31 maja 2015

Szosa 30-05-2015 (102,23 km)

Tego mi brakowało. Ostatni raz miałem okazję przejechać jakiś przyjemniejszy dystans w majówkę. Później różne rzeczy stawały na drodze i na rower było niezbyt wiele czasu. Co prawda po drodze wpadło parę razy kilkadziesiąt kilometrów, ale albo o świcie albo po zmroku. A brakowało mi jakiejś normalnej, słonecznej stówki.

Taka okazja pojawiła się wreszcie wczoraj. Mogłem sobie czasowo i organizacyjnie pozwolić na szosowy wypadzik. Ponieważ minął miesiąc od wspomnianej majówkowej jazdy, nie zamierzałem narzucać sobie jakiegoś morderczego tempa. Poza tym, Paweł (wspominany już wcześniej kolega z pracy, który zaraził się szosowym wirusem :)) zdążył się już trochę rozkręcić i chciał poznać jakąś stukilometrową trasę w okolicy. Wszystko złożyło się więc w logiczną całość... ;)

Zależało nam na w miarę wczesnym powrocie, więc umówiliśmy się o 8. Ponieważ pierwszą stukilometrową trasą, która przyszła mi do głowy była pętla przez Czosnów, Cybulice Małe, kampinoski odcinek przez Brzozówkę, Janówek i Wiersze oraz powrót przez Leszno, Białutki i Umiastów, taką właśnie trasą pojechaliśmy. Tym razem obyło się bez dziurawych dętek po drodze ;)


Chociaż zapowiadali słoneczny dzień, początkowo wcale rewelacji nie było. W Kampinosie nawet trochę pokropiło, ale na szczęście na tym jakiekolwiek opady się skończyły. Wiało też dość mocno (nazwijmy to, burzowo ;)), co niestety przez sporą część trasy trochę przeszkadzało, ale mimo to udawało nam się utrzymywać całkiem fajne tempo. We dwóch zawsze łatwiej :)


Kiedy dojeżdżaliśmy do Leszna, pogoda zaczęła się poprawiać i chmury ustąpiły. Nigdy nie jest za późno... ;) Zaczęło pięknie świecić słońce, dzięki czemu jechało się jeszcze przyjemniej. Nawet wiatr zaczął wiać we właściwym kierunku, a nie w twarz ;)


Pomimo początkowych obaw o moją formę, muszę przyznać, że przez cały dystans jechało mi się naprawdę dobrze. W zależności od kierunku i siły wiatru, trzymaliśmy 32 - 38 km/h. Nie miałem po drodze żadnych kryzysów i nogi całkiem fajnie pracowały. Po prostu ujechałem się w sam raz :) Nie mogłem narzekać na tempo, a i nie wróciłem do domu całkowicie zmasakrowany. Po drodze minęliśmy całkiem dużą ilość kolarzy, z czego sporo na rowerach czasowych. Super, że pogoda dopisała (i burza nadeszła dopiero wieczorem ;)). Dzięki wcześniejszemu wyjściu zostało jeszcze po powrocie sporo dnia na zrobienie paru innych, fajnych rzeczy. Podsumowując - wczorajszy wypad mogę zaliczyć do naprawdę udanych. Dziś też wpadło kilka przyjemnych kilometrów, ale o tym poprzynudzam już w kolejnym wpisie :)

Tyle na ziemi, a u zawodowców - koniec Giro. Różowa koszulka powędrowała do Alberto Contadora, który czai się jeszcze na zwycięstwo w Wielkiej Pętli w tym sezonie. Niestety nie było mi dane oglądać na żywo etapu z metą w Madonna di Campiglio i nie miałem zbyt wielu okazji żeby śledzić w miarę na bieżąco to, co działo się na pozostałych etapach. Z tego co wiem, na ostatnich było całkiem ciekawie. Może chociaż troszkę nadrobię oglądając powtórki...? ;)

28 maja 2015

Szosa 28-05-2015 (52,16 km)

Kolejny raz musiałem sięgnąć po rozwiązanie awaryjne, czyli pobudkę o świcie. A właściwie nieco przed świtem ;) Jazdy było ostatnio naprawdę niewiele, a jakiś konkretniejszy dystans przejechałem prawie miesiąc temu. Postanowiłem więc wstać dziś wcześniej żeby nogi jeszcze bardziej się nie rozleniwiły. Ostatni raz kręciłem o podobnej porze w poprzedni wtorek, a chciałbym mieć kontakt z szosą przynajmniej ten skromniutki raz w tygodniu. Ostatnie wydarzenia nieco skomplikowały ów plan, ale nie poddaję się ;) Poza tym, chciałem sobie odreagować ostatnie parę dni, które były naprawdę mocno męczące. Z tego też powodu - w przeciwieństwie do innych jazd o tej porze - nie ukrywam, że wczorajszego wieczora niekoniecznie uśmiechała mi się dzisiejsza pobudka o 4 rano, ale wiedziałem, że jak już się wstanie to potem będzie już tylko lepiej. No i sprawdziło się... ;)

Dziś co prawda chwilę zaspałem i z łóżka wyszedłem dopiero o 4:15, ale sprężyłem się z szykowaniem i na trasie byłem o 4:35. Było już właściwie jasno, jednak całokształt psuło minimalnie 8°C na termometrze. W porównaniu do ostatniej jazdy, dozbroiłem się dodatkowo w rękawiczki i buffa na głowę. Było w sam raz. Skierowałem się na Czosnów.

Jadąc w tamtą stronę, tym razem również miałem słońce za plecami, więc jego ładny wschód mnie w pewnym sensie ominął. Trasa ta i tak jest w znacznym stopniu osłonięta drzewami czy zabudowaniami, więc tym trudniej byłoby podziwiać sobie czerwono-pomarańczowe widoczki. Dzisiejszy dzień był jednak słoneczny, więc i tak było przyjemnie.



Początkowo jechało mi się tak sobie. Nogi były nieco zamulone, a i czułem, że coś mnie spowalnia, jednak starałem się w miarę solidnie cisnąć. Dopiero po nawrotce w Czosnowie zorientowałem się, że wiał leciutki wiatr - jadąc w stronę Czosnowa nie był na tyle wyczuwalny żebym mógł od razu stwierdzić, że to wiatr w twarz, ale jednak przeszkadzał i to on mnie potajemnie spowalniał ;) Droga powrotna minęła już więc nieco przyjemniej. I szybciej. Do dużych kół trzeba mieć duże nogi... ;)


Jadąc jeszcze Rolniczą w kierunku Czosnowa, miałem okazję uratować cenne życie. Kurze życie :) Zauważyłem, że na chodniku szamoczą się jakieś zwierzaki. Ciężko było od razu zobaczyć kto i co, ale szybko okazało się, że to kura i lis, który widocznie szukał na śniadanie jakiegoś świeżego drobiu zamiast obleśnego McTosta z bekonem i serem. Kiedy podjechałem bliżej i ujrzał moją potęgę (spójrzcie jeszcze raz na powyższe zdjęcie...), nerwy najwidoczniej wzięły górę, postanowił odpuścić i w popłochu poleciał (bez kury) za najbliższy zakręt. Niedoszła ofiara zapewne wciąż była w szoku, bo nie raczyła mi nawet podziękować, ale kto wie - może kiedyś trafi na mój talerz i wówczas pożałuje tego faux pas. Tak czy inaczej, od dziś mogę z czystym sumieniem nazywać się się Kurzym Wybawcą i już teraz czekam na zgłoszenie do kolejnej edycji konkursu Zwykły Bohater ;)

Wyszło nieco mniej kilometrów niż ostatnio, ale musiałem dziś wrócić troszkę wcześniej do domu. Cieszy jednak i te pięć dyszek, bo lepsze to niż nic, a i przez cały dzień byłem dzięki nim pełen jakiejś pozytywnej energii. O ile okoliczności i czas pozwolą, może uda mi się w sobotę wyskoczyć na nieco dłuższy dystans. Miejmy nadzieję, że optymistyczne jak dotąd prognozy się sprawdzą. Ostatnio jednak pogoda zmienia się częściej niż poglądy kandydatów podczas kampanii wyborczej, więc może lepiej się jeszcze nie nastawiać...? ;)

24 maja 2015

Madonna di Campiglio - miałem tam być...

Bardzo dawno nie pisałem o tym, co dzieje się w zawodowym peletonie. Pewnie wiele by się w tej kwestii nie zmieniło, gdyby nie dzisiejszy, piętnasty etap Giro d'Italia (Marostica - Madonna di Campiglio):

gazetta.it

gazetta.it
Etap ten miał być o tyle wyjątkowy, że mieliśmy być z żoną na końcowym podjeździe i oglądać zmagania prosów na żywo. Ów plan pojawił się już jakiś czas temu, bo i wczoraj mieliśmy rozpocząć dwutygodniowy urlop, którego pierwszym punktem miała być właśnie wizyta na Giro. Wyobrażałem już sobie emocje związane z parogodzinnym oczekiwaniem na przejazd kolarzy, zastanawiałem się, w którym miejscu podjazdu ustawić się żeby mieć dobry punkt obserwacyjny i móc ewentualnie zrobić jakieś zdjęcia. Chciałem po prostu być na etapie Wielkiego Touru i przeżyć to wszystko osobiście. Tym bardziej, że Madonna di Campiglio to nie pierwszy lepszy podjazd.

Nie jest może wyjątkowo trudny (15 km, średnie nachylenie 5,9%, maksymalne 12%), ale to na nim zapisał się fragment historii kolarstwa - w 1999 roku, finiszem na tym podjeździe kończył się dwudziesty etap Giro d'Italia. Z przewagą 1:07 nad rywalami zwyciężył Marco Pantani:

bikeraceinfo.com


Miał już w kieszeni zwycięstwo w całym wyścigu (po raz drugi w karierze). Kolejnego dnia jednak, podczas porannej kontroli antydopingowej poziom hematokrytu we krwi Pantaniego wyniósł 52%, czyli nieco więcej niż dozwolone 50%. Marco został wykluczony z wyścigu, co zaowocowało początkiem końca jego kariery.

gazzetta.it
Meta na Madonna di Campiglio była również zlokalizowana podczas pierwszego etapu Tour de Pologne w 2013 roku, kiedy to wyścig zaczynał się we Włoszech. Wygrał wówczas Diego Ulissi.

Dziś natomiast, po całkiem ciekawej końcówce, najlepszy okazał się Mikel Landa z Astany:

naszosie.pl
Contador utrzymał w klasyfikacji generalnej sporą przewagę (2:35) nad Aru. Włoch miał na ostatnich kilometrach dzisiejszego etapu czterech kolegów do pomocy, a mimo to Hiszpan przekroczył linię mety przed nim. Został jeszcze co prawda tydzień ścigania, ale Contador wydaje się być zdecydowanym faworytem tegorocznej edycji (odkryłem Amerykę? :)).

Ostatnie 50 km dzisiejszego etapu oglądaliśmy (tak, z żoną :)) w telewizji... Urlop musieliśmy niestety przesunąć ze względu na tzw. siłę wyższą. Z tego samego powodu kilometrów też ostatnio nie przybywa, ale powiedzmy, że są w życiu rzeczy ważniejsze niż moje kilometry, urlop czy Giro. W ubiegłym roku również nie było nam dane obejrzeć etapu na żywo - może to jakieś fatum...? ;) Miejmy jednak nadzieję, że sytuacja wróci wkrótce do normy i po ostatnich wydarzeniach pozostaną tylko wspomnienia.

19 maja 2015

Szosa 19-05-2015 (60,17 km)

Pewne sprawy trochę się ostatnio pokomplikowały i na rower w weekend nie było za bardzo czasu. Popołudnia też chwilowo odpadają. W takich sytuacjach wprowadzam standardowy już plan B... :) Budzik na 3:55, wyjazd o 4:30. Od pewnego czasu, o tej godzinie jest już wystarczająco jasno i nie trzeba wozić ze sobą połowy elektrowni w celu zasilenia jakichś solidnych lampek (solidnych zresztą i tak nie mam :)). Wypadało skorzystać, bo reszta tygodnia ma być deszczowa.

Było 10°C. Zarazę, która męczyła mnie od ubiegłego tygodnia udało mi się w znacznym stopniu zwalczyć, a że jakoś wyjątkowo za nią nie tęsknię, stanęło dziś na długich ciuchach. Pojechałem w stronę Leszna, więc wschodzące akurat słońce miałem niestety za plecami. Na jedno zdjęcie się jednak załapało ;)


Miałem nadzieję, że nie będzie wiało, jednak trochę przeszkadzał dziś południowy wiatr. W ogóle jechało mi się jakoś słabo. Niby prędkości były znośne, ale daleko mi było do lekkości z ostatniego wtorku.

Odbiłem sobie na Witki i za zakrętami natknąłem się na dwa bażanty :) Jeden zwiał od razu, a drugi, zanim zdążyłem wyjąć aparat, nieco się oddalił. A że sprzęt jest jaki jest i obiektywowi daleko do obiektywu jednego z kibiców na szóstym etapie tegorocznego Giro d'Italia to poniższe zdjęcie (a właściwie Pejzaż Wiejski z Bażantem ;)) niestety nie powala jakością czy zadowalającą ilością szczegółów... ;)


Za zakrętami poleciałem w prawo na Białutki, bo na odbicie w lewo na Radzików niestety nie było za bardzo czasu. Wróciłem standardowo przez Leszno, Mariew i Babice. Po powrocie szybki prysznic i do pracy.

Nie wiem, kiedy będzie kolejna okazja do jazdy, bo widoczny na horyzoncie urlop stanął niedawno pod znakiem zapytania. Troszkę sobie dziś jednak odreagowałem, parę kilometrów wpadło, a i - co dziwne - nie wypiłem ani jednej kawy, podczas gdy normalnie piję przynajmniej jedną w ciągu dnia. Nic tylko wstawać codziennie o 4 rano i trzaskać kilometry... ;)

14 maja 2015

Szosa 12-05-2015 (71,65 km)

W weekend nie miałem możliwości żeby wyskoczyć na rower, a od środy pogoda miała się pogorszyć. Poza tym, od początku tygodnia znowu próbuje dobrać się do mnie jakieś choróbsko. Chyba trzeci raz w tym roku... Wygląda na to, że nadrabiam chorobowe zaległości ze wszystkich wcześniejszych lat życia, przez które chorowałem naprawdę sporadycznie. A jaki jest sposób na zwalczenie choroby? Tak - trzeba dziadostwo wyjeździć ;)

Na jazdę zostało więc wtorkowe popołudnie, a właściwie wieczór po powrocie z pracy. Wyruszyłem dopiero o 19. Dzień jest już jednak całkiem długi, więc planowałem przejechać sobie chociażby 50 km. Skoro niewiele kilometrów, to wypadało mocniej przycisnąć ;) Oczywiście na miarę moich skromnych możliwości...

Ruszyłem w kierunku Babic, skąd odbiłem od razu na Wieruchów i dalej na zachód, żeby jechać drogami równoległymi do DW580. Od początku naprawdę fajnie mi się jechało i trzymałem okolice 35 km/h. Wiał niezbyt mocny boczny wiatr. Aż dziwne, że nie tak jak w 90% wcześniejszych wypadów - huragan w twarz ;)



Nie chcąc zbyt szybko dojechać do Leszna oraz korzystając z tego, że nie było jeszcze bardzo ciemno, chciałem trochę wydłużyć sobie trasę w tamtą stronę i w Wąsach odbiłem na Witki i zakręty (tam lekko przekroczyłem dozwolone 40 km/h - biję się w pierś! ;)).

Ciągle dobrze mi się kręciło, więc postanowiłem dorzucić sobie jeszcze trochę kilometrów odbijając na Radzików i dalej na Wawrzyszew, a nie od razu na Białutki i Leszno. Jadąc w kierunku Wawrzyszewa, tradycyjnie już wiało w twarz (a jednak... ;)), ale ten odcinek nie jest na szczęście wyjątkowo długi. Później, poleciałem już standardowo przez Rochaliki i Walentów w kierunku Leszna.


Zaczynało się już ściemniać, ale i tak na tyle dobrze się złożyło, że przed zmrokiem udało mi się pokonać zdecydowaną większość nieoświetlonych odcinków. Przejechałem przez Leszno i skierowałem się prosto DW580 w stronę Zaborowa. Przy stawach jechało mi się wciąż dość lekko, więc na podjeździe przycisnąłem jeszcze mocniej. Na rondzie skręciłem w Leśną.

W Mariewie, na liczniku zauważyłem miłą niespodziankę. Do średniej właściwie jakiejś wielkiej wagi nie przywiązuję, ale 33 km/h po przejechaniu 50 km było dla mnie całkiem fajnym zaskoczeniem.


Być może męczarnie spowodowane wiatrem wiejącym nieustannie w twarz podczas ostatnich wypadów przyniosły jakieś efekty? ;)

Od Mariewa trochę już uspokoiłem tempo i przez Trakt Królewski i Babice wróciłem do domu.

Właściwie cały dystans jechało mi się naprawdę dobrze. Ostatecznie (po przejechaniu 20 km od Mariewa), średnia spadła o 1 km/h, więc i tak mogę być zadowolony. Była moc, łańcuch po nasmarowaniu przez ostatnią jazdą wciąż bezgłośnie pracował, a z słuchawki motywowała do jazdy najnowsza płyta The Prodigy ;) Najgorsze jest to, że plan nie do końca się powiódł i katar wciąż mnie męczy. Cóż, nie można mieć wszystkiego... ;)

03 maja 2015

Szosa 02-05-2015 (133,06 km)

Wyskoczyłem sobie wczoraj majówkowo na szosę. Co prawda znowu nie dałem rady wpasować się godzinowo w jazdę z ekipą ze Starych Babic, ale udało mi się chociaż zrobić trochę kilometrów w samotności.

W piątek pogoda była beznadziejna, za to na dziś były z kolei nieco inne plany. Rower był więc w planach na sobotę. Chociaż od rana pięknie świeciło słońce, to temperatura była nieco niższa niż tydzień temu - jak wychodziłem z domu, termometr pokazywał 10°C, więc powiedzmy, że upału nie było :) Mimo to, postawiłem na krótkie ciuchy z nadzieją, że w późniejszych godzinach i w trakcie jazdy będzie nieco cieplej.

Powiedzmy, że na samym początku było rześko :) Po kilkunastu minutach jednak trochę się rozgrzałem i chociaż chłód ciągle było czuć to było już lepiej. W planach była trasa zbliżona w pierwszej połowie do tej z ostatniej soboty, jednak z lekką modyfikacją - tym razem nie skierowałem się na Mariew, a już w Starych Babicach odbiłem na Wieruchów, żeby do zakrętów dojechać drogami idącymi na południe od DW580.


Już od początku dało się odczuć coś, co od pewnego czasu nieustannie prześladuje mnie (i nie tylko) na rowerze, a mianowicie wiatr. Wiatr w twarz, nie inaczej :) Wiał głównie z zachodu, więc można chociaż było mieć nadzieję, że w drodze powrotnej będzie pomagał. Wczoraj jednak jechało mi się na tyle dobrze, że nawet pod ten silny i niesprzyjający wiatr udawało mi się utrzymywać 30 - 35 km/h. Może to nie jakoś wyjątkowo dużo, ale dmuchało naprawdę konkretnie. Świeżo wyczyszczony, nasmarowany i cichutko pracujący łańcuch dodawał jednak +5 do lekkości kręcenia ;) Zastanawiałem się czy nie powinienem trochę odpuścić i jakoś bardziej sensownie rozłożyć siły żeby bez problemów dożyć do końca, ale cóż... jakoś mnie wczoraj wyjątkowo nosiło ;)


Po przejechaniu przez Czarnów, Gawartową Wolę i Zawady, dojechałem do skrzyżowania z DW580 w Łazach. Nie pojechałem w lewo na Sochaczew, ale odbiłem w prawo. W tym momencie moje przewidywania (albo raczej nadzieje) się sprawdziły. Od razu dostałem mocny wiatr w plecy, dzięki czemu lekko leciało się 40 - 45 km/h. Super. W Kampinosie skręciłem w prawo w Niepokalanowską.


W Podkampinosie z kolei odbiłem w lewo i wróciłem na drogę, którą wcześniej jechałem w tamtą stronę. Tyle, że teraz z wiatrem w plecy. Kręciło się naprawdę świetnie. Moc w nogach, cichutko pracujący napęd, odpowiednia muzyka w uchu i śliczna pogoda. Idealnie. W tak pięknych okolicznościach przyrody dojechałem do Leszna, z którego poleciałem na północ DW579.

Tam już co prawda wiatr aż tak nie pomagał, ale też na szczęście nie przeszkadzał. Nogi ciągle fajnie pracowały. W Krogulcu skręciłem w prawo na drogę prowadzącą przez Kampinoski Park Narodowy. W Truskawce zobaczyłem stojącego na poboczu kolarza. Zatrzymałem się i zapytałem czy mogę jakoś pomóc. Powiedział, że w przednim kole tylko mu coś stuka, ale chyba jest już ok. Ruszyliśmy więc dalej i chwilkę porozmawialiśmy. Ciągle dobrze mi się jechało (coraz bardziej zaczynało mnie to dziwić ;)), więc troszkę podkręciłem tempo i podciągnąłem kolegę do ronda w Kaliszkach. Tam skręciliśmy w lewo w Prostą. Po chwili jednak jechałem już dalej sam, bo spotkany kolega powiedział, że pierwszy raz tędy jedzie, a że nie chciał robić za dużo kilometrów to odbił sobie w lewo na Łosią Wólkę. Pożegnaliśmy się zatem i cisnąłem dalej w kierunku Sowiej Woli. Od ronda w Kaliszkach aż dotąd - niestety idealnie pod wiatr. Ten odcinek i wcześniejsze mocniejsze tempo przez Puszczę dało mi się już trochę we znaki, ale jeszcze nie umierałem. Skierowałem się w kierunku Czosnowa i stamtąd jechałem już standardowo Rolniczą w stronę domu.


Ostatnie kilometry już trochę bolały :) Liczyłem się z tym jednak, a i tak było o tyle dobrze, że dopiero na ostatnich kilkunastu kilometrach zacząłem nieco opadać z sił. Wiatr i trochę mocniejsze niż zwykle tempo zrobiły swoje. Mimo to jednak naprawdę świetnie mi się wczoraj jechało i będę fajnie wspominał ten wypad. W przyszły weekend okazji do wyskoczenia na szosę niestety nie będzie, a i w tygodniu może być marnie. Pożyjemy, zobaczymy... :)