31 stycznia 2015

Jak wyciszyć trenażer?

To pytanie zadał sobie pewnie każdy użytkownik tytułowego ustrojstwa. Zwłaszcza ten, który mieszka w bloku i nie chce podpaść mściwym sąsiadom, którzy mają w swoim arsenale wiertła udarowe. Albo ten, który po prostu chciałby kręcić na trenażerze (pewnie w Waszych głowach pojawiło się teraz pytanie kto w ogóle *chce* kręcić na trenażerze? ;)) we względnej ciszy. Kiedyś tam próbowałem różnych sposobów, ale do zadowalającego efektu ciągle było daleko.

Postanowiłem wypróbować sposób, który kiedyś mignął mi gdzieś (zapewne na szosa.org) w Sieci. Co to za sposób? Położenie pod trenażer... maty wyciszającej pod pralkę :) Kupiłem ją sobie bodajże rok czy dwa lata temu w Castoramie za bodajże 30 zł, ale że trenażera było od tego czasu mało, bo okazji do jazdy na świeżym powietrzu było całkiem sporo, to przeleżała w komórce w oczekiwaniu na swoje pięć minut. Te pięć minut nadeszło w ubiegłym tygodniu, bo ze względu na marną pogodę, brak czasu na standardowe szosowe wypady i tęsknotę za rowerem, postanowiłem wygrzebać tacxa z komórki i wpiąć w niego scotta. Wziąłem też wspomnianą matę i złożyłem wszystko do tzw. kupy:


No i muszę przyznać, że jestem zadowolony z efektu. Chociaż dźwięki wydawane przez trenażer oczywiście wciąż słychać, to nie odnosi się już wrażenia, że drgania idą po podłodze i atakują wszystko wokół. Całość pracuje zdecydowanie bardziej kulturalnie, więc i jazda jest przyjemniejsza. Nie mogę oczywiście zagwarantować, że wyciszy idealnie każdy trenażer, w każdym domu, mieszkaniu i w każdej strefie czasowej. W moim przypadku jednak takie rozwiązanie sprawdza się jak dotąd całkiem nieźle. Opieram się oczywiście na subiektywnych odczuciach, a nie profesjonalnych pomiarach decybeli wykonywanych przy użyciu magicznej aparatury. Udało mi się też chyba ustawić wreszcie optymalny docisk rolki do opony i ciśnienie w oponie, dzięki czemu przy bardziej dynamicznych naciśnięciach korby nie ślizga się już ona po rolce.

Jeszcze parę słów o samej macie... Jest ona zrobiona ze sprasowanych i stopionych ze sobą kawałeczków gumy, ma grubość ok. 1,5 cm i wymiary 60 x 60 cm. Pod trenażer (w moim przypadku Tacx Speedmatic) w sam raz.



Ma jednak dwie wady - jest ciężka - waży ok. 4 kg (chociaż to akurat z punktu widzenia wartości użytkowych można pominąć) i... śmierdzi gumą. I to dość intensywnie. Po zostawieniu jej na noc pod trenażerem, następnego dnia czuć było ów gumowy aromat w całym pokoju. I tego będzie się raczej ciężko pozbyć, skoro wspomniany rok czy dwa leżała częściowo w całkiem dobrze wentylowanym pomieszczeniu, a częściowo na balkonie. Na balkonie nocuje zatem również obecnie. Przechowywanie jej może być upierdliwe - nie jest na tyle elastyczna, żeby dała się złożyć czy zwinąć, a jednocześnie nie jest na tyle sztywna, żeby stała oparta swobodnie o ścianę. Wiadomo - została wyprodukowana po to, żeby leżeć spokojnie pod pralką, ale w naszym przypadku każdy będzie musiał znaleźć swój sposób na jej przechowywanie.

Tak więc, tymczasowo jesteśmy pogodzeni z tacxem. W połączeniu z treningami dostępnymi na YouTube kręci się naprawdę całkiem fajnie. Ciągle mam jednak nadzieję, że wkrótce znowu będę mógł pośmigać na zewnątrz, bo jednak co szosa to szosa.

Przekonaj się więc, czy w Twoim lokalnym sklepie nie czeka na Ciebie mata wyciszająca pod pralkę trenażer i do roboty! ;)

24 stycznia 2015

Maja Włoszczowska - SzKoła Życia


Chociaż od premiery książki Mai minęło już trochę czasu, to dopiero niedawno miałem okazję ją przeczytać. Może nawet nie tyle przeczytać, co wchłonąć - czyta się ją bowiem naprawdę szybko i przyjemnie i ani się człowiek obejrzy, a 400 stron mija tak szybko jak szybko Cavendish przekracza linię mety.

Jak możemy przeczytać z tyłu okładki, nie jest to zwykła biografia, nie jest to poradnik rowerowy, nie jest to typowa książka motywacyjna... Zgoda, jednak jak by jednak nie patrzeć, SzKoła Życia jest przyjemnym połączeniem wszystkich tych trzech elementów.

Poza sportową biografią Mai, w książce znajdziemy również kilka rozdziałów poświęconych różnym aspektom kolarstwa jako takiego. Dowiemy się zatem czegoś na temat treningu, odżywiania, techniki jazdy czy przygotowania do zawodów. Ze względu na złożoność każdego z tematów, musiały one oczywiście być potraktowane mocno pobieżnie, ale komuś zaczynającemu swoją przygodę z dwoma kółkami mogą w pewnym stopniu zarysować obraz tego jak życie zawodowego kolarza wygląda naprawdę. Bo nie jest to tylko kolejny trening za treningiem, ale też całe mnóstwo pobocznych zajęć, obowiązków i codziennych wyrzeczeń. To też podróże, kontuzje, kontakt z mediami i obecność w sołszjal midia (jak to się teraz modnie określa), kontrole antydopingowe i masa innych ciekawostek, które zwykłego człowieka pewnie szybko by rozwaliły. Mai jednak daleko do zwykłego człowieka (również dlatego, że potrafiła też pogodzić sport na takim poziomie z uzyskaniem tytułu magistra inżyniera na Politechnice Wrocławskiej w zakresie Matematyki Finansowej i Ubezpieczeniowej, brrr...). Daleko pod kątem wytrwałości, ciężkiej pracy i systematycznego dążenia do celu - często pomimo różnych przeszkód. Z drugiej strony jednak, książkę czyta się naprawdę lekko, bo jest napisana prostym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) językiem. Językiem normalnej, skromnej i wesołej dziewczyny. W połączeniu z naprawdę dużą ilością zdjęć oraz ładnym wydaniem, otrzymujemy wciągającą, lekkostrawną książkę o tym co tygryski fani dwóch kółek, lubią najbardziej.

Kto miał przeczytać, pewnie już dawno przeczytał - pozostałych zachęcam do sięgnięcia po SzKołę Życia. To naprawdę przyjemna lektura, która w świetle obecnie panującej pseudo-zimowej aury może pomóc znaleźć gdzieś we wnętrzu siebie chęć do zrobienia czegoś więcej niż dotychczas. Tym jakże patetycznym stwierdzeniem dziękuję za uwagę i zapraszam do odwiedzin Waszej ulubionej księgarni w wiadomym celu... :)

18 stycznia 2015

Szosa 17-01-2015 (50,87 km)

No! Wreszcie wpadły pierwsze kilometry w 2015 roku. Ostatni raz byłem na szosie miesiąc temu. Na początku roku dopadła mnie jakaś zaraza i cały tydzień spędziłem w łóżku, po czym kolejny tydzień dochodziłem do siebie i starałem się wrócić do świata żywych.

Chociaż nie jest jeszcze idealnie to na sobotę zapowiadali ładną pogodę, a wiedziałem, że w kolejny weekend nie pójdę na rower, bo przyjeżdżają do nas znajomi (co jednak również cieszy :)). Trzeba więc było wykorzystać okazję, chociaż gdzieś tam po cichu zastanawiałem się czy nie powinienem jeszcze do końca wyleżeć choroby. Zdecydowałem jednak, że nie wyleżę ale wyjeżdżę to dziadostwo. Poza tym kusił nowy licznik, który znalazłem od choinką. Pokusa była więc podwójna ;) No i pojechałem.

Nie miałem konkretnej trasy w głowie, planowałem przejechać jakieś 40, 50 km spokojnym tempem i przekonać się, ile zostało z zeszłorocznej formy, którą chciałem utrzymać przez zimę, a w czym przeszkodziło mi wspomniane choróbsko (przy okazji uciekło mi też niecałe 3 kg...). Rewelacji się nie spodziewałem, ale myślałem, że będzie gorzej. Na szczęście nie wiało też dziś wyjątkowo mocno, stąd też może moje bardziej pozytywne odczucia co do formy. Pojechałem w kierunku Leszna.

Jadąc Spacerową zatrzymałem się na parę minut żeby zrobić kilka zdjęć wspomnianego licznika (o dziwo, zza chmur wyszło nawet na chwilę słońce!). W pewnym momencie zauważyłem jadącego w moim kierunku rowerzystę w znajomo wyglądającej żółtej, odblaskowej kurtce (tak tak, bo znam wszystkich rowerzystów w żółtych odblaskowych kurtkach ;)). Miałem dobre przeczucie i okazało się, że to Paweł - kolega, z którym jechałem właśnie miesiąc temu. Nie umawialiśmy się wcześniej, bo nie wiedziałem, czy w ogóle będę gdzieś wczoraj jechał. Widać jednak dane nam było się spotkać, a skoro się spotkaliśmy to dalej pojechaliśmy razem.

Skierowaliśmy się na Zaborów i pogadaliśmy trochę jadąc spokojnym tempem. Przed rondem w Zaborowie umówiliśmy się, że Paweł zawróci i będzie jechał DW580 w stronę Warszawy, a ja przycisnę sobie na podjeździe koło stawów, zawrócę i zaraz do niego dołączę. Tak też zrobiłem, ale jadę tą 580-tką, jadę, a Pawła nie ma. Cisnąłem sobie z lekką pomocą wiatru te 35 - 40 km, a żółtej kurtki dalej nie było widać. Pomyślałem, że może odbił gdzieś wcześniej... Dojechałem do Borzęcina Dużego i zatrzymałem się na parę minut żeby zadzwonić. Paweł nie odbierał, więc stwierdziłem, że chyba ciężko będzie się znaleźć i pojechałem w stronę Warszawy. Odbiłem jeszcze na Stare Babice i w tym momencie zadzwonił Paweł. Powiedział, że jechał cały czas prosto, więc wygląda na to, że jednak za cienki jestem i peleton nie dogonił ucieczki ;) Może gdybym nie stał kilku minut w Borzęcinie tylko zasuwał dalej to jeszcze byśmy się spotkali... Sikorskiego pojechałem jeszcze przez Mościska, odbijając w Estrady i Radiową.

Nogi pod koniec już troszkę osłabły, ale i tak spodziewałem się czegoś gorszego po miesięcznej przerwie, w trakcie której przez tydzień nie wstawałem z łóżka. Ruskie EPO czyni cuda! ;)

Kilometrów wpadło co prawda tylko trochę, ale cieszę się, że w końcu się ruszyłem, bo pół stycznia minęło i wymuszona przerwa zaczynała mi powolutku działać na nerwy. Po drodze spotkałem kilku szosowców (w tym Artura, z którym miałem okazję jechać parę razy wpadając na starobabicką ustawkę). Pogoda była świetna (8°C w styczniu!), więc kręciło się naprawdę fajnie. Co prawda czasem czuję jeszcze lewą dłoń po grudniowym upadku, ale i tak jest już lepiej. RTG na szczęście nie wykazało nic złego, więc mam nadzieję, że wkrótce całkowicie zapomnę o temacie.

Teraz pozostaje mi czekać na kolejną okazję do jazdy. Styczeń i tak nie będzie raczej obfitował w dużą ilość kilometrów - trzeba będzie nadrobić w kolejnych miesiącach ;)

07 stycznia 2015

Cztery lata bloga i podsumowanie 2014 roku

Dobrze się złożyło, że sporą część poniższego wpisu przygotowałem sobie wcześniej. Od kilku dni leżę bowiem w łóżku i zmagam się z jakąś bliżej niezidentyfikowaną zarazą, której mam już serdecznie dość. Tym bardziej, że chorować zdarza mi się moooże raz w roku (zakładam więc, że jak wyzdrowieję, to limit na 2015 będę miał wyczerpany!), a i patrząc na całkiem rowerową (choć zimową) aurę za oknem wolałoby się raczej nabijać pierwsze noworoczne kilometry niż zalegać w łóżku. Taki sobie początek roku, ale do rzeczy...

Nad tym, że czas szybko leci i nie wiem za bardzo kiedy minął kolejny rok umieszczania wpisów na blogu chyba też nie będę się zbytnio rozwodził. Chociaż kolejny raz jest ich nieco mniej niż w roku ubiegłym to i tak jestem z takiej ilości całkiem zadowolony. Mówią, że nie liczy się ilość, ale jakość, ale w moim przypadku chyba jednak nie będę ryzykował używania tego typu stwierdzeń ;) Tak naprawdę, większość wpisów z 2014 roku była poświęcona moim skromnym szosowym wypadom, a to by sugerowało, że okazji do jazdy było całkiem sporo, skoro nie starczyło czasu na pisanie w takim samym stopniu na inne rowerowe tematy. Ale o tym za chwilę. Na blogu jako takim wiele się nie zmieniło, poza niedawnym wizualnym odświeżeniem, z którego też jestem całkiem zadowolony. Większych zmian w formacie raczej nie planuję (chociaż przyznam, że chodzi mi czasami po głowie kwestia opisywania każdego wypadu), dlatego też już teraz chciałbym podziękować za wytrwałość wszystkim Odwiedzającym! ;)

Czas na cyferki...


Żeby zaspokoić Waszą ciekawość i oszczędzić cierpienia Waszym kalkulatorom oraz innym ekselom, informuję, że w 2014 roku łącznie wykręciłem 3692,46 km. Może się wydawać mało. Ba, właściwie to nawet jest mało, ale ta liczba bardzo mnie cieszy. Gdzieś tam w ciągu roku pewnie zdarzało mi się smęcić, że chciałoby się więcej, ciągle mało tych kilometrów itd., ale patrząc z perspektywy czasu i biorąc pod uwagę, że na jazdę starałem się wykorzystywać prawie każdą okazję, jestem z tego wyniku bardzo zadowolony. Podsumowując rok 2013, gdzieś tam w głowie założyłem sobie, że w 2014 przejadę minimum 3000 km (mimo różnych ambicji starałem się być realistą :)). Ostatecznie, wyszło prawie 700 km więcej. W wykręceniu tej ilości na pewno pomogła pogoda (i cierpliwość mojej żony, której chciałbym w tym miejscu serdecznie podziękować! :)), która w ubiegłym roku naprawdę sprzyjała rowerowaniu. Kilka razy wyskoczyłem też sobie na rower o świcie (albo i przed - zależy jak interpretować 4:30 :)) - ciekawe urozmaicenie, a i zawsze to parę kilometrów w nogach więcej. Do tego pozytywna energia w pracy.

Cieszę się też, że udało mi się w tym roku uniknąć jakichś dłuższych, powiedzmy kilkutygodniowych przerw od jazdy (z przyczyn niezależnych od operatora), przez co jakąkolwiek formę udało mi się utrzymać przez większość czasu i nie musiałem się w kółko rozkręcać od nowa, jak to miewało miejsce w latach ubiegłych.

Najlepiej będę chyba wspominał przełom września i października. W trzy kolejne soboty mogłem sobie czasowo pozwolić na nieco dłuższe niż zazwyczaj wypady i tak udało mi się przejechać kolejno 120, 150 i 200 km. 120 km - Góra Kalwaria - wiatr i trzy hopki, które dały mi nieco w kość i tym samym zasiały we mnie chęć do kręcenia też bardziej w pionie, a nie tylko w poziomie (przez co potem zacząłem częściej bywać na Oboźnej ;)). 150 km - pętla wokół Kampinoskiego Parku Narodowego - znowu trochę wiało, miejscami kiepska nawierzchnia, ale miło wspominam. No i 200 km - ponownie pętla wokół KPN, jednak rozszerzona o wcześniejszą wizytę w Bolimowie. Piękna pogoda, kręciło mi się naprawdę fajnie i przejechałem cały dystans ze średnią wyższą niż wcześniejsze 150 km :) Podobna okazja pewnie nieprędko się powtórzy, dlatego tym bardziej się cieszę, że udało mi się wtedy wyskoczyć. Będę naprawdę miło wspominał.

Na pewno fajnym urozmaiceniem w ubiegłym roku bywała też jazda w grupie z ekipą ze Starych Babic. To już trochę inna bajka i niejednokrotnie inne tempo niż w przypadku samotnego kręcenia, ale nie żałuję żadnego wspólnego wypadu, nawet jeśli zdarzało mi się w jego trakcie marzyć tylko o tym żeby wreszcie zsiąść z roweru. W późniejszej części sezonu miewałem niestety problemy żeby zgrać się godzinowo z chłopakami, ale mam nadzieję, że jeszcze nie raz uda nam się zrobić wspólnie parę kilometrów.

Za sprawą wspomnianego wcześniej wypadu do Góry Kalwarii, zacząłem też odwiedzać Powiśle i jego okolice, gdzie można natknąć się na kilka podjazdów. Najwięcej czasu spędziłem na Oboźnej - długość nadrabia nachyleniem i chociaż daleko jej do np. Mur de Huy, to i tak można się na niej sympatycznie skatować. Zresztą jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma ;)

W sprzęcie pojawiła się niewielka zmiana - wymieniłem kierownicę, owijkę i opony.

Co się jeszcze działo? Zacząłem oddawać krew, miałem okazję być na lotnej premii w Starych Babicach wyznaczonej na trasie 2. etapu 71. Tour de Pologne, zaliczyłem pierwszą glebę... :)

Jak napisałem wcześniej, rok 2014 z czystym sumieniem mogę uznać za rowerowo - i nie tylko - udany. W 2015 będę ponownie próbował wykręcić coś w okolicy tych skromnych 3000 km, a co z tych planów wyjdzie - czas pokaże. Na razie fajnie byłoby wreszcie wyzdrowieć.

Chociaż z lekkim opóźnieniem, to chyba właśnie głównie zdrowia chciałbym Wam życzyć na ten rok. Bo tak jak bez pracy nie ma kołaczy, tak bez zdrowia nie ma kręcenia (niestety już się tak fajnie nie rymuje). Czirs!