31 grudnia 2012

Szosa 31-12-2012 (50,40 km)

A jednak udało się dziś wyskoczyć na szosę! :) I bardzo, ale to bardzo mnie to ucieszyło, bo chociaż krótko, to było naprawdę świetnie. Nie nastawiałem się dziś na jakieś kolosalne odległości (haha, kiedy ja się w ogóle ostatnio nastawiałem na kolosalne odległości? :D), chciałem po prostu skorzystać z wolnego kawałka dnia i rowerowo zakończyć ten rok. Jakichś większych podsumowań z tej okazji pewnie nie będzie, bo ze względu na tzw. znaczące zmiany w życiu osobistym ;) rowerowania zbyt dużo nie było. Ale ważne, że było w ogóle. Może jak starczy czasu, rozwinę jeszcze troszkę temat przy okazji kolejnej rocznicy bloga, która też zbliża się wielkimi krokami (chociaż wpadałoby raczej napisać obrotami korb :)).

Dziś praktycznie powtórzyłem wczorajszą trasę z tą różnicą, że nie dojechałem do Zaborowa, a odbiłem w prawo na Wyględy. Warunki do jazdy dziś też świetne, chociaż dodatnia temperatura sprawiła, że drogi są mokre, co przyniosło efekt w postaci błotnej mgiełki, która pokryła właściwie cały tył roweru. Się wyczyści... ;) Dziś też miałem do czynienia z silnym wiatrem, który czasami skutecznie spowalniał mnie do ok. 25 km/h. Podobnie (tak tak, dziś jazda pełna podobieństw do wczorajszej ;)) jak wczoraj, sporo jechałem na dużej tarczy, co od dłuższego czasu zbyt często się nie zdarzało. Jako że kolana mają się już dobrze (odpukać!), staram się nawracać i systematycznie zdradzać małą tarczę z dużą, bo i szybciej i jakoś mniej się człowiek męczy. Albo raczej męczy się w inny sposób, który chyba bardziej mi odpowiada ;)

Co by nie zanudzać, było dziś po prostu świetnie i jeszcze raz powtórzę - bardzo się cieszę, że dziś też mogłem chwilę pokręcić. Rok 2012 uważam za rowerowo zakończony, życząc przy okazji Szanownym Czytelnikom wielu kilometrów i dużo zdrowia w 2013 roku :) A wpis po raz kolejny zakończę zdjęciem (tym razem z Mariewa), żeby trochę urozmaicić te moje wypociny:


PS. Pozdrawiam kolarza w stroju BDC na czarnym MTB z białymi oponami (nie zdążyłem się przyjrzeć, mea culpa), którego zarówno dziś jak i wczoraj minąłem w Lipkowie :)

30 grudnia 2012

Szosa 30-12-2012 (54,06 km)

Pojedziesz waść na Babice i Lipków do Zaborowa, gdzie czekają konie dla regimentu przeznaczone - czytając ostatnio Ogniem i mieczem i natknąwszy się na te słowa, wypowiedziane przez Jeremiego Wiśniowieckiego do Wołodyjowskiego, od razu trafiły one prosto do mego serca ;) ponieważ w okolicach tychże miejscowości najczęściej kręcę się na szosie (swoją drogą - nie wiedziałem, że istniały już w XVII w.). Dziś, ze względu na wolny dzień i całkiem rowerową (jak na grudzień) pogodę, udało mi się po półtoramiesięcznej przerwie wyskoczyć na rowerek. Nie miałem w planach konkretnej trasy, ale pomyślałem dlaczego by nie do Zaborowa? Daleko nie jest, a i zamierzałem przejechać dziś traskę w okolicach 50 km. Tak więc, wszystko idealnie.

Ale od początku. Ponieważ ostatnio Scott stał wpięty w trenażer, trzeba się było zająć tylnym kołem. A tak naprawdę zmianą opony. Standardowo przy tej okazji, nie mogłem znaleźć adaptera do pompki, przez co wyjazd nieco mi się opóźnił. Teraz już schowałem go w standardowym miejscu, więc zakładam, że następnym razem takiego problemu nie będzie. Musiałem też przebrnąć przez długotrwały proces ubierania się w jesienno-zimowy zestaw rowerowych ciuchów i wreszcie byłem gotowy do jazdy. Od razu dał mi się we znaki silny i zimny wiatr, który raz pomagał, a raz przeszkadzał (częściej chyba jednak przeszkadzał ;)). Mimo to kręciło mi się całkiem dobrze, właściwie im dalej tym lepiej, aż w końcu byłem w stanie jechać przez dłuższy czas ok. 35 km/h, czego się po takiej przerwie raczej nie spodziewałem. Chyba świadomość tego, że wreszcie mogę sobie znowu pokręcić i ładna pogoda dodatkowo dodawały sił i motywowały do jazdy. Powróciły też, być może chwilowo, stare nawyki do jazdy z niższą kadencją. Sporo było zatem dużej tarczy i to mi się pasowało. Po drodze minąłem 4 szosowców (wracając z Mariewa, na ul. Spacerowej widziałem też bażanta, ale nie dość, że nie zdążyłem zrobić mu zdjęcia, to i już nieco inny temat niż szosowcy ;)). Jak wspomniałem, pogoda była dziś super, bo 4°C i bezchmurne niebo. Nie mogło się więc obyć bez jakichś pamiątkowych (do oglądania w ponure i śnieżno-deszczowe dni ;)) widoczków:



Dopiero pod koniec jazdy zaczęło mi trochę brakować pary w nogach, ale że byłem już niedaleko domu, to obyło się bez ofiar w ludziach. Dzisiejszą jazdę będę bardzo miło wspominał, bo nogi fajnie pracowały, a i pogoda była genialna (pomijam fakt, że chyba najbardziej cieszyło mnie to, że pojechałem w ogóle). Jeśli jutro nie uda mi się wyskoczyć na trochę, to dzisiejszą jazdę będzie można uznać za bardzo miłe rowerowe zakończenie roku. Oby w przyszłym było więcej kilometrów, chociaż ekhm... mam co do tego pewne obawy ;)

I jeszcze dowód na to, że rozkaz został wykonany!


PS. Zapraszam na strony Lipkowa i Starych Babic oraz do przejrzenia informacji o Zaborowie na Wikipedii.

25 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Miałem pokusić się na świąteczny wierszyk, ale niestety czasu i weny nie starczyło na stworzenie jakiegoś wielkopomnego dzieła. Tak więc, będzie prosto i nieskomplikowanie: wspaniałych Świąt w rodzinnej atmosferze, dużo zdrowia i wszystkiego tego, co najlepsze. No i oczywiście dużo czasu na jazdę, a w związku z tym milionów kilometrów z uśmiechem na ustach :) Wesołych Świąt!

22 grudnia 2012

A jednak na żywo

Miał dziś być trenażer, ale plany się zmieniły. I bardzo dobrze :) Ponieważ ruszyły już świąteczne przygotowania, a w mieszkaniu jeszcze paru rzeczy brakuje, dziś pojawiła się okazja, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym. Musiałem podjechać do rodziców po jedną rzecz, a że pogoda była świetna, pomyślałem, że bez sensu katować się dziś na trenażerze - trzeba pojechać (w prawdziwym tego słowa znaczeniu) na rowerze. Tak więc, nie tracąc czasu, wyciągnąłem Authora i zacząłem się ubierać, co w przypadku jazdy w zimie potrafi chwilę zająć ;) Spodenki rowerowe, nogawki (i na to, o zgrozo, jeansy!), potówka, bluza polarowa i rowerowa kurtka zimowa. Poza tym rękawiczki, czapeczka pod kask i jedziemy. A swoją drogą, muszę w końcu przeczytać, co Wojtek napisał o ubieraniu się na zimowe rowerowanie. Obstawiam, że coś ciekawego :)

Postanowiłem jechać ścieżkami rowerowymi, chociaż obawiałem się, że nie jest to chyba najlepszy pomysł. M.in. dlatego, że profesjonalnie odśnieżone warszawskie ścieżki rowerowe i moje profesjonalne opony zimowe stanowią raczej kiepskie połączenie (na pierwszym zdjęciu, tam gdzie znak, znajduje się gdzieś pod warstwą śniegu magiczna czerwona kostka brukowa):



Ubity (chociaż w sumie może lepiej, że ubity) śnieg urozmaicony tysiącami małych muld, do tego sztywny widelec w Authorze i zestaw ten szybko dał się we znaki moim nadgarstkom. Właściwie jedyną i dość marną amortyzacją była opona napompowana dziś celowo mniej do 3,5 bar. Byłem jednak w stanie utrzymać prędkość w okolicach 20 - 25 km/h i im dalej, tym pewniej się czułem. Gładka opona (oczywiście tylko wrodzona skromność każe mi tak napisać, bo to z pewnością kwestia mojego diamentowego skilla!!!) nawet dawała radę i z radością stwierdzam, że bilans upadków w dniu dzisiejszym wyniósł 0. Frajdę z jazdy próbowały czasem popsuć buty ślizgające się na pedałach, ale nie - nie udało im się. Zdecydowanie bardziej wolę być wpięty. Ale mniejsza z tym.

Do celu dotarłem w jednym kawałku i z uśmiechem na ustach. Było dziś -8°C, a tak naprawdę wcale tego nie odczułem. Było mi ciepło i właściwie tylko na początku twarz mi trochę zmarzła. Potem było już jak najbardziej ok. Posiedziałem chwilę u rodziców i ruszyłem w drogę powrotną.

Tym razem również większość trasy przejechałem ośnieżonymi ścieżkami, jednak pod koniec wskoczyłem na trochę na asfalt. Prędkość automatycznie wzrosła, ale zmalało trochę zadowolenie z jazdy, otóż tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że będę musiał przyjrzeć się bliżej ustawieniu siodełka w Authorze, bo zdecydowanie jest z tym coś nie tak. W sumie nie ma się czemu dziwić - przy zmianie siodełka po prostu je przykręciłem. Teraz znowu czuję kolana, niestety. Nie wiem, czy nie będę musiał wrócić do sztycy z offsetem, bo wydaje mi się, że siodełko jest za bardzo z przodu, a i tak jest już przykręcone prawie przy zgięciach prętów. Trzeba będzie pomyśleć przy okazji. Jest w ogóle jeszcze kilka innych kwestii technicznych w przypadku Authora, ale może zostawię to na jakiś inny wpis. Na razie tylko pamiątkowe zdjęcie z zimowym krajobrazem - takie tam ze śniegiem. Dla spostrzegawczych - tak, lampka jest przymocowana w poprzek :) Obróciła się na nierównościach, skubana.


Wracając, praktycznie pod samym domem spotkałem moją M, która akurat wracała ze swojego spotkania. A że co dwie głowy to nie jedna i co cztery ręce to nie dwie, zostałem uwieczniony w moim mało wyjściowym zimowym zestawie, w którym to wyglądam na -naście kg więcej (chociaż podobno to nie szata zdobi człowieka ;)):


Na zakończenie, chciałbym wyrazić jedyną słuszną tezę, iż nic nie zastąpi jazdy na żywo. Nawet, jeśli jest krótka (a zaliczyłem dziś porażające 20 km!) to dobrze, jeśli jest w ogóle. Humor od razu lepszy :)

18 grudnia 2012

Króciutko

Trudno uwierzyć, ale udało mi się dziś normalnie wyjść z pracy, dzięki czemu nie dotarłem do domu na wieczór, ale na - powiedzmy - późne popołudnie. Ponieważ wieczorem musiałem jeszcze na trochę wyjść, postanowiłem wykorzystać chociażby ten kawałeczek wolnego czasu i wsiąść na trenażer. Udało mi się pokręcić CAŁE PÓŁ GODZINY! :) Ostatnim razem narzekałem na temperaturę i hałas. Chłodzenie udało mi się trochę poprawić, a i chcąc zacząć od najprostszych rozwiązań, poszedłem za sugestią Wojtka i wygrzebałem zachomikowaną dawno temu przeciętą dętkę 26" (mam zadatki na śmieciarza? :)), która miała się kiedyś przydać. No i stało się - dziś mogła się przydać ;) Po pocięciu, owinąłem nóżki trenażera tak, żeby były pod nimi 3 warstwy dętki (czy to nie brzmi dziwnie?). Wyszło tak:


Różnica jest widoczna albo raczej słyszalna. Drgania wciąż przenoszone są na podłogę, jednak zauważyłem, że będę jeszcze musiał dalej pokombinować z dociskiem rolki do opony. Dziś nie chciałem nie miałem za bardzo czasu żeby na spokojnie się temu przyjrzeć, ale może pobawię się z tym przy kolejnej okazji. Kręcąc szybciej, wibracje są mniejsze, no ale nie chodzi przecież o to, żeby kręcić tylko szybciej, co nie? Całkiem miło pedałowało mi się dziś na stojąco, nóżki można zmęczyć. Zwłaszcza wtedy, kiedy miały długą przerwę.

Będę próbował upolować kolejną okazję żeby wskoczyć chociaż na trochę na trenażer, chociaż jak to ostatnio bywa - może z tym być różnie. Grunt, to się nie poddawać ;)

16 grudnia 2012

Nareszcie! Ale...

Dzisiejszy dzień można zaliczyć o udanych - było wreszcie trochę lenistwa, ale też udało się zrobić parę pożytecznych rzeczy, czyli tak jak lubię. Co więcej - udało mi się znaleźć nieszczęsny zacisk tylnego koła pod trenażer. No i wreszcie troszkę pokręciłem! Chociaż to tylko trenażer, to i tak miło było zmęczyć trochę nogi, od razu człowiek się lepiej czuje :) Aby jednak nie było zbyt fajnie, musiały się znaleźć jakieś minusy ;) Mianowicie, do poprawy musi pójść chłodzenie i wyciszenie trenażera. Jeździłem w przedpokoju i przydałoby się otwarcie drugiego okna dla jakiegoś przewiewu, chociaż z drugiej strony lepiej chyba nie przesadzać, bo dość głupio byłoby się przeziębić od jazdy w domu... Co do drugiej kwestii, to pod trenażer podłożyłem kilka warstw cienkiej folii/pianki ochronnej, która została nam po jakichś meblach, ale to raczej niestety za mało, bo drgania idą po całej podłodze i chociaż blok się raczej nie zawali, to nie chciałem psuć sąsiadom niedzieli. Przez to nie mogłem się spokojnie nacieszyć kręceniem, bo nie lubię, jak coś nie gra ;) Trzeba będzie pomyśleć nad jakimś innym rozwiązaniem. Niektórzy ponoć podkładają zwykłą karimatę za paręnaście złotych i jest ok, może jest to jakieś wyjście. Chętnie przyjmę jakieś inne sugestie (Wojtku? ;)), bo nie wiem, czy kupowanie magicznej, dedykowanej maty Tacx'a za 200 zł jest jedynym właściwym rozwiązaniem. A może to też kwestia za lekko/słabo dociśniętej opony? Ciężko mi jakoś znaleźć optymalny docisk, a na rolce zostaje czasem trochę opony, co niezbyt mi się podoba, bo podejrzewam, że w znacznej mierze przez to powstają drgania, a więc i hałas. Z kolei jak ustawiam za lekko, to koło czasem się ślizga...

Podsumowując, bardzo się cieszę, że chociaż przez tą godzinkę mogłem dziś sobie pomęczyć nogi. Chociaż było gorąco i czasami nieco zbyt hałaśliwie, to nóżki są przyjemnie zmęczone, a to lubię :) Zobaczymy, jak będzie w tygodniu...

15 grudnia 2012

Kolejna porażka

Albo ja jestem jakiś wyjątkowo nieogarnięty albo naprawdę mam pecha. W środę przyniosłem do domu trenażer żeby w końcu chociaż trochę pokręcić. Przedwczoraj i wczoraj nic z tego nie wyszło, bo pojawiło mi się kilka dodatkowych zajęć po pracy (z której to standardowo nie wróciłem o normalnej godzinie :)). Dziś zabrałem się ambitnie za skręcenie tych kilku śrubek w trenażerze, nasmarowałem łańcuch, zmieniłem oponę i... wszystko fajnie, tylko gdzie mam zacisk do tylnego koła? No jak mnie coś nie trafi... :) Czy nawet w wolną od pracy sobotę nie jest mi dane spędzić chociażby jednej głupiej godziny na rowerze? Już nawet nie wymagam pójścia na dwu- czy trzygodzinną trasę na zewnątrz, ale żeby pokręcić chociaż tą jedną jedyną, pod dachem. Tak więc, z dzisiejszego kręcenia zapewne nic nie wyjdzie, szukam dalej tego dziadostwa, a zaraz znowu muszę wyjść z domu, więc kolejny dzień w plecy, żadna nowość :)

PS. Przed zmianą opony - korzystając ze stosunkowo pustej jeszcze ściany :) - postanowiłem uwiecznić sobie Scotta w obecnej postaci z nieco lepszej niż ostatnio perspektywy - strona Sprzęt :)

12 grudnia 2012

Mały krok do przodu

Po moich ostatnich rozważaniach na temat braku czasu na rower, postanowiłem zrobić cokolwiek w kierunku poprawy tej jakże dramatycznej sytuacji. Wczoraj przytargałem trenażer do mieszkania, a dziś po pracy przyprowadziłem ukochanego Scotta, żeby doprowadzić go nieco do porządku, bo biedak ostatnio trochę się przykurzył, a i jakieś lekkie błotko zalegało na dolnej rurze i sztycy. I kurczę... Nawet samo wyczyszczenie go sprawiło, że poczułem się rowerowo lepiej (on z pewnością też, co nie?). Niby głupia rzecz, a wystarczyła chwila kontaktu z moim szosowym ulubieńcem i nie wyobrażam sobie jak miałbym się z nim pożegnać. No cóż, może jestem dziwny, śliniąc się tak do roweru - nie zaprzeczam :) Jednak to, że złożyłem go sam od początku do końca, że przejechałem na nim ileś tam kilometrów, że jeździ się na nim świetnie i że jest taki, jaki od dawna planowałem złożyć sprawia, że trudno byłoby go ot tak, po prostu sprzedać. Tak więc, na razie jestem wyleczony z jakichś zmian. Jak widać, dużo nie trzeba było - i dobrze :) Niestety, dziś nie dałem rady pokręcić, więc spróbuję uskutecznić to jutro, chociaż jakieś tam plany na popołudnie już są, więc i jutro może nie wypalić... Pozostaje się nie poddawać ;) Muszę jeszcze nasmarować łańcuch, bo chociaż trochę kilometrów do założenia drugiego zostało, tak dłuższa (3 miesiące przed ślubem :)) przerwa zbyt dobrze na niego nie wpłynęła. A głupio byłoby, gdyby coś trzeszczało w czterech ścianach. Może to i lepiej, bo skończę pewnie buteleczkę białego Finish Line'a, który to do końca mi jednak nie podpasował. Co za ironia, że rok temu dostałem od Mikołaja flaszkę Rohloffa i nie miałem jeszcze okazji się do niej dobrać, a tegoroczne Święta za pasem... Zajrzę też na szybko do tylnej przerzutki, bo wydaje mi się, że coś ostatnio opornie wrzucała łańcuch na większe zębatki. Zostanie zmiana opony i polowanie na choćby godzinkę kręcenia nogami w miejscu. Szkoda, bo od momentu zakupu pulsometru nie miałem czasu zająć się bliżej tym tematem, strefami itd., przez co mały czarny kolega trochę się marnuje... Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle, szkoda.

No nic, jakiś tam pierwszy krok w celu rozruszania nóg zrobiłem. Niedużo, ale na pewno więcej niż ostatnio. Chociaż w sumie nietrudno jest zrobić coś więcej niż nic... :>

10 grudnia 2012

Dlaczego doba ma tylko 24 godziny?

Miałem sobie napisać jakiś dobijający tekścik o tym, jak mi ostatnio brakuje roweru, jak siedzę do wieczora w pracy i nie mam czasu dosłownie na nic. Miałem już nawet pokaźną ilość linijek na ten jakże ponury temat, ale pomyślałem, że nie ma co smęcić - są pewnie tacy, co mają gorzej. Oczywiście, chciałbym mieć więcej wolnego czasu dla żony, na rower, mieć trochę wolnego czasu w ogóle. Przesadą byłoby chyba napisanie, że to zbyt wyidealizowane, bo człowiek ponoć nie samą pracą żyje (a chyba przynajmniej nie powinien, chociaż słyszy się przecież od jakiegoś czasu, że teraz takie czasy), ale może trzeba się pogodzić z tym, że to już nie młodzieńcze lata (ojojoj, ależ ja już jestem stary! ;)) i na rozrywkę nie ma tyle czasu, ile by się chciało. A rower ma niestety do siebie to, że wymaga czasu. Bez czasu jest tylko płacz i cierpienie, ot co... ;) Myślę sobie o tym ostatnio i kombinuję, jak można by ten problem pokonać i różne rozwiązania przychodziły mi już do głowy. Od lekkiego odrestaurowania Authora i lepszego dopasowania pod siebie (bo ciągle jakoś mi niewygodnie), po kupno nowego sprzętu (jak już wspominałem, po głowie chodzi mi od jakiegoś czasu cross - ba, wybrałem już nawet konkretny model ;>). Myślę jednak, że te przeróżne pomysły przychodzą do mojej pustej głowy w znacznej części dlatego, że brakuje mi po prostu samej jazdy i szukam innego sposobu na kontakt z rowerem. Za każdym razem, gdy wsiadam na szoskę po przerwie (a ostatnimi czasy praktycznie każda jazda jest niestety po przerwie), ciężko mi sobie wyobrazić, że mógłbym z tego zrezygnować. Może więc nie ma się co dołować i pozostaje czekać cierpliwie, aż trochę wolnego czasu pojawi się gdzieś tam na horyzoncie i pojawi się okazja na zrobienie kilkudziesięciu kilometrów? Męczy mnie to strasznie, bo ciągnie mnie do roweru, a mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że ostatnio po prostu nie było jak. Jakimś wyjściem z sytuacji byłyby pewnie dojazdy do pracy, jednak jakoś ciągle nie mogę się do tego przekonać, a i przeszkodę stanowiłyby pewne względy organizacyjno-logistyczne. Postaram się więc na razie zrobić cokolwiek z moim coraz skromniejszym rowerowym życiem i spróbować choć w minimalnym stopniu wyjść z kryzysu ;) Jestem pełen podziwu dla mojej M, że znosi moje marudzenie i dzielnie mnie wspiera (sama nawet zachęcała mnie do kupna nowego roweru!), hehe. Nieco pocieszające jest to, że coraz mniej zostaje nam do zrobienia w mieszkaniu i być może z tego powodu będzie wkrótce troszkę więcej czasu na cokolwiek. I już wkrótce (wkrótce, ekhm...) dzień będzie dłuższy i pogoda lepsza. Chociaż i tak główną przeszkodą jest wciąż praca, w której doszło mi ostatnio sporo obowiązków. Pozostaje się cieszyć, że praca w ogóle jest i mieć nadzieję, że nastaną dla mnie jeszcze lepsze rowerowo czasy. Odnoszę tylko wrażenie, że piszę to zdanie po raz n-ty... ;)

02 grudnia 2012

Dave Barter - Obsessive Compulsive Cycling Disorder

amazon.com
Niestety, ostatnio czasu na jazdę jak na lekarstwo (przez co dopadają mnie rozmaite kryzysy psychiczne, spadki rowerowego morale i inne zło wcielone), więc aby całkowicie nie utracić kontaktu z dwoma kółkami, dobrze chociaż czasem przeczytać coś na temat. Padło na Obsessive Compulsive Cycling Disorder Dave'a Bartera. Akurat to, bo pojawiało się w Amazonie jako jeden z pierwszych rezultatów wyszukiwania frazy cycling (jaki ja jestem światowy!), było tanie :) i miało pozytywne recenzje. Zapowiadała się przyjemna lektura w czasie dojazdów do pracy.

I taka też się okazała. Obsessive... jest zbiorem 30 opowiadań o szeroko pojętej tematyce rowerowej, przy czym określenie szeroko chyba całkiem nieźle tu pasuje, bo opisywane są naprawdę (naprawdę! ;)) przeróżne zagadnienia, których częścią wspólną jest rower. I tak, można przeczytać typowe (choć pisanie już nie tak typowo, o czym dalej) relacje np. z udziału w etapie TdF dla amatorów, starcie w przełaju (na singlespeedzie), podjeździe pod Mont Ventoux, czy też przejechaniu od Land's End do John O'Groats, jak również teksty bardziej egzystencjalne, że pozwolę je sobie tak nazwać z lekkim przymrużeniem oka - o niecierpliwym oczekiwaniu na nowy sprzęt, czerpaniu prawdziwej radości z jazdy, motywacji do pójścia na rower itd.

Całość napisana jest lekkim językiem (zdarzają się nawet wygwiazdkowane wyrazy, o zgrozo!!!) i z poczuciem humoru. Nie jest to zdecydowanie rodzaj podręcznika zawierającego teoretyczne opracowania rowerowych tematów. Wręcz przeciwnie, w opowiadaniach dominuje osobisty punkt widzenia i subiektywne odczucia (wraz z opisami tego, jak żona autora patrzyła na niego z politowaniem, kiedy cieszył się z nowych rowerowych zabaweczek), Dave podszedł do tematu na luzie i może również dlatego przyjemnie się to czyta. Muszę przyznać, że bardzo często czułem się, jakbym sam pisał (albo po prostu dotyczyły mnie samego) niektóre akapity - zwłaszcza te, jak to wcześniej nazwałem - egzystencjalne. Zabawne uczucie, naprawdę - może też dlatego, że zostały  napisane w taki a nie inny sposób :)

Żeby nie zdradzać więcej, będę oryginalny i zachęcę do przeczytania, ha! Znajdzie tam coś dla siebie zarówno fan szosy, MTB, jak i rowerów w ogóle. Przyjemna lekturka na kilka jesienno-zimowych wieczorów (dokładna definicja kilka zależy od tego, kto jak szybko usypia przy czytaniu wieczorem), kiedy to człowiek zaczyna tęsknić za rowerem - ku pokrzepieniu serc ;) A skoro już przy pokrzepianiu serc jesteśmy, to teraz na warsztacie mam akurat Trylogię Sienkiewicza - tematyka co prawda nieco inna, ale na celowniku mam już kolejną rowerową pozycję :>