Wczorajszy wypad stał początkowo pod znakiem zapytania. Ostatnio nie było za bardzo czasu żeby wyskoczyć na trochę po pracy, a na najbliższe weekendy jest już trochę innych planów. Zostawała więc jazda o świcie, a wspomniany znak zapytania wziął się stąd, że od jakiegoś czasu jestem ciągle niewyspany, zmęczony i czuję się jak zombie. Chęć zrobienia paru kilometrów i uniknięcia jakiejś dłuższej przerwy w jeździe okazała się jednak silniejsza i postanowiłem nastawić budzik na 3:55 :)
Po całych trzech godzinach snu wskoczyłem w rowerowe ciuchy i o 4:30 ruszyłem w kierunku Czosnowa. Niewątpliwą zaletą jazdy o tej porze (biorąc pod uwagę ostatnie upały) jest to, że słońce nie wali jeszcze jak szalone. Kiedy wychodziłem, termometr pokazywał 23°C. Jeszcze niedawno o tej godzinie było już całkowicie jasno. Teraz jednak dopiero zaczynało się rozjaśniać, więc pierwsze kilometry przejechałem jeszcze po ciemku.
Początkowo jechało się słabo. Ciężko było mi wskoczyć na jakieś wyższe obroty i nogi kręciły nieco opornie. Może po prostu musiałem się obudzić? ;) Z czasem jednak było coraz lepiej i nogi złapały standardowy rytm.
Niestety, nie było wczoraj spektakularnego ;) wschodu słońca. Może z powodu chmur, których trochę z rana było na niebie. Po prostu zrobiło się jasno. Nudy... ;)
Jadąc Rolniczą, w pewnym momencie pomyślałem, że pogoda postanowiła zrobić sobie ponury żarcik, bo... zaczęło kropić. Od kilku tygodni jest gorąco jak diabli, w prognozach o deszczu ani słowa, człowiek zrywa się na rower o czwartej a tu deszcz? Akurat tego dnia (w końcu wczoraj był trzynasty...) i o tej godzinie? Super :) Na szczęście jednak moja lekka irytacja nie trwała długo, bo po kilkunastu minutach sytuacja wróciła do normy i po deszczu nie było śladu.
Parę minut przed 6:00, dojeżdżając z powrotem do Łomianek, minąłem dwóch kolarzy. Wcześniejsza pobudka zdaje się być sprawdzonym sposobem na walkę z upałami ;)
Po powrocie standardowo wrzuciłem ciuchy do prania i wskoczyłem pod prysznic. Po chwili dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Uświadomiłem sobie, że po zdjęciu licznika z roweru, włożyłem go do kieszeni koszulki razem z innymi drobiazgami. Inne drobiazgi wyjąłem po wejściu do domu, ale nie mogłem sobie przypomnieć momentu, w którym wyjmowałem licznik. Czyli został w kieszeni. A koszulka akurat radośnie kręciła się w pralce w strumieniach wody :) Ucieczka spod prysznica, odpompowanie wody z pralki (piątka dla inżynierów, którzy wprowadzili taką funkcję z myślą o nieprzytomnych rowerzystach) i nerwowe poszukiwanie licznika. Znalazł się. I ciągle działał :) Niby jest w jakimś tam stopniu wodoodporny, ale chyba został mi w głowie uraz po tym, jak parę lat temu razem ze spodenkami rowerowymi wyprałem telefon ;) Ten wówczas jednak nie przeżył. Szkoda byłoby też stracić licznik, który tak naprawdę mam od niedawna, bo od początku roku. Na szczęście jednak wszystko gra i obyło się bez ofiar.
Mimo tego, że wczoraj nie pospałem za długo to nie żałuję, że pojechałem. Jak zawsze, najgorzej jest wstać z łóżka, a potem już jakoś leci. Dobre i pięć dyszek, biorąc pod uwagę, że okazji do jazdy nie ma za wiele, a i w najbliższej przyszłości wiele więcej ich pewnie nie będzie. Może w przyszłym tygodniu uda się wyrwać kolejne kilkadziesiąt kilometrów...