23 lutego 2015

Włoskie wspomnienie

Do tego wpisu zabierałem się od dawna. Miał być wrzucony ku pokrzepieniu serc (taki rowerowy Pan Tadeusz ;)), kiedy za oknem będzie mróz, kupa śniegu i motywacja do jazdy nieco spadnie. Jak się okazało, ani mrozu ani śniegu za wiele nie było, a i wiosna już za pasem. Ciągle brakowało trochę czasu żeby spiąć wszystko w całość. A ponieważ tegoroczny sezon to dla mnie jak dotąd porażka i stęskniłem się trochę za słonecznymi widoczkami, mi też przyda się trochę pokrzepienia serca ;)

Otóż w ubiegłym roku mieliśmy z żoną okazję spędzić urlop we Włoszech. Od razu zaznaczę - bez rowerów (tak, tak, biję się w pierś ;)). Przez dwa tygodnie włóczyliśmy się samochodem, śpiąc praktycznie każdej nocy na innym campingu. Udało nam się zwiedzić naprawdę dużo i przywieźliśmy z powrotem masę wspomnień. Przywiozłem też trochę zdjęć - aby odpokutować jazdę samochodem a nie rowerem - zdjęć rowerowych ;) Mało też zabrakło, a moglibyśmy załapać się na ostatni etap Giro d'Italia 2014 - wyścig kończył się wówczas w Trieście. Termin urlopu nie zawsze jednak można w 100% dostosować do własnych planów.


Jak wiadomo, we Włoszech kolarstwo jest popularne co najmniej tak jak u nas piłka nożna (gdybyśmy tylko mieli w piłce nożnej tyle sukcesów co Włosi w kolarstwie ;)). Chociaż w trakcie urlopu chcieliśmy zwiedzić część najważniejszych, najbardziej znanych włoskich miast, zdarzyło nam się też przebywać w znacznie mniej popularnych i zatłoczonych miejscach. I tak jak te pierwsze naprawdę robią wrażenie chociażby ilością zabytków, tak tym drugim nie brakowało uroku, a i zdecydowanie łatwiej było natknąć się w nich oraz w ich okolicy na jakichś kolarzy. Tym (częściowo za namową żony ;)) postanowiłem robić zdjęcia. Niestety większości z nich sporo brakuje jakościowo/technicznie do miana chociażby dobrego zdjęcia, ale niejednokrotnie robiłem je bez jakiegokolwiek wcześniejszego przygotowania i na szybko. Nie zwracajcie więc uwagi na poziom tych zdjęć (wybrałem i tak tylko te jakkolwiek się nadające), a skupcie się na tym, że we Włoszech praktycznie na każdym kroku można natknąć się na jakichś szosowców :)






Pierwszego szoku doznałem podczas wizyty w Peschiera del Garda nad jeziorem Garda. Była jakaś przedpołudniowa godzina w środku tygodnia, a przez dosłownie kilkadziesiąt minut minęło nas co najmniej kilkunastu kolarzy. Młodszych, starszych, jadących pojedynczo, w parach czy w niewielkich grupkach. Zdecydowana większość na szosówkach, ale było też kilku na MTB. Wszyscy, widząc że robię zdjęcie uśmiechali się i/lub machali, czasem krzyknęli ciao!







Fajne podejście i widoczna radość z jazdy (jak tu się nie cieszyć w takich warunkach?). Sprzęt zróżnicowany, przy czym ramy raczej carbonowe. Trafiały się też takie perełki jak chociażby Foil, Venge czy Prince (tych, jak na złość, nie udało mi się uwiecznić). Super!

Jednym z punktów programu była Florencja. Może się ona kojarzyć np. z katedrą Santa Maria del Fiore, Mostem Złotników czy Galerią Uffizi. Fanom kolarstwa kojarzy się zapewne również z Mistrzostwami Świata, które odbyły się w 2013 roku. Część trasy stanowił dziesięciokrotny podjazd pod Fiesole (tam też znaleźliśmy camping). Na asfalcie wciąż widoczne są motywatory napisane przez kibiców:



Na poboczu znajduje się pomnik upamiętniający owe mistrzostwa. Nie omieszkałem zrobić sobie z nim zdjęcia ;)




Z widocznej na zdjęciach drogi rozciąga się piękna panorama miasta. Kolarze zapewne nie mieli zbyt wiele czasu na podziwianie widoków, więc tu 1:0 dla mnie ;)

Trasa mistrzostw - przed wjazdem peletonu do Florencji - powadziła przez San Baronto. Tak jak my robiliśmy ten podjazd od północy, od strony Pistoi, tak zawodnicy zmagali się z nim od strony południowej. Na drodze minęliśmy kolejną porcję kolarzy trenujących w tamtych okolicach. Tym jadącym pod górę ciężko było zrobić jakieś sensowne zdjęcie, bo droga była dość kręta i mało bezpiecznie byłoby zjeżdżać na drugi pas żeby tylko zrobić zdjęcie, a z kolei zjeżdżający zjeżdżali zbyt szybko ;) Znaleźliśmy camping niedaleko samego podjazdu i niejako przypadkiem natknęliśmy się na kolejny kolarski pomniczek, znajdujący się przy samym odbiciu na camping z głównej drogi:



Sama nawierzchnia kusi żeby zaatakować ją rowerem:




Kto wie, może jeszcze kiedyś będę miał okazję pojawić się tam na dwóch, a nie czterech kółkach?

Zeszłoroczny wyjazd będę na pewno miło wspominał. Na razie cieszę się jeszcze kilkoma dniami urlopu - od marca zaś trzeba się w końcu zabrać za tegoroczne kilometry, bo na razie bieda z nędzą i sporo przeciwności po drodze. Tym bardziej, że zima chyba naprawdę już się wycofuje, choróbsko praktycznie zniknęło, a tęsknota za szosą jest coraz silniejsza. Wszystko składa się więc w logiczną całość... :)

15 lutego 2015

Jak na złość...

Sobotni poranek, bezchmurne niebo, na termometrze 8°C. Pierwszy raz od ładnych kilku tygodni albo wręcz miesięcy, pogoda iście wiosenna. W planach rower. Jak to jednak z planami bywa - czasem trzeba je zmienić. Pobudka - ból głowy, gorączka, nos zapchany i beznadziejne samopoczucie. Słowem - tragedia. O rowerze muszę niestety zapomnieć. A szkoda, bo jak dotąd, w tym roku przejechałem... całe 50 km. Do tego kilka (dosłownie) sesji na trenażerze, a nogi chętnie znowu pokręciłyby na asfalcie. Dziś też było ładnie, ale ciągle nie czuję się najlepiej, a trzeba jeszcze przeżyć tydzień w pracy. Choróbsko dopadło mnie drugi raz w tym roku, co jak na razie daje beznadziejny początek sezonu. Wszystko wskazuje na to, że w lutym tabelka z kilometrami wskaże żałosne 0. Co prawda lutego została jeszcze połowa, ale nic nie wskazuje na to żebym w nadchodzącym tygodniu miał kiedy iść na rower, a z kolei w przyszłym wyjeżdżam nierowerowo. W kolejce czeka też od dłuższego czasu kilka zaległych wpisów, a ciągle nie ma czasu żeby do nich usiąść. Mam nadzieję, że kolejne miesiące będą nieco bardziej obfitowały w kilometry, bo jak na razie, najlepszym podsumowaniem moich dotychczasowych, rowerowych dwóch miesięcy jest...