29 czerwca 2015

Szosa 28-06-2015 (80,61 km)

Na sobotę planowałem jakiś dłuższy dystans, bo dawno nie wpadło nic trzycyfrowego, ale ostatecznie nie dałem organizacyjnie rady wyjść na rower w ogóle. Prognozy na niedzielę były niepewne, jednak postanowiłem, że spróbuję złapać kilka kilometrów rano.

Wstałem około 7. Pogoda była taka sobie - niebo całe zasnute chmurami, słońce gdzieś tam się przebijało, jednak zdarzało mu się pokazywać jedynie na chwilę. Deszcz wisiał w powietrzu, ale mimo to postanowiłem zrobić trochę kilometrów.

Ruszyłem przez Stare Babice i pojechałem w kierunku Zaborowa przez Mariew. W Wólce przycisnąłem trochę mocniej na premii, ale nogi jakoś ciężko kręciły. W ogóle jechało mi się tak sobie. Niby prędkości były znośne, ale brakowało mi tego czegoś. Do tego ta niezbyt motywująca pogoda. Nie pomagał nawet świeżo wyczyszczony i nasmarowany, bezgłośnie pracujący łańcuch... ;)

Przy stawach w Zaborowie znowu trochę mocniej przycisnąłem, ale znowu bez rewelacji. Bywało lepiej... W Zaborówku odbiłem w kierunku Radzikowa. Na moment wyszło słońce.


Długo się nim jednak nie nacieszyłem, bo zaraz znowu pojawiły się ciemne chmury i całe niebo z powrotem zrobiło się szare. Skierowałem się na Witki. Teraz jeszcze dodatkowo przeszkadzał wiatr w twarz.


Przejechałem sobie zakręty i dojechałem do Leszna przez Radzików, Wawrzyszew i Podrochale. Tak naprawdę, od Leszna nogi jakby się odblokowały i zaczęło mi się jechać zdecydowanie lepiej. To chyba nawet nie kwestia wiatru, bo wczoraj jakoś wyjątkowo go nie odczuwałem. Może nogi zdążyły się dopiero rozruszać po tygodniowej przerwie... Odtąd droga mijała już sprawniej. Wracając z Leszna, odbiłem ponownie na Radzików żeby uniknąć DW580 i nie jechać znowu przez Mariew. Pogoda dalej była marna, ale dobrze chociaż, że nie padało. Ostatecznie natomiast, pogoda zdecydowała się zrobić mi żarcik i kiedy byłem jakieś dwa kilometry od domu, chmury całkowicie się rozeszły i wyszło pięknie świecące słońce... :)


Musiałem niedługo wracać do domu, więc nie odbijałem na jakiś dłuższy odcinek, ale że zrobiło się tak ładnie to postanowiłem zrobić jeszcze parę kilometrów po okolicznych ulicach. Jazda po mieście jak to jazda po mieście - bez rewelacji. Szkoda, że pogoda nie poprawiła się wcześniej, jednak cieszę się, że nie padało. Często zdarzało się tak, że jak tylko nasmarowałem łańcuch, podczas pierwszego wypadu łapał mnie deszcz. Wczoraj jednak szczęście dopisało ;)

26 czerwca 2015

Szosa 20-06-2015 (83,39 km)

O ubiegłotygodniowym urlopie już właściwie zapomniałem. Został mi jednak jeszcze do opisania trzeci, ostatni szosowy wypad - parę dni co prawda minęło, ale w głowie coś jeszcze zostało, więc do dzieła... ;)

W sobotę miałem sobie właściwie odpuścić rower. Pogoda była mocno niepewna. Całe niebo zasnute chmurami, na termometrze tylko kilkanaście stopni (a jak wspomniałem w ostatnim wpisie - miałem ze sobą tylko krótkie ciuchy). Wahałem się właściwie przez większość dnia, ale skoro ciągle nie padało, a tylko straszyło to założyłem, że tak już zostanie i na pewno nie zmoknę ;)

Ruszyłem dopiero przed 17. Zamierzałem przejechać troszkę więcej niż w trakcie dwóch wcześniejszych wypadów i jednocześnie chciałem powtórzyć trasę na Sadowne, bo naprawdę przypadła mi do gustu. Dorzuciłem do niej więc odcinek DK50 od Sadownego do Broku. Dodatkowych kilometrów w tym przypadku było w sam raz, bo nie chciałem też wracać zbyt późno (tak, lampek też ze sobą nie wziąłem na działkę zakładając, że będą same piękne, długie i słoneczne dni... ;)).

Cóż, upału faktycznie nie było. Słońce jednak sporo daje w czasie jazdy, jednak tym razem mogłem o nim zapomnieć. Na początku trochę zmarzłem, ale narzuciłem sobie trochę wyższe tempo i nieco się rozgrzałem.

Jadąc przez Brzuzę, przy skrzyżowaniu z drogą na Szumin, po trawie bezceremonialnie przechadzały się dwa bociany.


Spróbowałem podejść bliżej żeby zrobić lepsze zdjęcie, jednak musiały się na tyle przestraszyć jakiegoś gościa w obcisłych ciuchach i z kawałkiem styropianu na głowie, że postanowiły wzbić się w powietrze i odlecieć na bezpieczną odległość. Nie to nie... ;)

Pojechałem dalej i mina mi nieco zrzedła, bo z kierunku, w którym jechałem nadciągały mało sympatyczne chmury.


Tak naprawdę, czy miałbym jechać w deszczu dziesięć minut czy dwie godziny, było mi wszystko jedno, bo i tak po chwili byłbym cały mokry, a rower usyfiony. Tyle tylko, że marzłbym nieco dłużej. Nie zamierzałem więc zawracać ;) Ostatecznie jednak, z chmur nie spadła ani jedna kropla deszczu (a przynajmniej na mnie nie). I dobrze.

Dojechałem do DK50 i z bólem serca ;) skręciłem w nią w kierunku Broku. TIRów - jak zwykle - nie brakowało, ale przez te kilka kilometrów zdarzały się też mniej zatłoczone fragmenty.


Pobocza tam tak naprawdę za bardzo nie ma, a nawierzchnia też nie zawsze jest idealna. TIRy były dodatkową atrakcją i czasem trzeba było naprawdę mocniej trzymać kierownicę, kiedy kilkanaście ton jechało z naprzeciwka kilkadziesiąt kilometrów na godzinę. Jakoś jednak udało mi się przeżyć. Na bardziej otwartych przestrzeniach trochę wiało. W sumie żadna niespodzianka... ;)


Po chwili dotarłem jednak do mostu nad Bugiem, czyli tak naprawdę do Broku.




Wiatraki mogą nieco mylić - wbrew pozorom nie jest to jakaś historyczna osada ;) W samym Broku za długo nie zabawiłem. Na pierwszym skrzyżowaniu zawróciłem i udałem się w drogę powrotną. Ta minęła całkiem nieźle i chociaż było ponuro i aura do końca nie sprzyjała, to udawało mi się trzymać całkiem fajne tempo. Nawet miejscami niesprzyjający wiatr nie stanowił jakiegoś morderczego utrudnienia. Podejrzane ;)

Bez wątpliwości, przyjemniej jechałoby się w słońcu. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak mi się podobało. Chociaż nie starałem się bić nie wiadomo jakich rekordów prędkości, wykręciłem całkiem wysoką jak na mnie średnią - 33 km/h, czyli wyższą niż na krótszych dystansach przejeżdżanych wcześniej. Mimo to, jadąc ze starobabicką ekipą pewnie i tak szybko zostałbym z tyłu ;) Niemniej jednak, fajnie było wyskoczyć w czasie urlopu na rower te trzy razy. Czuć różnicę w porównaniu do tego jednego, ewentualnie dwóch razy w normalnym tygodniu. Było, minęło, teraz trzeba polować na kolejną okazję do jazdy! :)

23 czerwca 2015

Szosa 18-06-2015 (70,45 km)

Czwartkowa szosa stała pod znakiem zapytania, bo w prognozach wspominali coś o deszczu. Patrząc na niebo było to całkiem prawdopodobne... Na termometrze 20°C, niebo zachmurzone. Mało motywująco. Pomyślałem, że powtórzę sobie podwójną trasę z ostatniego długiego weekendu - gdyby zaczęło padać, mógłbym wrócić np. po pierwszej pętli. Na działkę wziąłem tylko krótkie rowerowe ciuchy, a nie chciałem przemarznąć i kolejny raz w tym roku złapać jakieś głupie przeziębienie.

Początkowo kręciło mi się raczej kiepsko. Wiał silny, przedburzowy wiatr w twarz, więc nogi musiały się trochę namęczyć. Za przejazdem kolejowym w Łochowie, na rondzie odbiłem w prawo. I daaalej pod wiatr...


Sytuacja poprawiła się nieznacznie od skrętu na Urle. Wiatr nieco się uspokoił, chociaż ciemne chmury wciąż trochę straszyły.


Przez las jednak jechało się już przyjemniej. Gładki asfalt i praktycznie zero samochodów. Nogi trochę się rozkręciły i właściwie z każdym kilometrem jechało mi się lepiej.


W Urlach natomiast spotkało mnie lekkie zaskoczenie. Jadąc objazdem (bo remont torów kolejowych), na środku drogi zauważyłem... pawia. Co jak co, ale paw na drodze był chyba ostatnią rzeczą, jaką spodziewałem się zobaczyć w Urlach :) Przejeżdżał akurat jakiś samochód, więc ptaszysko przeszło na chodnik. Można się było poczuć prawie jak w Łazienkach Królewskich ;)


Paw poszedł w swoją stronę, ja pojechałem w swoją. Zaczęło kropić. Na szczęście nic wielkiego z tego nie wyszło i po kilku kilometrach deszcz sobie odpuścił.

Tak jak we wtorek, przybyło kolejne, prawie równiutkie siedem dyszek. Powinienem pracować w aptece ;) Pomimo nieco słabszego początku, tempo ostatecznie wyszło całkiem fajne i ujechałem się w sam raz. Wpadły kolejne, całkiem szybkie jak na mnie kilometry i pomimo takiej sobie pogody było przyjemnie. Dobrze, że deszcz ostatecznie dał za wygraną. Przydałoby się może nieco więcej słońca, ale podobno nie można mieć wszystkiego ;)

21 czerwca 2015

Szosa 16-06-2015 (70,58 km)

Tygodniowy, właśnie zakończony urlop świetnie wpisuje się w powiedzenie wszystko co dobre, szybko się kończy. Chociaż i tak bardzo fajnie było oderwać się chociaż na te kilka dni, tak oczywiście nie obraziłbym się, gdyby wolnego było trochę więcej ;)

Tak samo jak w trakcie ostatniego długiego weekendu, bazą wypadową była działka - okolice Wyszkowa/Łochowa. Internetu brak, do planowania tras pozostała więc klasyczna, papierowa mapa (nie szkodzi, że z 2008 roku :)). We wtorek chciałem zrobić kilkudziesięciokilometrową pętlę jadąc przyjemnym tempem. Moją uwagę zwróciła droga z Łochowa na Sadowne, prowadząca przez Łojki, Brzuzę, Szynkarzyznę i Grabiny. Żeby nie wracać tą samą trasą, planowałem powrót DK50, chociaż za tą drogą nie przepadam ze względu na brak pobocza i sporą ilość TIRów. Jakiś czas temu chciałem obejrzeć wspomniany odcinek na Google Street View, ale... magiczny fotosamochód Google'a jeszcze tam nie dotarł :) Pozostało mi więc założyć, że nawierzchnia będzie dobra i droga w połowie nie zamieni się w jakiś szutrowy koszmarek.

W ostatnim wpisie wspomniałem, że najbardziej lubię temperatury w okolicy 20 - 25°C. We wtorek były 22°C :) Do tego niegroźne chmury, więc warunki naprawdę przyjemne.


Droga do Łochowa minęła mi całkiem szybko. W samym Łochowie zaś zaskoczył mnie trochę korek na DK50. Okazało się, że wymieniana jest nawierzchnia. Przemknąłem jednak DDRką idącą równolegle i skręciłem w kierunku Brzuzy. Odtąd miała zacząć się nieznana droga, ale postanowiłem zaryzykować. Jak się później okazało - bardzo dobrze zrobiłem. Po drodze minąłem skręt do Jerzysk.


Wioska raczej mało znana, ale mi kojarzy się z jednym - z zawodami MTB w ramach Grand Prix Łochowa, w których brałem udział w 2004 roku. Daaawno... :) Były to tak naprawdę jedyne zawody, w których startowałem w całej mojej rowerowej karierze, a pojechałem na nie za namową kolegi z gimnazjum. Poza tym, było blisko z działki... ;) Poniżej, zdjęcie upamiętniające mój wjazd na metę:


W kierunku Jerzysk nie odbijałem, ale pojechałem prosto. Najpierw jednak, moją uwagę zwróciła sarna stojąca na polance obok.


Rozdzielczość zdjęcia nie powala, sarny prawie nie widać, więc pozwólcie, że zrobię to, co w amerykańskich filmach technicy robią na prośbę śledczych, analizując wspólnie nagranie z kamer przemysłowych z miejsca zdarzenia - powiększ mi to i wyostrz. Robi się.


Prawie się udało. Może i powiększyłem, tylko z ostrością wciąż marnie. Amerykańscy technicy byliby z pewnością w stanie uzyskać obraz tak dokładny, że dałoby się stwierdzić czy na sarnie siedzi mucha czy nie. Ja się, jak widać, nie nadaję do tej roboty.

Popedałowałem dalej. Jechało mi się coraz przyjemniej. Dookoła były piękne widoki - łąki, lasy, wypasające się zwierzaki, na niebie bociany, a przede mną równiutki asfalt.




Niesiony pozytywną energią ;) trzymałem 32 - 40 km/h. W zależności od odcinka, wiatr wiał chyba z każdej możliwej strony - czasem przeszkadzał, czasem pomagał, ale kręciło mi się na tyle dobrze, że aż tak bardzo nie zwracałem na niego uwagi. Dwudziestokilometrowy odcinek od Łochowa do Sadownego zleciał mi naprawdę szybko i przyjemnie i po chwili dotarłem do skrzyżowania z DK50, którą pierwotnie miałem wracać, aby zatoczyć pętlę.



Właściwie długo się nie zastanawiałem i stwierdziłem, że bez sensu pchać się na ciasną i ruchliwą DK50. Wiedziałem, że zdecydowanie przyjemniej będzie mi się jechało tą samą drogą, którą przyjechałem. Perfidnie więc zrobiłem zwrot o 180° i ruszyłem z powrotem.


Do Łochowa licznik pokazywał średnią 32,5 km/h (ostatecznie spadła do 32 km/h, bo od Łochowa wiatr dawał mi się już nieco solidniej we znaki). Mimo remontu na DK50, korka już nie było, więc dało się w miarę znośnie przejechać.


Kawałek nowego asfaltu jest już położony i zapowiada się przyjemnie.

Podsumowując, ten wypad był naprawdę fajny. Bardzo spodobała mi się droga od Łochowa do Sadownego. Przede wszystkim chyba dlatego, że nie jest bardzo monotonna - po drodze mamy las, łąki, pola, wioski, trochę zakrętów, a nie tylko prostą drogę z niczym dookoła. Gdyby jeszcze kiedyś zachciało mi się wybrać do Treblinki ;) będę miał świetną alternatywę do DK50. We wtorek jechało mi się naprawdę dobrze i pogoda wyjątkowo dopisała. Słowem - super :)

13 czerwca 2015

Szosa 13-06-2015 (81,63 km)

Musieliśmy dziś z żoną podjechać w kilka miejsc w ciągu dnia, więc na rower zostały godziny popołudniowe. Właściwie może to i lepiej, biorąc pod uwagę dzisiejszą temperaturę, która wynosiła 30°C w cieniu. Tyle, że cienia za wiele nie było, bo słońce waliło jak opętane ;) Upałów za bardzo nie lubię - wolę jak jest te 20 - 25°C. Tym bardziej, jeśli chodzi o rower. No ale pogody się nie wybiera i nie ma co marudzić. Dobrze, że nie padało... ;)

Ubiegły tydzień był dość męczący, a dzisiejsza temperatura i jeżdżenie po mieście skutecznie spotęgowały mój stan, który najlepiej opisać można jako nic mi się nie chce. Miałem iść na rower po obiedzie, ale byłem tak padnięty, że musiałem się zdrzemnąć chociaż te 15 minut. Nawet trochę pomogło, chociaż tak naprawdę najchętniej spałbym dalej. Wtedy jednak pewnie żałowałbym, że nie poszedłem na rower. Zebrałem swoje zwłoki z łóżka i około 18:30 ruszyłem. Po głowie chodziło mi jakieś 60 kilometrów, bo weny do jazdy jakoś brakowało, ale jak już wyszedłem to trochę energii wróciło i stwierdziłem, że przed zmrokiem dam radę przejechać nieco więcej. Stanęło więc na pętli przez Czosnów, Kampinoski Park Narodowy (Janówek, Wiersze) i Leszno. W sumie jakieś 80 kilometrów.

Na początku byłem jeszcze trochę zamulony po krótkiej drzemce, ale sukcesywnie wracałem do normy ;) Jechało mi się dziś całkiem dobrze, bo na szczęście wiatr nie dawał się bardzo we znaki.

Po dotarciu do drogi prowadzącej przez KPN moją uwagę zwróciła linia oddzielająca pas rowerowy od reszty jezdni. Stara linia była już mocno wytarta, a teraz panowie drogowcy się postarali i została ona odmalowana. I to nie byle jak. Użyto farby, którą stosuje się m.in. na drogach szybkiego ruchu. Nie wiem jak to się fachowo nazywa, ale linia nią namalowana jest wypukła i ma kropkowaną fakturę - jadąc po niej czuć (i słychać) drgania, dzięki czemu kierowca wie, że zjeżdża tam, gdzie nie powinien. Chociaż nie miałem okazji sprawdzić w praktyce, wydaje mi się, że farba zawiera też odblaskowe cząsteczki. Fajnie.



Wystarczyło, że zatrzymałem się dosłownie na moment żeby zrobić zdjęcia, a po chwili byłem już cały mokry. Słońce jeszcze dawało o sobie znać i chociaż powoli zachodziło, to wciąż było naprawdę ciepło.


Wyjechałem na DW579. Ciągle jechało mi się całkiem nieźle i na szczęście ruch nie był zbyt duży. Słońce było coraz niżej, dzięki czemu temperatura trochę spadła.


Dojechałem do Leszna i dla odmiany (bo ostatnio jeździłem przeważnie do drogi prowadzącej przez Białutki i Pilaszków) skręciłem w lewo na Zaborów. Na rondzie skręciłem w Leśną i dalej poleciałem już standardowo przez Mariew na Stare Babice i Warszawę. Załapałem się na lekko zachmurzony zachód słońca.


Tak jak wspomniałem na początku, cieszę się, że się zebrałem, bo gdybym został w łóżku, potem bym pewnie żałował, że okazja do jazdy przepadła. Odeśpię po śmierci... ;) Może jednak nawet nie będę musiał tyle (oby to rzeczywiście było tyle ;)) czekać z tym odsypianiem, bo zbliża się kilka dni urlopu. Prawdopodobnie wpadnie kilka szosowych kilometrów, jednak pewnie bez szaleństw, bo w planach są też inne rzeczy. Równowaga musi być :)

Szosa 07-06-2015 (70,05 km)

Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się opisywać jakiegoś szosowego wypadu prawie tydzień później... Dziś jednak nastał ten dzień ;) W tym tygodniu było mi jakoś wyjątkowo nie po drodze z pisaniem. O długim weekendzie pewnie nikt już nie pamięta, a jak wspomniałem w ostatnim wpisie, w niedzielę parę kilometrów też wpadło. I właśnie o nich będzie kolejne kilka zdań.

Tak jak w sobotę, w niedzielę też wiało i był upał. W planie miałem około 60 kilometrów i trasę o mniej więcej takiej długości próbowałem ułożyć sobie jakoś na mapie (papierowej, bo na działce Internetu brak, ha! ;)). Jakoś nic mi się sensownie nie układało, ale że lubię tamtejsze okolice to stwierdziłem, że mogę ewentualnie przejechać dwukrotnie pętlę o długości 30 kilometrów. A taką już było łatwiej znaleźć. I znalazłem ;)

Ruszyłem w stronę Kamieńczyka i przez most nad Liwcem skierowałem się w stronę Łochowa. Nawet pomimo ostatnich upałów, wody w rzece było całkiem sporo.


Przejechałem przez Nadkole (ten odcinek wyjątkowo lubię), dojechałem do DK62 i po kilku kilometrach dotarłem do Łochowa. Tu zaskoczył mnie trochę (a w Łochowie już od jakiegoś czasu nie byłem) rozkopany przejazd kolejowy.


Zresztą nie tylko przejazd jako taki, bo jak się później dowiedziałem, od kilku miesięcy remontowana jest trasa kolejowa Warszawa - Białystok. Na szczęście jednak torami nie zamierzałem jechać i na rondzie skręciłem na południe w DK50. Kolejny raz przejechałem nad Liwcem i przyznam szczerze, że ze względu na temperaturę trochę pozazdrościłem ludziom kąpiącym się w rzece ;)


Z DK50 skręciłem w prawo na Urle. Droga i widoki bardzo przyjemne:



Na tym jednak plusy się skończyły. A jaki mógł być minus? Wiatr w twarz. To już nawet ciężko nazwać niespodzianką ;) Tak jak do Łochowa jechało mi się naprawdę przyjemnie, bo nawierzchnia jest w bardzo dobrym stanie, a i wiatr sprzyjał, tak od momentu zjazdu z DK50 aż do końca pierwszej pętli musiałem zmagać się z tym dziadostwem.

Za Borzymami spotkała mnie kolejna kolejowa niespodzianka:


Miałem jechać dalej prosto przez Urle, ale jak objazd to objazd... Dużo drogi nie było do nadrobienia, a i całkiem mi się podobała. Objazd prowadził przez stację PKP Urle, gdzie tory są już jak spod igły ;)


O ile dobrze pamiętam, w okolicy Iłów/Strachowa asfalt był już nieco gorszy, co w połączeniu z wciąż przeszkadzającym wiatrem było takie sobie. Przeciąłem DK62 i skierowałem się na Kamieńczyk. Przed nim znowu odbiłem na most nad Liwcem i zacząłem drugą pętlę.

Była mocno zbliżona do pierwszej (serio? ;)), ale obyło się bez większych kryzysów, nawet pomimo silnego wiatru. Kończąc drugą pętlę nie odbijałem na most, ale dojechałem do Kamieńczyka, zawróciłem na rynku i stamtąd udałem się już prosto na działkę. Wyszło w ten sposób okrągłe siedem dyszek.

Tak jak sobotnia jazda, niedzielna również nie była bardzo długa. Wiatr i wysoka temperatura znowu trochę mnie skatowały, ale było o tyle fajnie, że poznałem (albo raczej przypomniałem sobie, bo kiedyś się tam już kręciłem) trochę lokalnych asfaltów. Może przy kolejnej okazji poznam ich jeszcze więcej...? :)

08 czerwca 2015

Szosa 06-06-2015 (88,61 km)

Długi weekend się skończył i trzeba jakoś wrócić do codzienności. Co jak co, ale w te cztery dni pogoda dopisała i udało się ją całkiem przyjemnie wykorzystać. Odpoczęliśmy trochę na działce, a i miałem okazję wyskoczyć na okoliczne (tj. między Wyszkowem a Łochowem) asfalty w sobotę i niedzielę. Chociaż może nie ma tam mnóstwa szosowych tras to ze względów, nazwijmy to, sentymentalnych (chociażby ze względu na pamiętną wycieczkę do Treblinki, kiedy zamiast 60 przejechałem 160 kilometrów... ;)), bardzo lubię te tereny.

Chciałem przejechać jakieś 70, 80 kilometrów. Popatrzyłem trochę na mapę i stanęło na pętli Wyszków - Pułtusk - Obryte - Rząśnik - Porządzie - Wyszków. Kiedyś jechałem rowerem DW618 (Wyszków - Pułtusk) i pamiętałem, że nadaje się ona nawierzchniowo na szosę. Nie wiedziałem jednak czego się dokładnie spodziewać po nawierzchni drogi prowadzącej przez wspomniane wioski. Miałem cichą nadzieję, że środki unijne dotarły również tam i będę mógł jechać gładkim jak stół asfaltem ;)

Droga do Wyszkowa minęła całkiem nieźle - ruch był niewielki, więc i fragment DK62 udało mi się przejechać w jednym kawałku. Na moście nad Bugiem zrobił się korek do Ronda Mieczkowskiego, ale na szczęście potem było już luźno i ani się obejrzałem a wyjechałem z Wyszkowa.

DW618 nie jest może wymarzoną drogą do jazdy szosówką, bo jest tylko jeden pas w każdą stronę i nie ma pobocza, ale przynajmniej asfalt jest równy. Jechało mi się naprawdę dobrze, a to za sprawą solidnego wiatru w plecy. DW618 jest leciutko pofałdowana i w zależności od nachylenia trzymałem na niej 35 - 45 km/h. I tak, niesiony wiatrem ;) dotarłem w godzinę z działki do Pułtuska:


Przed mostem nad Narwią skręciłem w prawo w ul. Tartaczną i skierowałem się na Rząśnik. Moje obawy co do jakości nawierzchni zostały szybko rozwiane i sen o unijnych asfaltach się spełnił ;) Cały odcinek od Pułtuska do Porządzia jest naprawdę bardzo przyjemny.





Oczywiście gdyby ta droga nie miała wad, byłoby zbyt pięknie... :) Chociaż może nie tyle sama droga, co okoliczności - tak jak w stronę Pułtuska wiatr wiał mi w plecy, tak z powrotem jechałem pod wiatr. Pod silny i porywisty Wiatr ;) Prędkość spadła do około 30 km/h, a zdarzało się, że jechałem jeszcze wolniej. Otwarte przestrzenie robiły swoje. Poza tym, kolejnym utrudnieniem była temperatura - w sobotę było w cieniu 27°C. W słońcu pewnie sporo powyżej 30°C, a na dodatek jechałem mniej więcej w południe (tak wyszło ;)). Tak jak w stronę Pułtuska leciało mi się bardzo przyjemnie, tak teraz musiałem się trochę namęczyć. Cóż, uroki szosy - na szosie wieje. Kropka :)

Mimo tych drobnych utrudnień dotarłem z powrotem do Wyszkowa. Przejazd przez miasto znowu nie trwał długo i po chwili przejeżdżałem już nad Bugiem. Nogi po drodze trochę odpoczęły i od Wyszkowa jechałem już nieco szybciej. Przejechałem nad trasą S8 i skierowałem się w stronę działki.


Temperatura i wiatr w drodze powrotnej dały mi się we znaki, ale i tak będę ten wyjazd pozytywnie wspominał. Powiedzmy, że była to całkiem przyjemna odskocznia od standardowego Leszna czy Czosnowa ;) Trasa między Pułtuskiem a Porządziem sprawdzona i pewnie jeszcze kiedyś na nią wrócę będąc w okolicy.

Tyle o sobocie. O niedzieli parę słów pojawi się wkrótce :)

04 czerwca 2015

Szosa 03-06-2015 (60,91 km)

Kolejny raz Czosnów, kolejny raz krótko, ale za to nie o świcie, a po pracy - na jazdę miałem wczoraj jakieś dwie godziny i postanowiłem wykorzystać ten czas we właściwy sposób ;) Było wczoraj o tyle nietypowo, że nie wracałem prosto do domu, tylko na Ochotę - musiałem podjechać do rodziców i wrócić od nich bez roweru. Wymagało to nieco organizacyjnych kombinacji z rana, zawiezienia jakichś cywilnych ubrań żebym miał w czym wracać wieczorem, ale ostatecznie cała akcja się udała (pomijając to, że żona musiała mi wcześniej podrzucić jeszcze normalne buty, bo jakoś nie wpadłem na to, że w SPDach raczej mało wygodnie jedzie się samochodem ;)).

Czasu, jak wspomniałem, nie było zbyt wiele, więc i kilometrów wyszło ile wyszło. Starałem się zatem nadrobić krótszy dystans mocniejszym tempem. Jadąc w tamtą stronę - niespodzianka - mocno wiało. Jechało mi się nieco słabiej niż podczas ostatniej walki z wiatrem, ale chociaż te 32 km/h starałem się utrzymywać. Jazdę utrudniały też trochę korki (długi weekend...), przez które musiałem się kilka razy po drodze przebijać. Od Łomianek jechało się już dobrze (pomijając wiatr) i jakoś doturlałem się do Czosnowa. Zawróciłem na rondzie i tym razem wiatr wiał już w dobrą stronę, więc i prędkość trochę wzrosła.


W Pieńkowie dojechał do mnie bliżej nieznany mi kolarz na carbonowym specu (bodajże Roubaix) i razem pocisnęliśmy w stronę Warszawy. A że miał lemondkę to trzymaliśmy (właściwie to trzymał, bo ja trochę pasożytowałem na jego kole) 40 km/h. Zdjęcia mu wyjątkowo nie zrobiłem ;) Chociaż zdarzało mi się robić je przy takiej prędkości, to jednak droga nie zawsze jest tam równa (tym bardziej, że na części tego odcinka zerwana jest obecnie nawierzchnia na przeciwnym pasie), a i ruch samochodowy trochę się zwiększył bliżej Łomianek - wolałem więc dojechać w jednym kawałku niż zrobić zdjęcie ;) Droga minęła szybko, po zjeździe z Rolniczej porozmawialiśmy chwilkę o Rondzie Babka i rozdzieliliśmy się - on odbił w DK7, a ja pojechałem prosto Wiślaną.

Z Bemowa skierowałem się w stronę Ochoty. Przypomniałem sobie, ile razy pokonywałem tę drogę przed ślubem i przeprowadzką...  I jak bardzo średnia spada, kiedy co chwilę trzeba stawać na światłach i przeciskać się między samochodami ;) Wypad, choć krótki, mogę zaliczyć do całkiem udanych. Trochę już zapomniałem jak jedzie się w upale, a wczorajsza temperatura podchodziła pod 30°C. Może więc lepiej, że wiało? ;)

02 czerwca 2015

Szosa 31-05-2015 (80,55 km)

Zgodnie z obietnicą z poprzedniego wpisu, czas na parę nudnych zdań o ostatnim wypadzie na szosę... :) Po sobotniej setce, pojawiła się okazja do zrobienia kilku dyszek również w niedzielę. Tym razem pojechałem sam i o nieco innej porze, bo dopiero przed 18, ale jechało mi się równie dobrze co w sobotę.

Planowałem zrobić około 60 - 70 km, bo mniej więcej na tyle miałem czas. Skierowałem się więc na Gawartową Wolę, odbijając po drodze na Witki i Wawrzyszew. Jak fajnie, że wyruszając nawet późniejszym popołudniem można jeszcze skorzystać ze słońca i zrobić trochę więcej kilometrów niż marne kilkadziesiąt w świetle latarni.


Podobnie jak w sobotę, w niedzielę też dość mocno wiało i - żeby tradycji stało się zadość - w twarz. Byłem jednak pozytywnie zaskoczony, bo dawałem radę - wcale nie umierając - utrzymywać na liczniku 3 z przodu. Mam wrażenie, że kilka ostatnich jazd naprawdę sporo mi dało.

Kręciło mi się na tyle dobrze, że postanowiłem trochę wydłużyć początkowo zaplanowany dystans. Przejechałem przez Gawartową Wolę i dojechałem do Podkampinosu, gdzie odbiłem na Kampinos. Stamtąd prosto DW580 do Leszna, skąd poleciałem na Białutki i dalej już standardowo przez Pilaszków i Umiastów. Wjeżdżając na DW580 miałem cichą nadzieję, że wiatr będzie odtąd po mojej stronie. Niestety... Miałem wrażenie, że ciągle pedałuję pod wiatr i że jego kierunek zmienił się wraz ze zmianą kierunku mojej jazdy tak, aby ciągle walić mi w twarz ;)

Słońce powolutku zaczynało uciekać za horyzont i temperatura nieco spadła, jednak wciąż było całkiem znośnie. Musiałem utrzymać w miarę sensowne tempo żeby zdążyć wrócić przed zmrokiem, bo nie wziąłem ze sobą lampek.


Ostatecznie, średnia wyszła mi nieco wyższa niż podczas sobotniej jazdy we dwóch. Co prawda przejechałem 20 kilometrów mniej, ale miałem wrażenie, że byłbym w stanie ją utrzymać. Jaka by jednak nie była, jechało mi się naprawdę dobrze. Sił nie brakowało i czuję jakiś tam postęp na przestrzeni kilku ostatnich wypadów (ruskie EPO czyni cuda! ;)). Ostatni weekend mogę z czystym sumieniem uznać za bardzo przyjemne, rowerowe zakończenie maja :)