28 grudnia 2018

Żyję. I biegam...

Czas na pierwszy - i prawdopodobnie również ostatni - wpis w 2018 roku... Poprzedni pojawił się praktycznie równo rok remu. Może warto dać znać co i jak w kilku zdaniach.

Właściwie wszystko zostało już powiedziane w tytule wpisu. Chociaż wchodząc na bloga można było odnieść zupełnie inne wrażenie - wciąż żyję. Aczkolwiek bez roweru. Natalka na tyle wywróciła nasze życie do góry nogami, że trzeba było parę rzeczy przeorganizować. Jedną z nich jest przesiadka z roweru na... albo raczej w buty do biegania (co poniższe zdjęcie może niezbyt dosłownie obrazuje):


Ciężko mi funkcjonować bez ruchu w jakiejkolwiek postaci, a bieganie zdaje się całkiem nieźle wypełniać lukę po szosie - czy też rowerze - w ogóle. Wiem, wiem - o ja zdrajca... ;) Chociaż brakuje prędkości z szosy, jazdy w grupie, dźwięku cichutko pracującego napędu, tras oddalonych od domu o kilkadziesiąt czy więcej kilometrów, bieganie również pozwala mi oderwać się od tej tak zwanej codzienności czy po prostu czerpać frajdę z aktywności fizycznej. To zupełnie inny wysiłek, ale chyba coraz bardziej się w nim odnajduję. Na pewno łatwiej zorganizować mi się logistycznie - zarówno pod kątem czasu (a to wciąż kluczowy aspekt) jak i sprzętu. Nie znaczy to niestety, że teraz biegam sobie codziennie i nie robię nic innego ;) W praktyce to raz, dwa czy trzy razy w tygodniu. Po 5, 10 czy czasem trochę więcej kilometrów. Nierzadko w nocy, bo zanim się wróci z pracy, spędzi trochę czasu z córeczką i żoną to robi się wieczór - wcześniejszy czy późniejszy. Oczywiście tak jak w przypadku szosy, nie da się też tego mojego biegania nazwać trenowaniem. Po prostu wychodzę pobiegać, bez planowania czy rozpisywania celów, obciążeń, diety, blablabla. I jest fajnie.

Tym, czego nie było w przypadku szosy, a co mam zamiar raz na jakiś czas wplatać w przypadku biegania są zawody. Wciąż bez wielkiego spinania się, bardziej dla uczestnictwa w fajnym wydarzeniu czy sprawdzeniu, gdzie mniej więcej jestem z formą. Dotychczas wystartowałem w 6. T-Mobile Biegu na Piątkę (5 km), który towarzyszył jubileuszowemu, 40. PZU Maratonowi Warszawskiemu. Udało mi się uzyskać w nim jak najbardziej satysfakcjonujący mnie (biorąc pod uwagę to, ile biegam) czas - 19:39 (190/1526 M, 216/2945 open). Może dałoby się jeszcze trochę z tego urwać, ale jak by nie było - pierwsze koty za płoty.


W międzyczasie, jakoś w maju, na Stravie wpadł mi w oko czelendż przebiegnięcia półmaratonu poniżej 2 godzin. Po szybkich kalkulacjach doszedłem do wniosku, że może i jest to do zrobienia. Raz przebiegłem sobie testowo 15 kilometrów, a że półmaraton to już tylko 6 więcej to przy najbliższej okazji udało mi się osiągnąć cel i uzyskać czas około 01:50. Podczas jednego z kolejnych nocnych treningów spróbowałem troszkę podkręcić tempo i ostatecznie wyszło 01:40:58.

Potem były już raczej standardowe piątki czy dyszki, ale temat półmaratonu został w głowie, dlatego też zdecydowałem się wystartować w 14. PZU Półmaratonie Warszawskim (31.03.2019). Ponieważ na charytatywne zapisy na T-Mobile Bieg na Piątkę nieco się spóźniłem (sam pomysł startu zrodził się w mojej głowie dość późno) tym razem zabrałem się do roboty chwilę wcześniej i w ten sposób, jako biegający rodzic wcześniaka, postanowiłem wesprzeć Fundację Wcześniak. Jeżeli więc ktoś z Was chciałby dorzucić od siebie choćby parę złotych, będę ogromnie wdzięczny - link do zbiórki znajduje się tutaj. Byłoby super złamać 01:35, ale zobaczymy, ile zostanie z obecnej formy i ile uda się poprawić do końca marca.

Chociaż początkowo zupełnie nawet tego nie rozważałem, tak siłą rzeczy, gdzieś tam z tyłu głowy siedzi mi start w maratonie. Jestem pewien, że jego ukończenie to wielka satysfakcja (pewnie cieszyłbym się jak po przejechaniu 200 kilometrów na rowerze ;)), ale też wiem, że to drugie tyle co półmaraton, a z tym się już zmierzyłem. Na razie na nic konkretnego się nie nastawiam. Może kiedyś, spokojnym tempem? Jest o czym myśleć.

I tak... Życie toczy się dalej, nogi wciąż dostają swoją porcję wysiłku, chociaż w nieco innej postaci. Z rowerem definitywnie się nie żegnam, chociaż w najbliższym czasie nie przymierzam się do powrotu. 15 lat jazdy też ciężko tak po prostu usunąć z pamięci, więc zobaczymy co przyniosą kolejne miesiące czy lata... ;)

Korzystając z okazji, życzę Wam spełnienia wszystkich marzeń w nadchodzącym 2019 roku, radości z jazdy, pięknych tras, niezawodnego sprzętu i mnóstwa KOMów na Stravie!

Kto wie? Być może do zobaczenia?

30 grudnia 2017

Wielki-niewielki powrót

Stało się. Po prawie rocznej przerwie udało mi się znowu wyruszyć na szosę! Tak jak ostatni raz miałem okazję złapać trochę szosowych kilometrów 31 grudnia 2016 roku, tak jedenaście miesięcy musiało minąć zanim kolejny raz wsiadłem na scotta. Ale od początku...

Od narodzin Natalki powrót na szosę ciągle siedział mi gdzieś tam z tyłu głowy. Na tym się jednak kończyło i codzienność brutalnie weryfikowała moje plany. Chociaż plany to chyba za duże słowo, bo byłem świadomy tego jak wygląda rzeczywistość i ile malutka wymaga opieki. Z czasem jednak sytuacja zaczęła powoli wychodzić na prostą (największą zmianą był chyba fakt, że Natalka zaczęła przesypiać całe noce) i perspektywa szosy zaczynała się coraz wyraźniej rysować, nawet jeśli miało to być tylko trochę symbolicznych kilometrów.

Pod koniec listopada postanowiłem, że najwyższa pora wyczyścić scotta, który od wspomnianego grudnia stał samotnie w komórce z warstwą rocznego brudu i czekał, aż łaskawie ktoś się nim w końcu zajmie. No i się doczekał. Pewnej nocy wziąłem szmatki, narzędzia i smar i między 1:30 a 3:00 doprowadziłem biedaka z powrotem do stanu używalności. Połowa planu była więc wykonana.


Następnego dnia, a właściwie też nocy, parę minut przed północą wskoczyłem w równie dawno nieużywane rowerowe ciuchy i zaliczyłem pierwsze obroty szosowymi korbami po przerwie. Co z tego, że było ciemno, zimno i mokro?

W kwestii ciemności warto wspomnieć o nowości w moim rowerowym arsenale - rozwiązaniem okazał się MacTronic Scream 02 (400 lumenów) kupiony parę dni wcześniej. Lampka znana i lubiana, opisywana niejednokrotnie w innych miejscach, więc chyba nie ma co się zbyt długo rozpisywać. Dla mnie najważniejsze jest to, że jazda w nocy wreszcie jest komfortowa (o ile można tak napisać) i ciemność nie stanowi już jakiejś wyjątkowej przeszkody w kwestii jazdy na szosie. Wcześniej niejednokrotnie ubolewałem nad poprzednią lampką, która była zdecydowanie pozycyjna i drogi nie oświetlała praktycznie wcale. Obecnie, przy jakimkolwiek innym oświetleniu z zewnątrz (latarnie) wystarcza najsłabszy tryb żeby z grubsza widzieć czy nie czeka nas spotkanie z dziurą w drodze czy innym złem. Natomiast w przypadku całkowitej ciemności włączam po prostu najmocniejszy tryb i mam oświetlony praktycznie cały pas ładnych parę metrów do przodu, więc jest naprawdę ok.

Nie ukrywam, że przez pierwsze kilometry czułem się mocno niepewnie. Ostatni raz jeździłem na authorze albo Veturilo, a to trochę inna bajka. I chociaż na szosie przejechałem przecież wcześniej ileś tam tysięcy kilometrów, czułem się prawie tak jakbym siedział na scottcie po raz pierwszy. Sytuację pogarszał fakt, że jak wspomniałem, droga była mokra (tu z pomocą przyszły błotniki Crud Mk2, z których korzystam od kilku sezonów), co chociażby w przypadku zakrętów sprawiało, że pokonywałem je z naprawdę dużym marginesem bezpieczeństwa. Długa przerwa od jazdy to jedno, drugie to to, że gleba i ewentualna kontuzja kompletnie nie współgra z posiadaniem małego dziecka ;) Ponieważ od początku i tak planowałem zrobić za pierwszym razem kilka rozruchowych kilometrów, ruszyłem na trasę Pętli S8, gdzie samochodów praktycznie nie ma, jest jakiekolwiek oświetlenie, a nawierzchnia jest równa. Po jakichś 15 kilometrach postanowiłem opuścić wiadukty i przejechałem pętlę przez Klaudyn, Janów, Stare Babice i Lipków. Na koniec wpadłem jeszcze na moment z powrotem na wiadukty i tym sposobem wróciłem do domu jeszcze przed 2:00 w nocy po przejechaniu prawie 43 kilometrów.


Nie wiem czy nogi miałem bardziej z drewna czy ołowiu, ale do stali to im zdecydowanie daleko. Z formy z ubiegłego roku nie zostało kompletnie nic, ale właściwie nie ma się co dziwić... Praktycznie zero jazdy, mało snu, normalnego jedzenia czy czasu na odpoczynek.

Idąc za ciosem, wyskoczyłem też na szosę dwa dni później. Znowu w nocy, ale nieco wcześniej, bo około 22. Tym razem było już sucho, więc jechało się nieco lepiej, a poza tym po poprzednim wypadzie czułem się już nieco pewniej. Na początek też wiadukty przy S8, potem natomiast przez Strzykuły do Starych Babic i z powrotem przez Janów i Klaudyn do domu - razem 31 kilometrów. Na Sikorskiego miałem okazję spotkać dzika i sarnę - na szczęście w odpowiedniej odległości ;) Nogi oczywiście dalej słabe, ale najbardziej cieszyło mnie to, że znowu mogłem zrobić trochę kilometrów.

Potem niestety w pracy zrobił się dym i przez dwa, trzy tygodnie praktycznie codziennie siedziałem po nocy, więc na rower nie było za bardzo czasu... Tak dużo się chyba jeszcze nigdy nie działo na raz, ale mam nadzieję, że to wyjątkowa sytuacja związana z końcówką roku i teraz będzie już spokojniej.

Dziś natomiast poszedłem o krok dalej. Nie dość, że udało mi się wyskoczyć na chwilę na rower, to owo radosne wydarzenie miało miejsce rano i w towarzystwie pełnego słońca! :) Co jak co, ale jazda w dzień wygląda zupełnie inaczej...


Wpadły co prawda tylko 33 kilometry, ale kolejny raz cieszyłem się przede wszystkim z tego, że w ogóle coś wpadło. W obecnej sytuacji nie spodziewałem się ani nie planowałem jakichś dużych (czy nawet średnich) dystansów. A że na rower miałem dziś tylko godzinę z kawałkiem, cieszę się, że udało mi się ją w taki sposób wykorzystać.

Chociaż słońce pięknie świeciło to upału nie było i termometr pokazywał 2°C. Miejscami drogi były mokre, a częściowo też troszkę oblodzone. Zaświeciła mi się lampka zwiększonej ostrożności, ale przynajmniej jadąc wzdłuż lasu można było podziwiać kątem oka chociażby zamarznięte bagna ;)


I tyle szosy... Jutro kończy się 2017 rok, kilometrów już zapewne więcej nie wpadnie, więc może wykorzystam okazję do zrobienia króciutkiego rowerowego podsumowania - dużo tego nie ma.

W tym roku przejechałem - uwaga, uwaga - aż 550 kilometrów! To mój dotychczasowy rekord - mniej nie przejechałem chyba jeszcze nigdy. Nie warto robić nawet jakiegoś wykresu, który zazwyczaj pojawiał się w tym miejscu. Już chyba w roku, w którym braliśmy z żoną ślub i urządzaliśmy mieszkanie udało mi się przejechać całe 1500... Mam jednak dobre usprawiedliwienie, więc nie zamierzam się targnąć na swoje życie z powodu tak skromnego rocznego dystansu ;) Tak naprawdę, większość kilometrów pochodzi z dojazdów do pracyVeturilo, zakupów czy innych komjutów - na szosie byłem w tym roku tylko te całe trzy razy i łącznie uzbierałem w ten sposób setkę, czyli tyle ile normalnie można jednorazowo przejechać w jakieś 3 godziny :) W związku z dojazdami do pracy, author dostał nowe części i sakwy. Poza tym kilka razy wyskoczyłem pobiegać, ale tego też było tyle co nic...

Żadnych noworocznych postanowień nie robię, nie liczę też na nie wiadomo jaki wzrost liczby szosowych kilometrów w przyszłym roku. Zobaczymy jak będzie - w końcu każdy etap życia dziecka rządzi się ponoć swoimi prawami ;)

Mam jednak nadzieję, że przynajmniej Wam udało się sporo wykręcić w tym roku i że w przyszłym będzie jeszcze więcej!

16 października 2017

Miejskie dwa kółka

​Pisałem niedawno (cztery miesiące to wciąż niedawno, prawda?) o dojeżdżaniu na rowerze do pracy, a przy tej okazji warto chyba wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. Czy może raczej opcji. Z niej też zacząłem korzystać po zdecydowanie zbyt długim czasie. Mam zresztą wrażenie, że od jakiegoś czasu wiele rzeczy robię zbyt późno, więc powiedzmy, że trend jest utrzymany... ;)

Veturilo! System publicznych rowerów miejskich w Warszawie, obsługiwany przez Nextbike, który w ogólnodostępne dwa kółka zaopatruje też inne polskie miasta. Niekoniecznie tylko te największe, za co z mojej strony piątka.


Z Veturilo zdarzało mi się korzystać w sytuacjach, w których akurat nie jechałem do pracy swoim rowerem, a miałem ochotę chociaż trochę pokręcić. Nieważne, że nie w rowerowych ciuchach, że osiągane prędkości do najwyższych nie należą i że nie jest to szosowa jazda w grupie przy 40+ km/h. Czasem fajnie po prostu wsiaść na rower i przejechać się kawałek. Żeby trochę się poruszać, żeby nie spędzić całej drogi powrotnej z pracy w autobusie, żeby wpadło chociaż te kilka skromnych kilometrów. Można próbować zmieścić się w darmowym limicie dwudziestu minut, można go też przekroczyć, bo opłaty za kolejne godziny są naprawdę przystępne.

Co do stanu technicznego rowerów, odnoszę wrażenie, że jest to pewnego rodzaju loteria, chociaż na faktycznie słabo pracujące egzemplarze zdarzało mi się trafić naprawdę rzadko. Zdecydowana większość rowerów, na których jechałem śmigała cicho i przyjemnie. Nie zdarzyło mi się w każdym razie trafić na rower, który nie nadawałby się do jazdy. Czasem coś stuka, coś trzeszczy, ale całość żyje. Ewentualne problemy techniczne z danym rowerem można zresztą zgłosić przez aplikację mobilną, wybierając występującą usterkę ze skategoryzowanej listy.

Sama aplikacja działa według mnie bardzo przyjemnie - jest prosta w obsłudze i do wszystkich opcji można dotrzeć naprawdę szybko. Planując jazdę, możemy na bieżąco sprawdzić, ile rowerów jest dostępnych na danej stacji, a samo wypożyczenie (dotychczas korzystałem wyłącznie z aplikacji w telefonie) poprzez wpisanie kodu wybranego roweru trwa dosłownie chwilę. O skanowaniu kodu QR nie wspominając. Dotychczas tylko raz zdarzyło mi się nie móc wypożyczyć roweru. Po zeskanowaniu kodu był niby poprawnie wypożyczony, aczkolwiek ze stojaka nie dałem rady go wypiąć...


Korzystanie z własnego roweru ma jednak sporą zaletę - chcąc skorzystać z Veturilo jesteśmy ograniczeni lokalizacją stacji i dostępnością rowerów. Może się zatem zdarzyć, że wszystkie są akurat wypożyczone i z jazdy nici. Stacji jest jednak na tyle dużo (nawet co przystanek autobusowy/tramwajowy, a więc kilkaset metrów), że wciąż istnieje szansa na to, że wolny rower będzie dostępny na kolejnej. Brak nie oznacza zatem końca świata, aczkolwiek czasem może nieco pokrzyżować plany. Warto też wspomnieć, że Veturilo funkcjonuje od początku marca do końca listopada. Z oczywistych względów pogodowo-serwisowych i tak brzmi to wciąż dobrze.

Patrząc na ilość ludzi korzystających z publicznych rowerów mogę chyba stwierdzić, że jest naprawdę fajnie. Porównując (opierając się co prawda tylko na własnych obserwacjach) obecną sytuację na drogach i ścieżkach rowerowych z tą sprzed jeszcze kilku lat można gołym okiem zauwazyć, że ludzie jeżdżą więcej. Do tego stopnia, że przy ładnej pogodzie, na popularnych szlakach rowerowych jest miejscami nawet zbyt tłoczno ze względu na ilość użytkowników Veturilo. Nawiązując do słynnych już słów Marka Wosia (tą oraz inne perełki można znaleźć na stronie WMK) wygląda na to, że warszawiaków - o ile już nie nastąpiła - czeka zmiana i wkrótce będą mieszkańcami Wsi Stołecznej Warszawa... :)