Potem poleciałem już prosto DW580 na Leszno.


Musiałem być w domu o określonej godzinie, a że czas się niestety kurczył, nie mogłem pozwolić sobie na dokładanie kolejnych kilometrów i musiałem zawracać. Powrót był jednak znacznie przyjemniejszy, bo wiało w plecy. A że, jak wspomniałem wcześniej, wiało mocno, to i jechało się wyjątkowo lekko.

Po drodze minąłem w niedzielę całkiem sporo ludzi na rowerach, w tym kilkudziesięcioosobową grupę na Trakcie Królewskim. Jechaliśmy akurat w przeciwnym kierunku, ale ciekaw jestem kto i co :)

Tak jak w weekend pogoda była naprawdę przyjemna, tak od wczoraj znowu zrobiło się ponuro. Może nawet nie tyle ponuro, co pojawiła się tak gęsta mgła, że widać jej cząsteczki w powietrzu, a widoczność jest naprawdę marna. Pierwszym skojarzeniem był mój nieco pechowy wypad niemalże idealnie sprzed roku, kiedy to podobne warunki panowały o czwartej rano i kiedy to zdobyłem parę szlifów po bliskim spotkaniu z asfaltem.

Niedzielny wypad mogę jednak zaliczyć do udanych - naprawdę miło kręciło się w obecności promieni rzadko widywanego ostatnio słońca. Jak dotąd, zima zbytnio się nie spieszy z przyjściem, ale nie ukrywam, że jakoś wyjątkowo mnie to nie martwi... ;)

28 listopada 2015

Szosa 26-11-2015 (42,06 km)

Podobnie jak w środę, w czwartek również wyskoczyłem po pracy na cztery dyszki. Kolejny raz po mieście, kolejny raz 0°C i ciemność. Taki mamy klimat ;)

W czwartek też pokręciłem się bez konkretnego celu. Trasa zbliżona do środowej, chociaż tym razem odpuściłem sobie podjazdy i zastąpiłem je kilkoma kilometrami po mojej rodzinnej dzielnicy - Ochocie. Pamiętam, jak musiałem się przebijać przez pół miasta żeby dojechać do tras, po których jeżdżę dziś - miałem zawsze zagwarantowaną nieco przydługą rozgrzewkę i rozjazd wśród samochodów... ;)

To, co chyba najbardziej irytuje przy okazji jazdy po mieście to światła, które zazwyczaj w najmniej dogodnym momencie zmieniają się na żółte lub czerwone ;) Człowiek się rozkręca do jakiejś przyzwoitej prędkości, utrzymuje ją przez chwilę, po czym widzi na horyzoncie wspomniane dwa kolory, które zwiastują spadek prędkości do zera i ponowne wchodzenie na jakiekolwiek obroty. +5 do szybszego zużycia bloków ;) aczkolwiek jeżeli wiem, że niedługo zaświeci się zielone to staram się nie wypinać. Szlifowanie techniki i potencjalna rozrywka dla kierowców, którzy będą mogli mieć ubaw aż po same paszki widząc rozłożonego na drodze szosowca, który nie zdążył się wypiąć ;) Co jak co, ale przez te dziesięć lat jazdy w SPDach zdarzyło mi się tylko raz leżeć z ich powodu i dokładam wszelkich starań żeby nie poprawiać tego wyniku :)

Bezpośrednią (i może nawet jeszcze bardziej irytującą od ciągłego stawania i ruszania) konsekwencją stawania na światłach jest to, że uciekają przez nie po prostu kilometry. Jadąc pustą wiejską drogą można by w tym samym czasie przejechać ich dobre kilka albo i więcej. A w czwartek czas był akurat dość ważnym czynnikiem, bo po powrocie czekało na mnie jeszcze sprzątanie mieszkania :) Nie ma jednak co narzekać - dobrze, że i tak mogłem poświęcić trochę czasu na jazdę na świeżym powietrzu (w przypadku tego warszawskiego to nieco paradoksalne określenie :)).

Podczas czwartkowego wypadu również odpuściłem sobie zdjęcia. Tym razem wróćmy może pamięcią do sierpnia, kiedy termometry wskazywały między 30 a 40°C i wtedy z kolei można było ponarzekać na zbyt wysokie temperatury. Poniżej zdjęcie właśnie z sierpniowego wypadu do Góry Kalwarii:

26 listopada 2015

Szosa 25-11-2015 (40,68 km)

No i mamy zimę. Chociaż jeszcze bez śniegu, to temperaturę można już uznać za zimową, bo przed ilością stopni na termometrze pojawia się minus. Wczoraj po pracy mogłem sobie wyskoczyć na rower. Po ostatnich sesjach na trenażerze nie zniechęciła mnie nawet ciemność panująca obecnie od około 16 i 0°C ;)

Nie ukrywam, że początkowo kompletnie mi się nie chciało. Byłem śpiący, wracając z pracy zdążyłem zmarznąć, a i wspomniana aura nie zachęcała, ale wiedziałem, że jak nie pójdę chociaż na trochę i lenistwo zwycięży to będę potem żałował. Przyjąłem założenie, że najtrudniej się zebrać, a potem jest już ok. Sprawdziło się :) Ruszyłem kilka minut po 19.

Nie miałem zaplanowanej konkretnej trasy. Byłem jednak skazany na miasto i jednocześnie zdany na łaskę latarni. Pokręciłem się po Woli, Śródmieściu, Żoliborzu, Bielanach i Bemowie. Podjechałem sobie Książęcą, potem Tamkę, a na deser Oboźną (co prawda tylko po jednej stronie - w dół - ale na tej ostatniej wydzielili ostatnio pas dla rowerów). Nie było nawet najgorzej, chociaż wiadomo co to za podjazdy. Książęcą udało mi się na dobry początek podjechać 30 km/h, dzięki czemu nogi skutecznie się rozgrzały. Pomimo wspomnianego 0°C nie zmarzłem, ale w tym też zasługa kompletnego zimowego zestawu ciuchów, w który się wczoraj uzbroiłem: ocieplacze na buty, nogawki, spodenki, koszulka termoaktywna, kurtka, rękawiczki, buff, czapka, kask. Zakładanie tego wszystkiego zajmuje pół dnia... ;)

Miejscami drogi były minimalnie wilgotne, ale na szczęście obyło się bez gleby. Chociaż do ideału daleko, to czuję, że ostatnie kilka krótkich spotkań z trenażerem dało jakiekolwiek efekty. Byłoby miło, gdyby na wiosnę nie trzeba było rozkręcać się od zera. A o tym, że teraz jest nieco powyżej zera to już marudziłem dostateczną ilość razy - wystarczy ;) Zawsze to trochę kilometrów na żywo, więc jest fajnie.

Nie miałem za bardzo okazji (i warunków) do zrobienia jakichś zdjęć, więc ku pokrzepieniu serc wstawię jedno z czerwca, kiedy pogoda była zdecydowanie przyjemniejsza i słońce pięknie świeciło umilając jazdę. Jeszcze tylko kilka miesięcy... ;)

23 listopada 2015

Browar Spirifer - Vuelta 2015 i Tour

Nieco ponad rok temu pisałem o kolarskim piwie od Spirifera - Vuelta i Tourmalet. Tak się złożyło, że niedawno dostałem od żony dwie butelki pochodzące ze wspomnianego browaru. Tak, dobrze przeczytaliście - dostałem piwo od żony! I to w tematycznej, rowerowej torebce! Skarb, co nie? ;)


Tym razem trafiła w moje ręce odświeżona Vuelta (edycja 2015) oraz nowość - Tour. Ubiegłoroczne obietnice Spirifera odnośnie rozbudowy ich piwno-kolarskiego portfolio znalazły więc odzwierciedlenie w rzeczywistości. No i fajnie. Jest więc IPA i APA (nie, EPO nie ma :)), szczegóły poniżej:


Spirifer produkuje jeszcze jedno kolarskie piwo - Giro. Muszę się rozejrzeć...

16 listopada 2015

Przyszedł ten czas...

...kiedy wypadałoby wyciągnąć trenażer. Od pewnego czasu pogoda jest naprawdę marna. Jak nie leje, to przynajmniej mżawka. Drogi mokre i śliskie, a do tego jest tylko kilka stopni na plusie i wieje niemiłosiernie. Tak naprawdę, temperatura i wiatr jest do zniesienia. Nie odpowiada mi jedynie mokry asfalt, za sprawą którego cały rower jest potem upstrzony impresjonistycznymi błotnymi wzorami, a napęd chrzęści niczym żwir w zębach (nie żebym kiedyś próbował). Gdybym nie pracował to spoko. Mógłbym sobie rano iść na rower, a potem czyścić sprzęt do oporu. Ale jest inaczej ;) Chwilowo (bo mam cichą nadzieję, że jeszcze jakieś suche dni się wkrótce trafią) pozostaje więc plan awaryjny w postaci kręcenia w domu.


Chcąc uniknąć kompletnego rozleniwienia nóg (dwa tygodnie temu ostatni raz jeździłem, bomba...) wyciągnąłem niebieskie ustrojstwo na światło dzienne. Wziąłem też matę, o której pisałem na początku roku. Zmieniłem oponę. Założyłem stare rowerowe portki. Żeby przygotowań nie było, broń Boże, za mało, postanowiłem podregulować jeszcze tylną przerzutkę. W końcu dosiadłem scotta i mogłem znowu cieszyć się (ha, żarcik!) jazdą. Chociaż nie jest to moja ulubiona forma spędzania czasu na rowerze (uwierzycie?!) to muszę przyznać, że nie było tragedii. Jakoś bardzo nie cierpiałem, mimo tego, że towarzyszyła mi tylko muzyka, a nie jak ubiegłej jesieni/zimy różne treningowe filmiki z YouTube'a. Nogi troszkę się poruszały, jakieś tam zmęczenie się pojawiło. Jak mawiał trener z reklamy jednej z sieci fast foodów - no i fajnie :)

Chociaż zakładam, że w tym roku będzie mi jeszcze dane pokręcić po prawdziwym asfalcie, to przynajmniej na razie jakakolwiek alternatywa jest. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma... ;)

05 listopada 2015

Strategia mistrza nie do końca mistrzowska

Film o kolarstwie w kinach! Nieźle. Chociaż może nie do końca o kolarstwie, a pośrednio o kolarstwie. Bardziej o dopingu. Ale od początku...

Strategia mistrza weszła do kin 30 października. Pomimo recenzji, w których raczej nie zachwycano się filmem Stephena Frearsa, mimo wszystko postanowiłem go obejrzeć. Co jak co, ale niezbyt często pojawiają się filmy o takiej tematyce. Przed premierą nie było o nim zbyt głośno w mediach, a i obejrzą go zapewne głównie fani kolarstwa. Niewielkie zainteresowanie widać było po ilości osób na sali - oprócz mnie były na niej... cztery osoby. Co prawda w środku tygodnia, ale bilety były tańsze ;) Sprawdzając zresztą ilość dostępnych miejsc na wieczorny seans piątkowy, jak dotąd - w czwartek wieczorem - wszystkie miejsca są wolne... Trzeba więc było się spieszyć, żeby film zbyt wcześnie nie zniknął z ekranów ;)


Obejrzałem. I, szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia. Z jednej strony super, że ktoś zdecydował się nakręcić film, który w pewnym sensie opowiada o tym pięknym sporcie. Z drugiej jednak, szkoda, że opowiada o aspekcie, z powodu którego ów sport często nie jest postrzegany jako piękny, a mianowicie o dopingu. Przedstawiona jest historia sukcesów i ostatecznej porażki Lance'a Armstronga, a więc historia chyba najbardziej spektakularna w całej tej materii. Wiadomo kim był, co robił i jak skończył. Widzowi prezentowany jest obraz machiny, jaką stworzył Amerykanin. W filmie przedstawione jest niewiele kolarstwa jako takiego. Można wręcz odnieść wrażenie, że morał jest taki, że aby wygrać Wielką Pętlę wystarczy stosować doping. A to przecież (niestety) dodatek do ciężkiego treningu, totalnego poświęcenia, woli walki, wytrwałości i samozaparcia. EPO przecież samo nie pojedzie (tak sądzę, kolega kolegi mi mówił... ;)).

Nie do końca trafiła też do mnie forma, w jakiej film został nakręcony. Nie jest to według mnie ani typowy film dokumentalny ani fabularny. Oglądając go, czułem jakąś, powiedzmy, niespójność. Sceny przeplatane są też krótkimi fragmentami prawdziwych relacji z wyścigów, co z jednej strony miało pewnie zwiększyć autentyczność, a z drugiej jednak jakoś moim zdaniem odstaje od reszty. Wiele wątków zostało potraktowanych mocno pobieżnie (zwłaszcza życie prywatne i krytykowane w recenzjach błyskawiczne zamiecenie tematu małżeństwa Armstronga) i fabuła kręci się przede wszystkim wokół dopingu Teksańczyka - to jednak wynika zapewne z tego, że scenariusz powstał w oparciu o książkę Davida Walsha Oszustwo niedoskonałe. Jak zdemaskowałem Lance'a Armstronga. Czasem rażą też szczegóły w postaci, na przykład, trasy praktycznie pozbawionej kibiców, podczas gdy w trakcie prawdziwego Tour de France na podjazdach gromadzą się przecież takie tłumy, że dla kolarzy często zostaje naprawdę niewiele miejsca. Przez to, według mnie, niektóre sceny nie przypominały kompletnie tych z Wielkiej Pętli. Ciekawie natomiast ogląda się film z aktorami grającymi ikony całej afery (Bruyneel, Ferrari, Landis, Andreu, Walsh), kiedy tak naprawdę jeszcze parę lat temu było się jej świadkiem w prawdziwym świecie.

Podsumowując ten mocno chaotyczny wywód (bo recenzją na pewno nie da się tego nazwać, ale też nie taki był cel ;)), moim zdaniem warto obejrzeć Strategię mistrza. Chociaż forma może nie powala, to Frears przedstawił w pigułce historię, jak to się popularnie nazywa, największej afery dopingowej w historii kolarstwa. Stanowi ona świetne uzupełnienie (czy może raczej sprostowanie?) tego, co Armstrong pisał w Moim powrocie do życia i Liczy się każda sekunda, albo po prostu tego, czego świadkami były miliony ludzi na całym świecie. Swoją drogą, genialne jest hasło promujące film (Zwycięstwo miał we krwi), które można dwojako interpretować. Pozostaje mieć nadzieję, że podobne historie już nigdy nie będą miały miejsca i zwyciężać będą tylko ci, którzy we krwi zwycięstwo mają w naturalnej postaci, a nie dzięki rozmaitym niEPOżądanym substancjom (ha, co za puenta!).

01 listopada 2015

Szosa 31-10-2015 (77,64 km)

Piękna jesienna pogoda i wiatr - tak w skrócie mógłbym opisać sobotnie szosowanie. W przeciwieństwie do wypadu środowego, tym razem mogłem cieszyć się słońcem i tym, że widać było więcej niż tylko to, co oświetlają latarnie i pozostałe światła miasta. A, nawiązując do pierwszego zdania, było na co patrzeć.

Co prawda początkowo aura była raczej z gatunku tych depresyjno-jesiennych niż zachwycająco-jesiennych, a to za sprawą mgieł, których rano było jeszcze całkiem sporo nad okolicznymi polami.


Temperatura też nie rozpieszczała, bo było 7°C, jednak z każdą chwilą słońca było coraz więcej i spośród mgieł wyłaniało się coraz więcej jesiennych barw.


Zdecydowałem się na tę samą trasę, którą tydzień temu jechałem z Pawłem, a więc na pętlę przez Pilaszków, Witki, Wawrzyszew, Cholewy i Leszno. Kiedy jechałem przez Witki, zadzwonili do mnie rodzice, bo jadąc na cmentarz w Pawłowicach, mijali w Lesznie kilkunastoosobową grupę kolarzy (z Babic, jak mniemam :)). Ponieważ z Pawłowic do Cholew jest tak zwany rzut beretem to umówiliśmy się, że zdzwonimy się jak będziemy bliżej celu. Pojechałem więc dalej przez wspomniane miejscowości, a jechało mi się naprawdę wspaniale - głównie za sprawą wiatru, który wiał w plecy, i dzięki któremu leciałem sobie bez większego wysiłku 35 - 40 km/h.



Chwilę przed przejazdem przez mostek nad Utratą (z którego zrobiłem powyższe zdjęcie), widziałem samochód rodziców skręcający w prawo na skrzyżowaniu :) Jadąc przez Cholewy zatrzymałem się na momencik żeby uwiecznić kolejną porcję jesiennych barw i fragment zniszczonej przydrożnej kapliczki:



Zadzwoniłem do rodziców i okazało się, że zaraz będą ruszać z cmentarza i kierować się w stronę Warszawy. A że tak jak ja mieli jechać przez Gawartową Wolę to umówiliśmy się, że będziemy jechać swoim tempem i gdzieś po drodze siłą rzeczy się spotkamy.


I tak się też stało - rodzice dość szybko mnie dogonili, zjechaliśmy na pobocze i pogadaliśmy sobie parę minut. Ot, fajne nieplanowane spotkanie w nietypowych okolicznościach :) Pamiątkowe zdjęcie oczywiście było, ale ono niech zostanie w rodzinnych archiwach ;)

Powrót był już zdecydowanie mniej przyjemny niż pierwsza połowa trasy... Wiatr mnie solidnie sponiewierał i skutecznie utrudniał jazdę powyżej 30 km/h. Mogę być jednak o tyle zadowolony, że nie dopadł mnie żaden kryzys i pomimo tego standardowego już utrudnienia nogi się nie poddawały. Droga powrotna co prawda nieco mi się dłużyła, ale ładne jesienne widoki naokoło trochę rekompensowały walkę z wiatrem. Po drodze minąłem kilku kolarzy oraz - między Strzykułami a Wieruchowem - kilkunastoosobową grupę. To już raczej nie były Babice, chociaż kto wie - może druga runda...? ;)

Sobotni wypad mogę uznać za jak najbardziej udany. Pogoda była świetna (na wiatr w twarz przez prawie 40 kilometrów przymknę oko, bo jak by nie było, w tamtą stronę pomagał ;)), jechało mi się dobrze, a i po drodze było jakieś urozmaicenie w postaci krótkiego spotkania z rodzicami. Pozostaje mi dalej trzymać kciuki za pogodę i ilość wolnego czasu... :)

30 października 2015

Szosa 28-10-2015 (44,09 km)

Wieczorna jazda po mieście to coś od czego zdążyłem się troszkę odzwyczaić przy okazji ostatnich weekendowych wypadów. W środę mogłem sobie akurat pozwolić na jazdę po pracy, więc pomyślałem, że chociażby kilkadziesiąt kilometrów po mieście jest lepsze niż kolejna tygodniowa przerwa od jazdy w ogóle.

Na rower wsiadłem dopiero o 19. Teraz jednak i tak już około 16 jest ciemno, więc tak naprawdę pod kątem warunków do jazdy wychodzi na jedno czy wyjeżdża się o 16 czy 19... Na termometrze 6°C, ale pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie (prawie dosłownie :)) po wyjściu był wiatr. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wieczorem tak wiało kiedy byłem na rowerze. Wiatr wiatrem, ale musze przyznać, że jechało mi się naprawdę fajnie. Jak na trwający ciągle powrót po przerwie, sił nie brakowało i tak jak pod wiatr trzymałem nieco ponad 30 km/h, tak z wiatrem leciałem przyjemnie 35 - 45 km/h.

Chociaż nie miałem konkretnej trasy w głowie i jechałem przed siebie, starałem się wybierać ulice na tyle duże żeby można się było swobodnie rozpędzić i przy okazji nie zostać rozjechanym przez szalonych kierowców, ale też nie na tyle małe, żeby zmagać się z zaparkowanymi po obu stronach samochodami, gdzie trzeba uważać czy za chwilę, na przykład, coś niespodziewanie nie wyskoczy zza któregoś z nich. Zahaczyłem o Bemowo, Wolę, Śródmieście, Żoliborz, Bielany i Ochotę. Przypomniałem sobie, jak za kawalerskich czasów ;) walczyłem z nierównościami i koleinami na Towarowej kierując się w stronę Bemowa i okolic, po których kręcę się dziś. Teraz na Towarowej jest nowiutka nawierzchnia, po której jedzie się naprawdę przyjemnie. Tak samo na Niemcewicza, gdzie dziur przy krawędzi jezdni było jeszcze więcej. Pokręciłem się chwilę po starych śmieciach i zacząłem kierować się w stronę domu. Nogi ciągle fajnie pracowały i chociaż za sprawą świateł na większości skrzyżowań środowa jazda była w znacznym stopniu interwałowa, to bardzo mi się podobało. Nawet pomimo skromnego dystansu.

Byłoby miło, gdyby zima jeszcze przez jakiś czas nie spieszyła się z przybyciem. Albo gdyby przynajmniej śnieg się nie spieszył ;) Mam nadzieję, że tak właśnie będzie i że do końca roku zdąży wpaść jeszcze trochę kilometrów. Nadzieja matką głupich, a na zakończenie - dla urozmaicenia tej nudnej pisaniny - wieczorny Grób Nieznanego Żołnierza... ;)

28 października 2015

Szosa 25-10-2015 (51,30 km)

Zgodnie z obietnicą z poniedziałkowego wpisu, czas na parę zdań o niedzielnej szosce. Co prawda dystans mocno skromny, bo i w domu było jeszcze parę rzeczy do zrobienia, ale fajnie, że znowu dwa dni z rzędu mogłem trochę zmęczyć nogi.


W niedzielę rano było nieco chłodniej niż w sobotę, bo 8°C, ale na chwilę pokazało się nawet słońce. Od razu jechało się przyjemniej, jednak wszystko co dobre szybko się kończy i wkrótce na niebie zaczęło pojawiać się coraz więcej chmur.

Początkowo czułem jeszcze trochę sobotnią walkę z wiatrem i nogi były nieco ciężkie, ale im dalej tym kręciło mi się lepiej. Sporo było naokoło jesiennych widoków - nieco uprzyjemniały jazdę, bo tym razem również pierwsza połowa trasy była pod wiatr.



Pojechałem przez Babice i Lipków do Mariewa (Kwiatowa mocno poharatana w poprzek po jakichś robotach drogowych) i dalej standardowo przez Wólkę do Zaborowa. Przejechałem koło stawów i odbiłem w lewo na Pilaszków. Tak jak wspomniałem, słońce zdążyło się w międzyczasie schować za chmurami i zrobiło się nieco bardziej jesiennie i demotywująco.



Powrót był już zdecydowanie przyjemniejszy, bo wiatr w plecy skutecznie pomagał utrzymywać jakieś bardziej przyzwoite prędkości. Ani się obejrzałem a dotarłem z powrotem domu i mogłem zająć się zaplanowanymi na dalszą cześć niedzieli tematami. Nogi były zadowolone, więc i ja byłem zadowolony ;)

26 października 2015

Szosa 24-10-2015 (81,17 km)

Kiedy w sobotę rano jechałem z żoną samochodem, pogoda była tak dobijająca, że najchętniej wróciłbym pod kołdrę i przespał większość dnia. Prognozy były jednak całkiem optymistyczne jak na końcówkę października i miało być sucho. Ponieważ od ostatniej jazdy minęło znowu dużo za dużo czasu - dwa tygodnie - to szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji, skoro mogłem sobie czasowo pozwolić na rower. Chęci oczywiście były, ale całkowicie zasnute chmurami niebo i typowa jesienna aura próbowały owe chęci sprowadzić do parteru. Rower musiał być. Poza tym, Paweł wyciągał mnie na wspólną jazdę, więc był kolejny argument za.

Wyruszyliśmy przed 10. Termometr pokazywał 11°C. Zaskoczyła nas początkowo delikatna mżawka, która na szczęście zniknęła tak szybko jak się pojawiła. W planach było około 70 kilometrów. Paweł też wrócił na rower po dwutygodniowej przerwie, więc jechaliśmy bez jakiegoś szczególnego spinania się na nie wiadomo jakie wyniki.

Zaproponowałem żebyśmy polecieli na Cholewy przez Pilaszków, Witki, Wawrzyszew i Górną Wieś. Czyli tak jak jechałem trzy miesiące temu, z tym że bez odbicia na Zawady z Gawartowej Woli. Właściwie od początku zaatakował nas wiatr wiejący z zachodu, a więc prosto w twarz. Jechaliśmy sobie zmianami po około dwa kilometry. Muszę przyznać, że dwa wypady sprzed wspomnianych dwóch tygodni przyniosły efekty. Może nie wyjątkowo spektakularne, ale jak sobie przypomnę jaka tragedia była po wcześniejszych pięciu tygodniach przerwy, to obecnie mogę być całkiem zadowolony ;) I tak sobie walczyliśmy z wiatrem...


W Cholewach odbiliśmy na Gawartową Wolę. Było to o tyle pozytywne, że nawierzchnia jest tam już nieco lepsza, a i mieliśmy dostać wiatr w plecy. Tak się też stało :) Paweł zamówił jeszcze krótki postój w sklepie i potem lecieliśmy już przyjemnie z wiatrem w kierunku Warszawy. Pogadaliśmy trochę (tak tak - o pracy ;)) i droga mijała całkiem szybko. Dwa razy uległem pokusie ;) i przycisnąłem do 50 km/h żeby zobaczyć sobie co zostało w nogach po wcześniejszych kilometrach.

Po drodze minęliśmy kilku kolarzy, jednak widać, że ruch już zdecydowanie mniejszy niż w cieplejsze miesiące. Wyszło nam wspólnie jakieś 75 kilometrów. Miałem jeszcze chwilę, a i nogi nie umierały, więc zafundowałem sobie dodatkowe kilka kilometrów rozjazdu.

Pomimo mocno depresyjnej aury jechało się naprawdę przyjemnie. Było trochę walki z wiatrem (zresztą kiedy na szosie nie wieje? ;)) i chociaż nie są to może wymarzone warunki do jazdy, to ostatecznie wychodzi potem na plus. Trzeba łapać każdą okazję, póki pogoda jest jakkolwiek sensowna. A że taka właśnie była również w niedzielę, to nie omieszkałem skorzystać. Ale o tym w następnym wpisie :)

14 października 2015

Szosa 11-10-2015 (56,68 km)

Coś takiego dawno się nie zdarzyło... Byłem na rowerze dwa dni z rzędu! ;) Tak jak w sobotę, tak i w niedzielę mogłem sobie pozwolić na kilkadziesiąt kilometrów. Co prawda czasu na jazdę było nieco mniej, bo miałem do zrobienia parę rzeczy w domu, ale zawsze lepsze to niż nic. Tym bardziej, że pogoda w niedzielę była równie przyjemna jak w sobotę. I równie mocno wiało... :)

Poleciałem sobie standardowo na Czosnów. Nie chciałem powtarzać trasy z poprzedniego dnia, ale też nie przeszkadzało mi to, że trasa na Czosnów już nieco mi się przejadła (zwłaszcza sama Rolnicza). Postanowiłem cieszyć się piękną - 6°C i słoneczko - pogodą i cichutko pracującym napędem. To mi w zupełności wystarczyło do szczęścia ;)


Jeszcze przed Łomiankami, kilkaset metrów przede mną zauważyłem jakiegoś kolarza w żółtej odblaskowej kurtce. Pierwsze skojarzenie - Paweł (jak się później okazało, to jednak nie był on ;)). Pomyślałem sobie, że spróbuję go dogonić. Szło mi nawet całkiem nieźle, ale misterny plan pokrzyżowały światła na Kolejowej i Warszawskiej. W obu przypadkach ucieczka przejeżdżała na zielonym, a mi trafiało się czerwone.

Na Rolniczej widziałem jeszcze swój cel jakiś kilometr przed sobą, ale w pewnym momencie zauważyłem nadjeżdżającą z naprzeciwka drugą odblaskową kurtkę. Tak jak przy okazji ubiegłorocznych 150 kilometrów okazało się, że to pan Darek. Tym razem również pogadaliśmy chyba dobre 20 minut... ;)

Do Czosnowa droga minęła całkiem nieźle. Gorzej było z powrotem, bo tak jak w sobotę, miałem za przeciwnika silnie wiejący wiatr. Pocieszające było jednak to, że nogi zdecydowanie lepiej już sobie z nim radziły. W Mościskach odbiłem sobie na Babice, bo miałem jeszcze chwilę do zagospodarowania.

Chociaż kilometrów nie wyszło za wiele to i tak cieszę się, że mogłem pojeździć w oba weekendowe dni. Super, że pogoda dopisała. Nogi pocierpiały trochę z powodu wiatru, ale pocieszam się tym, że powinno to zaowocować przy kolejnych wypadach ;)

13 października 2015

Szosa 10-10-2015 (82,77 km)

W sobotę, pierwszy raz od kilku tygodni, miałem okazję pójść na rower w ciągu dnia. Aż dziwnie się czułem... ;) Zapowiadali świetną pogodę i chociaż rano termometr pokazywał zaledwie 2°C to sytuację w znacznym stopniu ratowało pięknie świecące słońce i bezchmurne niebo. W ruch poszły zimowe ciuchy. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy nie brać ocieplaczy na buty, ale ostatecznie odpuściłem. I było w sam raz.


Nie miałem za bardzo pomysłu na trasę, więc postanowiłem skierować się przed siebie znanymi asfaltami. Wiedziałem tylko, że fajnie byłoby przejechać jakieś 60 - 70 kilometrów żeby zrobić wreszcie coś więcej niż wieczorne pięć dyszek, które ostatnio stało się właściwie standardem. Co jak co, ale po tych jazdach po zmroku, słońce tak pozytywnie na mnie wpływało, że miałem wrażenie jakbym miał wbudowaną baterię słoneczną ;) Poza tym, miałem okazję przekonać się, że warto było pogrzebać przy przerzutkach i zmianie łańcucha, bo całość działa teraz wyjątkowo lekko i przyjemnie. Niby to tylko wymiana linek i pancerzy oraz założenie świeżo nasmarowanego łańcucha, a czuć różnicę. Wszystko pracuje właściwie bezgłośnie, co w połączeniu z gładziutkim asfaltem sprawia, że jedzie się naprawdę świetnie. Tak jak lubię ;)


Skierowałem się na Wawrzyszew i Rochaliki, jadąc przez Pilaszków i Witki. Poniosło mnie jeszcze do Podkampinosu, gdzie skręciłem w prawo na Kampinos.


Wiedziałem już, że kilometrów wyjdzie więcej niż planowałem. Jechało mi się ciągle całkiem nieźle. Sytuacja zmieniła się jednak, kiedy skręciłem w prawo na DW580. Chłodny, silny wiatr wiejący ze wschodu skutecznie mnie spowolnił, a przede mną było jeszcze prawie drugie tyle kilometrów. Cóż. Nie ma, że boli, jakoś trzeba było przecież wrócić ;) Po ostatnich tygodniach ubogich w kilometry, moja forma wciąż pozostawia wiele do życzenia. Pocieszałem się tylko tym, że teraz trochę pocierpię, ale zaowocuje to przy kolejnych wypadach. No i wciąż świeciło słońce... ;)

Ostatecznie doturlałem się jakoś do domu. Po drodze minąłem kilku kolarzy, w tym kilkuosobową grupkę w Lesznie. W drodze powrotnej nogi dostały swoją porcję bólu, ale mimo to sobotnia jazda i tak była super. Piękna jesienna pogoda, cichutko pracujący napęd i przyjemna trasa złożyły się na naprawdę pozytywny efekt końcowy.

09 października 2015

Nie ma tego złego...

Wczoraj miałem iść na rower... Tak jak wspomniałem w ostatnim wpisie, chciałem najpierw założyć drugi łańcuch i podregulować tylną przerzutkę. Ponieważ jednak okazja do jazdy pojawiła się dość niespodziewanie, a i powrót z pracy wydłużył mi się do prawie dwóch godzin, musiałem chwilowo odpuścić sobie zmianę łańcucha. Aż tak tragicznie jeszcze nie pracował i szkoda byłoby na to czasu, bo do domu dotarłem i tak dopiero przed 19. Smar nie zdążyłby wniknąć elegancko między ogniwa i w ogóle bez sensu ;)

Postanowiłem jednak zajrzeć do przerzutki. Byłem pewien, że zajmie to mniej niż pięć minut - obstawiałem szybką poprawę naciągu linki i w drogę. Rower szybko powędrował na stojak. Równie szybko okazało się też, że tak łatwo nie będzie. Przerzutka ciągle pracowała źle i, co dziwne, nie było w tym żadnej logiki. Zwiększanie naciągu wcale nie poprawiało przerzucania łańcucha na większe zębatki i odwrotnie. Kilkukrotne odkręcanie i przykręcanie linki, sprawdzenie maksymalnego wychylenia przerzutki w obie strony... Nic. A może hak jest krzywy? Też nie. Irytacja rosła a czas leciał. Miałem już przygotowane ciuchy, lampki i resztę drobiazgów, więc wszystko było gotowe do jazdy. Poza rowerem, a to jednak trochę komplikuje :)

Stwierdziłem, że muszę odpuścić wieczorne kilometry - tylko bym się irytował niesprawną przerzutką, a i tak czekała mnie taka sobie, kilkudziesięciokilometrowa jazda w ciemnościach. Nie zamierzałem natomiast odpuszczać tematu przerzutki, bo uparta ze mnie bestia i pewnie i tak nie dawałoby mi to spokoju. Tym bardziej, że w weekend miałem w końcu po długiej przerwie móc znowu pojeździć w dzień (wow!). Szkoda byłoby więc nie skorzystać z okazji z powodu jakichś technicznych przeszkód.

Pomyślałem, że może to wcale nie kwestia przerzutki jako takiej. Sprawdziłem końcówkę linki w klamkomanetce i okazało się, że jedno włókno było lekko zagięte. Zapaliła mi się czerwona lampka :) Spróbowałem wyciągnąć linkę bardziej, ale nie było tak łatwo, bo jakby się zablokowała. Jakoś się jednak udało i wszystko stało się jasne:


Komentarz wydaje się zbędny :) Cóż, przynajmniej wiedziałem, co było przyczyną całego zamieszania... Nie miałem niestety zapasowej linki, sklepy były już pozamykane, więc temat przerzutki musiałem chwilowo odpuścić. Korzystając z okazji, założyłem za to drugi łańcuch i poczęstowałem go Rohloffem żeby przez noc wszystko się ładnie wchłonęło.

Dziś po pracy natomiast zahaczyłem o Legion i drogą kupna nabyłem dwie linki przerzutkowe, jedną hamulcową (awaryjnie; mieli zresztą tylko jedną...) i pancerze z końcówkami. Po powrocie do domu zabrałem się za tylną przerzutkę - założyłem nową linkę, wymieniłem pancerze, i - tym razem - wyregulowałem całość w kilka minut. Korzystając z zamieszania pomyślałem, że załatwię przy okazji przednią przerzutkę, bo w tym przypadku linka i pancerze też dawno nie były wymieniane. Poszło równie szybko i przynajmniej na sucho wszystko pracuje wyjątkowo przyjemnie. Zobaczymy jak będzie w trakcie jazdy, a o tym mam nadzieję przekonać się już jutro...

Ostatecznie, może i lepiej że tak się wszystko potoczyło. Straciłem co prawda kilkadziesiąt kilometrów, ale przynajmniej są na pokładzie nowe linki i pancerze, nic się niespodziewanie nie urwie w trakcie jazdy (mam nadzieję :)), a i łańcuch będzie cicho i płynnie pracował. Okablowanie hamulców na razie wygląda i pracuje całkiem nieźle, chociaż może np. przy okazji wymiany owijki wymienię i to. Na razie czas na test terenowy przerzutek... ;)

03 października 2015

Szosa 30-09-2015 (57,34 km)

No cóż, mamy jesień. Tak jak dwa tygodnie temu było 27°C, tydzień temu 20°C, tak w ostatnią środę termometr pokazywał już tylko 10°C, a co za tym idzie, trzeba było wskoczyć w długie ciuchy. Pamiętam jak nie tak dawno temu (no, pięć miesięcy ;)) pisałem o tym, że wreszcie mogłem założyć koszulkę z krótkim rękawem i krótkie spodenki...

W środę kolejny raz wyruszyłem dopiero po tym jak wróciłem z pracy i szybko się ogarnąłem, czyli ok. 18:30. Znowu nie miałem za bardzo wizji w którą stronę się skierować żeby nie jechać w kompletnych ciemnościach. Pomyślałem więc, że dopóki słońce jeszcze minimalnie świeci, pojadę za miasto, a jak będzie już naprawdę czarno, zrobię trochę kilometrów po mieście. To minimalnie świeci wyglądało mniej więcej tak:


Można zatem uznać, że minimalnie to i tak dość wygórowane określenie ;) Pojechałem przez Babice, Strzykuły i Umiastów do Pogroszewa. Ponieważ droga była oświetlona tak sobie i nie czułem się zbyt pewnie, a wiedziałem, że w Pogroszewie-Kolonii czeka na mnie fragment jeszcze gorszej nawierzchni, postanowiłem skręcić w prawo w Rataja i pojechać w kierunku Borzęcina Dużego. Szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie kiedy ostatni raz jechałem tą drogą. Nie pamiętałem też za bardzo jakiej nawierzchni mogę się spodziewać. A było tym gorzej, że latarnie stały tylko w kilku miejscach i zdecydowaną większość drogi przejechałem jedynie przy delikatnym świetle przedniej lampki. Cóż, wybrałem słabą porę na sprawdzanie nowych odcinków ;)


Udało mi się jednak w nic nie wjechać, a i we mnie też nic nie wjechało. Sukces! ;) Po dojechaniu do DW580 skręciłem w kierunku Warszawy i odtąd jechałem już w towarzystwie latarni.

Skierowałem się w stronę centrum. Jazda po mieście jak to jazda po mieście - ciasno i co chwilę światła. Ale przynajmniej względnie jasno... Pomyślałem, że wstąpię na Oboźną i przekonam się jak bardzo słabe mam nogi. No i przekonałem się :) Delikatnie mówiąc, bywało znacznie lepiej... Potem podjechałem sobie jeszcze Książęcą i tam niestety miałem podobne odczucia, a chociaż jest trochę dłuższa, to nachylenia jest tam praktycznie tyle co nic. Jest co nadrabiać.

Poza przekładką łańcucha przed kolejną jazdą będę też musiał zajrzeć do tylnej przerzutki, bo ostatnio jakoś podejrzanie pracowała. A tego nie lubię... :)

25 września 2015

Szosa 24-09-2015 (54,50 km)

Tak jak tydzień temu, wczoraj mogłem sobie pozwolić na przejechanie kilkudziesięciu wieczornych kilometrów. Wyjechałem o 18:30 i chociaż to dla mnie raczej późne popołudnie niż wieczór to teraz o tej godzinie jest już naprawdę ponuro. Jak by nie patrzeć, mamy już jesień... Czyli właściwie poza weekendami pozostaje jazda w ciemnościach, bo zarówno przed pracą jak i po niej słońca się już raczej zbyt wiele nie uświadczy.

Nie ukrywam, że po powrocie z pracy nie za bardzo chciało mi się wychodzić. Albo nawet nie tyle wychodzić co robić cokolwiek. Dopadło mnie jakieś zmęczenie i najchętniej walnąłbym się do łóżka. W ostatni weekend nie mogłem sobie pozwolić na rower, w ten i kolejny też nie będzie kiedy pojeździć, więc aby uniknąć kolejnej długiej przerwy (tydzień temu starałem się jakkolwiek rozruszać nogi po urlopie) wypadałoby jednak przekręcić chociaż te skromne kilka dych. Nie miałem też jakiegoś bardziej wyszukanego pomysłu na trasę. W przypadku jazdy wieczorem wybór ogranicza w sporym stopniu to czy na danym odcinku są latarnie czy nie. Stanęło na... Rolniczej i Czosnowie. Tak, niespodzianka! ;)

Wsiadłem na rower i szybko okazało się, że jedzie mi się naprawdę fajnie. Powiedzmy, że odwrotnie proporcjonalnie do tego, jak bardzo nie chciało mi się wychodzić ;) Chociaż na początku przeszkadzał trochę wiatr, to nogi całkiem szybko złapały całkiem fajny rytm. Pomimo tego, że to dopiero druga jazda po kilku tygodniach bez roweru, cyferki na liczniku właściwie nie schodziły poniżej 30 km/h.

Dojazd do Rolniczej minął całkiem sprawnie. Sama Rolnicza jednak w paru miejscach mnie oszukała - zdarzało się, że część latarni nie świeciła, a przecież było to niemalże głównym kryterium przy wyborze wczorajszej trasy ;) Udało mi się jednak w nic nie wjechać. Załatany też został prawy pas w kierunku Czosnowa, który bliżej Łomianek był jeszcze jakiś czas temu kompletnie zerwany. Doturlałem się do Czosnowa i na rondzie zawróciłem.

Przez ten czas zdążyło się już całkowicie ściemnić. Latarnie ratowały sytuację chociaż nie powiem żeby ich światło pozwalało pewnie jechać. Tym bardziej, że rozkręciłem się jeszcze trochę i jechałem już raczej w okolicach 35 km/h. Nie raz musiałem nieco mocniej chwycić kierownicę na wypadek, gdyby w ciemniejszej strefie czyhała na mnie jakaś niespodzianka na drodze. Widoki naokoło prezentowały się mniej więcej tak:


Zdaję sobie sprawę, że nie jest to przykład idealnego zdjęcia nocnego, ale kompaktem ciężko zrobić coś lepszego na wdechu przy czasie naświetlania 2", kiedy kilkanaście sekund wcześniej cisnęło się ile sił w nogach ;)

W Mościskach postanowiłem odbić w lewo w Arkuszową, po tym jak jadąc nieoświetlonym fragmentem Trenów jakiś geniusz jechał z naprzeciwka z uparcie włączonymi światłami drogowymi, które dały mi po oczach tak, że na moment straciłem poczucie, w którą stronę w ogóle jadę. Od Arkuszowej droga była już co prawda lepiej widoczna, ale że to już miasto to jechało się wolniej. W tym przypadku jednak wolałem dojechać wolniej, ale w jednym kawałku.

Muszę przyznać, że spodziewałem się kolejnej drewnianej jazdy po przerwie. Czuć oczywiście ciągle te kilka tygodni bez jazdy, ale wczoraj było naprawdę fajnie. Nie wiem jeszcze jak i kiedy, ale w przyszłym tygodniu dobrze byłoby wyskoczyć na rower w ogóle, bo jak wspomniałem wcześniej, weekendy na razie odpadają. Jeszcze trochę i skończy się tak, że częściej będę jeździł w nocy niż w dzień... ;)

19 września 2015

Szosa 17-09-2015 (47,55 km)

Jak jeździ się po nieco ponad miesięcznej przerwie? Słabo :) W czwartek, korzystając z wolnego popołudnia i wyjątkowo ładnej pogody, postanowiłem trochę pokręcić po pracy i przekonać się jak bardzo od ostatniej jazdy moje nogi zrobiły się drewniane :)

Niestety za wiele czasu nie było, bo dzień jest już zdecydowanie krótszy niż jeszcze parę tygodni temu, a ruszyłem dopiero po 18. Zostawało więc pokręcenie się po bliższej okolicy, ale na początek może to i lepiej ;) Pojechałem Radiową/Estrady do Łomianek. Nie cisnąłem jednak dalej nieco monotonną Rolniczą w kierunku Czosnowa, a zawróciłem. Odbiłem w Ekologiczną i pojechałem Sikorskiego w stronę Babic.


Przy kościele zjechałem sobie rozpędzając się do przyjemnych 50 km/h. Generalnie rzecz biorąc, czwartkowe prędkości oscylowały raczej w okolicach 30 km/h niż 40 km/h. Straszna bieda :) Dalej pojechałem standardowo na Lipków i Trakt Królewski, ale zamiast z niego lecieć Spacerową w prawo na Mariew, odbiłem w lewo, bo było już naprawdę ciemno i musiałem jechać w kierunku światła ;)


Bardzo dawno nie jechałem DW580. Chyba ostatni raz wtedy, kiedy miałem spotkanie z policją ;) W czwartek jednak przekonały mnie do tego latarnie i na szczęście tym razem obyło się bez pouczenia (a tym bardziej bez mandatu :)). W Babicach skręciłem na rondzie w lewo i skierowałem się w stronę domu.

Kilometrów za dużo nie wyszło, ale cieszę się, że w końcu trochę pojeździłem. Przerwa zrobiła swoje i jest co nadrabiać. Warunki do jazdy pewnie będą się z czasem pogarszać, ale dopóki będzie sucho będę starał się zrobić jeszcze trochę kilometrów w tym roku...

17 września 2015

Nierowerowo-rowerowo po Toskanii

Najwyższy czas nieco odkurzyć bloga. Rower tym bardziej - stoi nieużywany od ponad miesiąca. A to o miesiąc za długo ;)

Niedawno wróciłem z dwutygodniowego urlopu. Przed nim zaś nie było kompletnie czasu na jazdę. Aż strach pomyśleć, jak bardzo nogi zdążyły się przez ten czas rozleniwić... Mam nadzieję, że wkrótce będę miał okazję się wreszcie przekonać :)

Urlop, podobnie jak rok temu, był nierowerowy i chociaż tym razem nie udało mi się uwiecznić tylu rowerowych akcentów, to przez te dwa tygodnie ich jednak nie brakowało. W te wakacje również postanowiliśmy odwiedzić Włochy. W ciągu drugiego tygodnia kręciliśmy się po Toskanii. Piękna pogoda i piękne widoki, chociaż zdjęcia i tak nie są w stanie oddać tego w całości.




Kolarzy mnóstwo. Okolice świetne do jazdy na szosie. Ciężko było znaleźć odcinek, który byłby płaski albo prosty przez dłuższy czas. Drogi, którymi jeździliśmy, na mapie niejednokrotnie wyglądały jak jelita ;) i prowadziły przez wszechobecne kilku- czy kilkunastoprocentowe podjazdy i zjazdy, a wszystko to w otoczeniu winnic, cyprysów oraz pól uprawnych na zboczach wzgórz.



Z tego też powodu nie udało mi się uchwycić (z samochodu :)) praktycznie żadnego szosowca. Wąsko, kręto, za blisko. A szkoda, bo maszyny mieli zazwyczaj wspaniałe - w zdecydowanej większości carbonowe m.in. bianchi, colnago, scotty, spece, looki, BMC. Aż miło było patrzeć (mimo, że samemu nie można było pojeździć). I zazdrościć - zarówno sprzętu jak i tras. Co z tego, że z obecną formą i konfiguracją zębatek zapewne umierałbym po pierwszej hopce? :)

Tęsknota za jazdą rosła, a wzmagało ją dodatkowo nadrabianie zaległości w czytaniu SZOSY. Nogom dostawało się co prawda podczas zwiedzania zabytkowych miasteczek (gdzie zazwyczaj szło się mniej lub bardziej ostro pod górę albo z góry :)), ale to oczywiście nie to samo. Obecna aura, ilość wolnego czasu w najbliższych dniach oraz to, że dzień jest już odczuwalnie krótszy raczej średnio sprzyja wracaniu do formy, ale zobaczymy co się da zrobić. Na zakończenie jeszcze dwa takie tam z cyprysami ;)


14 sierpnia 2015

Szosa 13-08-2015 (52,16 km)

Wczorajszy wypad stał początkowo pod znakiem zapytania. Ostatnio nie było za bardzo czasu żeby wyskoczyć na trochę po pracy, a na najbliższe weekendy jest już trochę innych planów. Zostawała więc jazda o świcie, a wspomniany znak zapytania wziął się stąd, że od jakiegoś czasu jestem ciągle niewyspany, zmęczony i czuję się jak zombie. Chęć zrobienia paru kilometrów i uniknięcia jakiejś dłuższej przerwy w jeździe okazała się jednak silniejsza i postanowiłem nastawić budzik na 3:55 :)

Po całych trzech godzinach snu wskoczyłem w rowerowe ciuchy i o 4:30 ruszyłem w kierunku Czosnowa. Niewątpliwą zaletą jazdy o tej porze (biorąc pod uwagę ostatnie upały) jest to, że słońce nie wali jeszcze jak szalone. Kiedy wychodziłem, termometr pokazywał 23°C. Jeszcze niedawno o tej godzinie było już całkowicie jasno. Teraz jednak dopiero zaczynało się rozjaśniać, więc pierwsze kilometry przejechałem jeszcze po ciemku.

Początkowo jechało się słabo. Ciężko było mi wskoczyć na jakieś wyższe obroty i nogi kręciły nieco opornie. Może po prostu musiałem się obudzić? ;) Z czasem jednak było coraz lepiej i nogi złapały standardowy rytm.

Niestety, nie było wczoraj spektakularnego ;) wschodu słońca. Może z powodu chmur, których trochę z rana było na niebie. Po prostu zrobiło się jasno. Nudy... ;)


Jadąc Rolniczą, w pewnym momencie pomyślałem, że pogoda postanowiła zrobić sobie ponury żarcik, bo... zaczęło kropić. Od kilku tygodni jest gorąco jak diabli, w prognozach o deszczu ani słowa, człowiek zrywa się na rower o czwartej a tu deszcz? Akurat tego dnia (w końcu wczoraj był trzynasty...) i o tej godzinie? Super :) Na szczęście jednak moja lekka irytacja nie trwała długo, bo po kilkunastu minutach sytuacja wróciła do normy i po deszczu nie było śladu.

Parę minut przed 6:00, dojeżdżając z powrotem do Łomianek, minąłem dwóch kolarzy. Wcześniejsza pobudka zdaje się być sprawdzonym sposobem na walkę z upałami ;)

Po powrocie standardowo wrzuciłem ciuchy do prania i wskoczyłem pod prysznic. Po chwili dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Uświadomiłem sobie, że po zdjęciu licznika z roweru, włożyłem go do kieszeni koszulki razem z innymi drobiazgami. Inne drobiazgi wyjąłem po wejściu do domu, ale nie mogłem sobie przypomnieć momentu, w którym wyjmowałem licznik. Czyli został w kieszeni. A koszulka akurat radośnie kręciła się w pralce w strumieniach wody :) Ucieczka spod prysznica, odpompowanie wody z pralki (piątka dla inżynierów, którzy wprowadzili taką funkcję z myślą o nieprzytomnych rowerzystach) i nerwowe poszukiwanie licznika. Znalazł się. I ciągle działał :) Niby jest w jakimś tam stopniu wodoodporny, ale chyba został mi w głowie uraz po tym, jak parę lat temu razem ze spodenkami rowerowymi wyprałem telefon ;) Ten wówczas jednak nie przeżył. Szkoda byłoby też stracić licznik, który tak naprawdę mam od niedawna, bo od początku roku. Na szczęście jednak wszystko gra i obyło się bez ofiar.

Mimo tego, że wczoraj nie pospałem za długo to nie żałuję, że pojechałem. Jak zawsze, najgorzej jest wstać z łóżka, a potem już jakoś leci. Dobre i pięć dyszek, biorąc pod uwagę, że okazji do jazdy nie ma za wiele, a i w najbliższej przyszłości wiele więcej ich pewnie nie będzie. Może w przyszłym tygodniu uda się wyrwać kolejne kilkadziesiąt kilometrów...

08 sierpnia 2015

Szosa 07-08-2015 (114,18 km)

Był upał i jechało mi się beznadziejnie. Na tym zdaniu mógłbym właściwie zakończyć opis wczorajszego wypadu. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie rozwinął trochę tych smętów. Tak więc, do dzieła! ;)

W piątek miałem wolne, więc postanowiłem tą jakże przyjemną okoliczność spożytkować rowerowo. To, że przez Polskę przewala się obecnie fala upałów i temperatura oscyluje w okolicach 35°C to tylko detal. Okazji do jazdy i tak mam niewiele, najbliższa pojawi się zapewne najwcześniej w środę, więc głupio byłoby jeszcze wybrzydzać w kwestii pogody. Chociaż tak sobie teraz myślę, że może tym razem lepiej było jednak wybrzydzać...?

Postanowiłem pojechać do Góry Kalwarii trasą identyczną jak w ubiegłym roku (kiedy to dzień później Michał Kwiatkowski został Mistrzem Świata :)). Prognozy nie kłamały i w cieniu było grubo ponad 30°C. Nie wiem, ile w słońcu, ale wydaje mi się, że określenie cholernie gorąco w pewnym stopniu oddaje klimat wczorajszego dnia. Po prostu żar lał się z nieba i nie było czym oddychać. Wiedziałem, że będzie ciężko, a pewnie nawet ciężej niż przy okazji lipcowej jazdy w podobnych warunkach, bo po drodze czyhały na mnie podjazdowe potworki w postaci Słomczyna, Kawęczyna i Góry Kalwarii. Wszystkie trzy nie są wyjątkowo długie, ale za to dość treściwe, co w połączeniu z całkowitym dystansem i panującą temperaturą mogło boleć. I bolało :) Nie zależało mi wczoraj na nie wiadomo jakich prędkościach - pojechałem z zamiarem przejechania tych niecałych 120 kilometrów bez patrzenia na średnią i nie wiadomo co jeszcze. Temperatura i tak miała skutecznie utrudniać jazdę. Do temperatury dołączył wiatr, który wiał najczęściej z najmniej pożądanego kierunku, czyli albo z przodu albo z boku. Nie mogłem nawet liczyć na pozytywny aspekt w postaci chłodzenia przez wiatr, bo powietrze było na tyle nagrzane, że nie czuć było właściwie różnicy.

Od samego początku jechało mi się - nie ma co ukrywać - kiepsko. Nogi były słabe, ale problem tkwił nie tylko w nogach. Całe ciało miałem, nazwijmy to, zamulone. Ręce nie chciały się opierać na kierownicy, plecy najchętniej walnęłyby się do łóżka, głowa momentami bolała i najchętniej zanurzyłaby się w wiadrze zimnej wody. Kompletny flak. Po kilkunastu kilometrach miałem dość i zastanawiałem się czy nie zawracać. Nie lubię się jednak poddawać, więc postanowiłem jechać dalej.

Podjazd pod Słomczyn jakoś wszedł. Zatrzymałem się na moment w sklepie żeby uzupełnić paliwo (ależ w środku było przyjemnie chłodno! ;)) i pojechałem dalej. Czekał na mnie Kawęczyn, jednak teraz w tym lepszym kierunku, bo w dół. 50 km/h na osłoniętym drzewami zjeździe było całkiem przyjemne. Przyjemne jest też to, że jest tam (przyznam szczerze, że nie zwróciłem uwagi czy na zjeździe czy dopiero za nim) nowa, gładziutka nawierzchnia:


Jedzie się po niej zdecydowanie lepiej niż po tej widocznej we wpisie z ubiegłego roku.

Jadąc przez Wólkę Dworską byłem ciekaw jak po tych ostatnich upalnych dniach wygląda Wisła. No cóż, na tym odcinku raczej marnie:


Jak by nie było, droga wzdłuż wału jest całkiem przyjemna...


Czekał na mnie jednak jeszcze podjazd pod Górę Kalwarię. Ten jednak też jakoś pokonałem (chociaż różowo nie było) i po chwili znalazłem się na rynku. Tam zaś stała na środku kurtyna wodna. Postanowiłem z niej skorzystać, jednak po przejechaniu dosłownie kilkunastu metrów zdążyłem już zapomnieć o tym fakcie ;)


Udałem się w drogę powrotną. Zjazd ulicą Lipkowską był zdecydowanie przyjemniejszy niż podjazd i znalazłem się znowu na drodze biegnącej wzdłuż Wisły. Przyszła więc i kolej na Kawęczyn, z którym nawet znośnie sobie poradziłem. Motywował mnie zbliżający się kolejny postój w sklepie w Słomczynie ;) Tam też napełniłem bidon, wylałem na siebie pół litra wody i z przyjemnością zjechałem ulicą Jabłonową, którą wcześniej podjeżdżałem.

Dalsza droga aż do Wilanowa jakoś minęła. Potem pozostało tylko przebić się dosłownie na drugi koniec miasta... Byłem już nieźle sponiewierany, a trzeba jeszcze było podjechać Dolną. Podjechałem, ale dalsze wielokrotne zatrzymywanie się i ruszanie spod świateł dodatkowo wybijało mnie z rytmu.

Po powrocie do domu miałem dość. Upał dał mi się naprawdę mocno we znaki i dawno nie jechało mi się tak słabo. Wróciłem dwa kilogramy lżejszy. Cieszę się jednak, że się nie poddałem i przejechałem zaplanowaną trasę. Teraz wypadałoby przejechać w kolejny weekend 150 kilometrów, a potem 200 kilometrów, tak jak to było w ubiegłym roku ;) Już teraz jednak wiem, że nic z tego nie wyjdzie, bo plany na nadchodzące weekendy są nieco inne. Biorąc pod uwagę to, że temperatury nie mają się za bardzo zmienić, może to i lepiej...? ;)