14 sierpnia 2015

Szosa 13-08-2015 (52,16 km)

Wczorajszy wypad stał początkowo pod znakiem zapytania. Ostatnio nie było za bardzo czasu żeby wyskoczyć na trochę po pracy, a na najbliższe weekendy jest już trochę innych planów. Zostawała więc jazda o świcie, a wspomniany znak zapytania wziął się stąd, że od jakiegoś czasu jestem ciągle niewyspany, zmęczony i czuję się jak zombie. Chęć zrobienia paru kilometrów i uniknięcia jakiejś dłuższej przerwy w jeździe okazała się jednak silniejsza i postanowiłem nastawić budzik na 3:55 :)

Po całych trzech godzinach snu wskoczyłem w rowerowe ciuchy i o 4:30 ruszyłem w kierunku Czosnowa. Niewątpliwą zaletą jazdy o tej porze (biorąc pod uwagę ostatnie upały) jest to, że słońce nie wali jeszcze jak szalone. Kiedy wychodziłem, termometr pokazywał 23°C. Jeszcze niedawno o tej godzinie było już całkowicie jasno. Teraz jednak dopiero zaczynało się rozjaśniać, więc pierwsze kilometry przejechałem jeszcze po ciemku.

Początkowo jechało się słabo. Ciężko było mi wskoczyć na jakieś wyższe obroty i nogi kręciły nieco opornie. Może po prostu musiałem się obudzić? ;) Z czasem jednak było coraz lepiej i nogi złapały standardowy rytm.

Niestety, nie było wczoraj spektakularnego ;) wschodu słońca. Może z powodu chmur, których trochę z rana było na niebie. Po prostu zrobiło się jasno. Nudy... ;)


Jadąc Rolniczą, w pewnym momencie pomyślałem, że pogoda postanowiła zrobić sobie ponury żarcik, bo... zaczęło kropić. Od kilku tygodni jest gorąco jak diabli, w prognozach o deszczu ani słowa, człowiek zrywa się na rower o czwartej a tu deszcz? Akurat tego dnia (w końcu wczoraj był trzynasty...) i o tej godzinie? Super :) Na szczęście jednak moja lekka irytacja nie trwała długo, bo po kilkunastu minutach sytuacja wróciła do normy i po deszczu nie było śladu.

Parę minut przed 6:00, dojeżdżając z powrotem do Łomianek, minąłem dwóch kolarzy. Wcześniejsza pobudka zdaje się być sprawdzonym sposobem na walkę z upałami ;)

Po powrocie standardowo wrzuciłem ciuchy do prania i wskoczyłem pod prysznic. Po chwili dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Uświadomiłem sobie, że po zdjęciu licznika z roweru, włożyłem go do kieszeni koszulki razem z innymi drobiazgami. Inne drobiazgi wyjąłem po wejściu do domu, ale nie mogłem sobie przypomnieć momentu, w którym wyjmowałem licznik. Czyli został w kieszeni. A koszulka akurat radośnie kręciła się w pralce w strumieniach wody :) Ucieczka spod prysznica, odpompowanie wody z pralki (piątka dla inżynierów, którzy wprowadzili taką funkcję z myślą o nieprzytomnych rowerzystach) i nerwowe poszukiwanie licznika. Znalazł się. I ciągle działał :) Niby jest w jakimś tam stopniu wodoodporny, ale chyba został mi w głowie uraz po tym, jak parę lat temu razem ze spodenkami rowerowymi wyprałem telefon ;) Ten wówczas jednak nie przeżył. Szkoda byłoby też stracić licznik, który tak naprawdę mam od niedawna, bo od początku roku. Na szczęście jednak wszystko gra i obyło się bez ofiar.

Mimo tego, że wczoraj nie pospałem za długo to nie żałuję, że pojechałem. Jak zawsze, najgorzej jest wstać z łóżka, a potem już jakoś leci. Dobre i pięć dyszek, biorąc pod uwagę, że okazji do jazdy nie ma za wiele, a i w najbliższej przyszłości wiele więcej ich pewnie nie będzie. Może w przyszłym tygodniu uda się wyrwać kolejne kilkadziesiąt kilometrów...

08 sierpnia 2015

Szosa 07-08-2015 (114,18 km)

Był upał i jechało mi się beznadziejnie. Na tym zdaniu mógłbym właściwie zakończyć opis wczorajszego wypadu. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie rozwinął trochę tych smętów. Tak więc, do dzieła! ;)

W piątek miałem wolne, więc postanowiłem tą jakże przyjemną okoliczność spożytkować rowerowo. To, że przez Polskę przewala się obecnie fala upałów i temperatura oscyluje w okolicach 35°C to tylko detal. Okazji do jazdy i tak mam niewiele, najbliższa pojawi się zapewne najwcześniej w środę, więc głupio byłoby jeszcze wybrzydzać w kwestii pogody. Chociaż tak sobie teraz myślę, że może tym razem lepiej było jednak wybrzydzać...?

Postanowiłem pojechać do Góry Kalwarii trasą identyczną jak w ubiegłym roku (kiedy to dzień później Michał Kwiatkowski został Mistrzem Świata :)). Prognozy nie kłamały i w cieniu było grubo ponad 30°C. Nie wiem, ile w słońcu, ale wydaje mi się, że określenie cholernie gorąco w pewnym stopniu oddaje klimat wczorajszego dnia. Po prostu żar lał się z nieba i nie było czym oddychać. Wiedziałem, że będzie ciężko, a pewnie nawet ciężej niż przy okazji lipcowej jazdy w podobnych warunkach, bo po drodze czyhały na mnie podjazdowe potworki w postaci Słomczyna, Kawęczyna i Góry Kalwarii. Wszystkie trzy nie są wyjątkowo długie, ale za to dość treściwe, co w połączeniu z całkowitym dystansem i panującą temperaturą mogło boleć. I bolało :) Nie zależało mi wczoraj na nie wiadomo jakich prędkościach - pojechałem z zamiarem przejechania tych niecałych 120 kilometrów bez patrzenia na średnią i nie wiadomo co jeszcze. Temperatura i tak miała skutecznie utrudniać jazdę. Do temperatury dołączył wiatr, który wiał najczęściej z najmniej pożądanego kierunku, czyli albo z przodu albo z boku. Nie mogłem nawet liczyć na pozytywny aspekt w postaci chłodzenia przez wiatr, bo powietrze było na tyle nagrzane, że nie czuć było właściwie różnicy.

Od samego początku jechało mi się - nie ma co ukrywać - kiepsko. Nogi były słabe, ale problem tkwił nie tylko w nogach. Całe ciało miałem, nazwijmy to, zamulone. Ręce nie chciały się opierać na kierownicy, plecy najchętniej walnęłyby się do łóżka, głowa momentami bolała i najchętniej zanurzyłaby się w wiadrze zimnej wody. Kompletny flak. Po kilkunastu kilometrach miałem dość i zastanawiałem się czy nie zawracać. Nie lubię się jednak poddawać, więc postanowiłem jechać dalej.

Podjazd pod Słomczyn jakoś wszedł. Zatrzymałem się na moment w sklepie żeby uzupełnić paliwo (ależ w środku było przyjemnie chłodno! ;)) i pojechałem dalej. Czekał na mnie Kawęczyn, jednak teraz w tym lepszym kierunku, bo w dół. 50 km/h na osłoniętym drzewami zjeździe było całkiem przyjemne. Przyjemne jest też to, że jest tam (przyznam szczerze, że nie zwróciłem uwagi czy na zjeździe czy dopiero za nim) nowa, gładziutka nawierzchnia:


Jedzie się po niej zdecydowanie lepiej niż po tej widocznej we wpisie z ubiegłego roku.

Jadąc przez Wólkę Dworską byłem ciekaw jak po tych ostatnich upalnych dniach wygląda Wisła. No cóż, na tym odcinku raczej marnie:


Jak by nie było, droga wzdłuż wału jest całkiem przyjemna...


Czekał na mnie jednak jeszcze podjazd pod Górę Kalwarię. Ten jednak też jakoś pokonałem (chociaż różowo nie było) i po chwili znalazłem się na rynku. Tam zaś stała na środku kurtyna wodna. Postanowiłem z niej skorzystać, jednak po przejechaniu dosłownie kilkunastu metrów zdążyłem już zapomnieć o tym fakcie ;)


Udałem się w drogę powrotną. Zjazd ulicą Lipkowską był zdecydowanie przyjemniejszy niż podjazd i znalazłem się znowu na drodze biegnącej wzdłuż Wisły. Przyszła więc i kolej na Kawęczyn, z którym nawet znośnie sobie poradziłem. Motywował mnie zbliżający się kolejny postój w sklepie w Słomczynie ;) Tam też napełniłem bidon, wylałem na siebie pół litra wody i z przyjemnością zjechałem ulicą Jabłonową, którą wcześniej podjeżdżałem.

Dalsza droga aż do Wilanowa jakoś minęła. Potem pozostało tylko przebić się dosłownie na drugi koniec miasta... Byłem już nieźle sponiewierany, a trzeba jeszcze było podjechać Dolną. Podjechałem, ale dalsze wielokrotne zatrzymywanie się i ruszanie spod świateł dodatkowo wybijało mnie z rytmu.

Po powrocie do domu miałem dość. Upał dał mi się naprawdę mocno we znaki i dawno nie jechało mi się tak słabo. Wróciłem dwa kilogramy lżejszy. Cieszę się jednak, że się nie poddałem i przejechałem zaplanowaną trasę. Teraz wypadałoby przejechać w kolejny weekend 150 kilometrów, a potem 200 kilometrów, tak jak to było w ubiegłym roku ;) Już teraz jednak wiem, że nic z tego nie wyjdzie, bo plany na nadchodzące weekendy są nieco inne. Biorąc pod uwagę to, że temperatury nie mają się za bardzo zmienić, może to i lepiej...? ;)

04 sierpnia 2015

Pierwszy etap 72. Tour de Pologne (Warszawa)

W niedzielę ruszyła 72. edycja Tour de Pologne. Rok temu miałem okazję być na premii lotnej w Starych Babicach podczas drugiego etapu (z Torunia do Warszawy). Tym razem kolarze mieli do pokonania dziesięć rund po 12,2 km w samej Warszawie. Idealna okazja do obejrzenia wyścigu na żywo i zrobienia paru zdjęć.

Najpierw pojechałem pod Stadion Narodowy przepraszam - PGE Narodowy, gdzie rozpoczynał się wyścig. Pojawiłem się nieco za późno, przez co miałem kiepską miejscówkę, ale zamierzałem to nadrobić na właściwej trasie.


W obiektyw wpadł mi pan Lang...


...i Michał Gołaś:


W tym roku postanowiłem sobie, że zdjęcia będą przy okazji, a więcej popatrzę sobie na samych zawodników, sprzęt i całą tą pro-otoczkę. Dziesięć rund pozwoliło jednak całkiem przyjemnie pogodzić jedno z drugim.

Zawodnicy ruszyli na trasę, ja zaś wróciłem do samochodu żeby przemieścić się w okolice Karowej. Miałem okazję jechać w doborowym towarzystwie ;) Obok jechały autokary chociażby teamu Sky czy Trek Factory Racing, które zmierzały w okolicę mety zlokalizowanej tradycyjnie już na Placu Teatralnym.



Na Karową dotarłem akurat po pierwszej rundzie. Powstała trzyosobowa ucieczka, w skład której weszli Adrian Kurek (CCC Sprandi-Polkowice), Paweł Bernas (Reprezentacja Polski/ActiveJet) oraz Matej Mohorič (Cannondale-Garmin). Ucieczka miała początkowo około dwóch minut przewagi, która jednak stopniowo malała.





Z każdą rundą przesuwałem się kawałek bliżej mety. Szczerze mówiąc, spodziewałem się nieco większej ilości kibiców na trasie (a przynajmniej na odcinku, na którym byłem, czyli Karowa - Plac Teatralny). Mi akurat było to na rękę, bo dzięki temu mogłem w miarę swobodnie wybierać sobie po drodze miejscówki do oglądania wyścigu czy robienia zdjęć ;) W okolicach Krakowskiego Przedmieścia było już nieco więcej ludzi. Na Placu Teatralnym zaś ciężko już było się jakoś sensownie wpasować, ale to akurat można było przewidzieć :)


Ustawiłem się na ostatnim zakręcie przed metą. W międzyczasie od ucieczki odpadł Paweł Bernas i z przodu została dwójka Kurek/Mohorič.


Ucieczka została ostatecznie wchłonięta przez peleton, natomiast na ostatnich pętlach próbowali jeszcze atakować między innymi Vegard Breen (Lotto-Soudal) oraz Patrick Gretsch (Ag2r La Mondiale):


Ich jednak peleton również dopadł, więc zgodnie z przewidywaniami o wygranej miał zadecydować finisz z grupy. Sprint (podobnie jak w 2011 roku między innymi na Placu Trzech Krzyży) wygrał Marcel Kittel (Giant-Alpecin), drugi był Caleb Ewan (Orica GreenEDGE), a trzeci Niccolò Bonifazio (Lampre-Merida) - poniżej zdjęcie ze wspomnianego ostatniego zakrętu przed metą:


Miejsce to było o tyle fajne, że można było z naprawdę bliska zobaczyć z jak chorą ;) prędkością zawodowcy wchodzą w zakręt, jak bardzo pochylają rowery i jak blisko barierek wychodzą z zakrętu. Niby to wszystko widziało się wcześniej w telewizji, ale na żywo robi to jeszcze większe wrażenie.

Podobnie jak zapewne spora część kibiców na trasie, tak i ja chciałem zobaczyć Kwiatka. Nie mogłem niestety pojawić się na wspólnym treningu z Michałem, który odbył się w tegoroczną majówkę przy okazji otwarcia w Warszawie salonu VeloArt. Niedzielny etap był więc dobrą okazją żeby choćby w minimalnym stopniu nadrobić zaległości. Prób namierzenia Kwiato w peletonie było kilka i właściwie z każdą kolejną szło mi coraz lepiej ;)






Aż w końcu trafiło się to zdjęcie... ;)


Po zakończeniu etapu musiałem zbierać się do domu. Starając się przebić przez tłum trafiłem na odcinek, którym kolarze jechali z mety do autokarów. I wpadło jeszcze jedno zdjęcie Kwiatka ;)


Wizytę na niedzielnym etapie mogę zaliczyć do naprawdę udanych. Dzięki pętlom było sporo okazji do podziwiania prosów, pogoda dopisała, a i ze zdjęć jestem zadowolony. Kierując się w stronę domu znowu miałem okazję jechać między teamowymi autokarami i samochodami z bagażnikami wypchanymi po brzegi topowym sprzętem ;)

Teraz pozostaje czekać na przyszłą edycję z nadzieją, że któryś z etapów znowu odbędzie się w Warszawie...

01 sierpnia 2015

Szosa 01-08-2015 (80,87 km)

Dziś umówiliśmy się z Pawłem na trasę przez Czosnów, KPN i Leszno. Miało wyjść około 80 kilometrów i tyle też wyszło - z niemalże chirurgiczną precyzją ;)

Pogoda była właściwie idealna - lekko zachmurzone niebo i nieco ponad 20°C. Momentami co prawda przeszkadzał trochę wiatr. Był on jednak spoooro słabszy od tego, z którym zmagałem się tydzień temu, więc nie ma co narzekać. Teraz zresztą jechaliśmy we dwóch, a to zawsze trochę łatwiej.

Właściwie na samym początku, jadąc Radiową, zauważyliśmy kawałek przed nami kolarza w stroju Lampre. Pierwsze skojarzenie - Artur. Byliśmy jednak na tyle daleko, że pewności nie miałem, a i na plecach miał plecak, co do Artura mi nie pasowało. Tak czy inaczej, pomyślałem, że można spróbować go dogonić, bo jechaliśmy - jak dotąd - w tym samym kierunku. Dwa razy zatrzymały nas z Pawłem światła, przez co ucieczka zniknęła nam z oczu. Przed Łomiankami jednak znowu zauważyliśmy znajomą sylwetkę. Przyspieszyłem trochę i kiedy zostało kilka metrów, okazało się, że moje wcześniejsze skojarzenie było jednak dobre - był to Artur we własnej osobie :) Co ciekawe - ostatni raz spotkaliśmy się (również przypadkiem) równo miesiąc temu :) Przywitałem się i okazało się, że Artur jedzie na działkę (stąd plecak, który mnie początkowo zmylił) i ma 130 km do przejechania. Rolniczą przejechaliśmy więc we trzech całkiem przyjemnym tempem.


Artur poleciał w Czosnowie prosto w kierunku Nowego Dworu Mazowieckiego, a my z Pawłem, po krótkiej przerwie w sklepie (gdzie Paweł wstąpił po paliwo) odbiliśmy w kierunku Kampinoskiego Parku Narodowego.

Tam pojechaliśmy kawałek spokojniej, pogadaliśmy o pracy i Tour de Pologne, po czym dotarliśmy do DW579. Skręciliśmy na Leszno, po czym w Białutkach polecieliśmy na zakręty i Witki. Pierwszy raz jechałem ten odcinek od drugiej strony :) Potem już standardowo przez Pilaszków i Umiastów. Na rondzie w Strzykułach skręciliśmy w lewo do DW580 i po chwili znowu odbiliśmy w lewo - na Babice.

Ujechałem się właściwie w sam raz. Przez część drogi jechało mi się co prawda nieco ociężale, ale kryzysu żadnego nie było, nogi dawały radę i wypad ogólnie był udany. Po drodze minęliśmy całą masę kolarzy. Naprawdę widać, że od pewnego czasu kolarstwo szosowe staje się coraz bardziej popularne...

Popołudniu przejechaliśmy jeszcze z żoną rekreacyjne, przyjemne 20 km, więc dzień można bez dwóch zdań zaliczyć do rowerowo udanych. A jutro... Tour de Pologne! :)