31 lipca 2011

I etap 68. Tour de Pologne (Pruszków - Warszawa)

W przeciwieństwie do roku ubiegłego (a identycznie jak w roku 2008 i 2009 ;)), w tym udało mi się dotrzeć na I etap Tour de Pologne. Żałuję, że nie mogłem być na starcie etapu (przez co nie mogłem sobie upolować nazwisk takich jak chociażby Boonen, Nibali, Haussler, Sagan, Scarponi, Di Luca czy Popovych lub też naszych dzielnych Polaków ;)), bo wówczas można sobie zdecydowanie więcej popatrzeć, porobić zdjęć czy w ogóle lepiej poczuć atmosferę wyścigu. Tym razem pojawiłem się dopiero na pl. Trzech Krzyży w Warszawie przed wjazdem kolarzy na rundy. Dobre i 8 (bo tyle było okrążeń w tym roku) okazji do popatrzenia sobie na zawodowców. Zanim jednak owi zawodowcy, mym oczom ukazał się zawodowiec w nieco innej dziedzinie, a mianowicie Tomasz Jaroński (dwa lata temu też mu zrobiłem zdjęcie - jeszcze ktoś pomyśli, że jestem jakimś niebezpiecznym psychofanem ;)):


Nie bójmy się słów - pozdrawiam serdecznie! ;) Potem pojawili się już kolarze. Najpierw z 6-osobowej ucieczki, a potem peleton z ok. 2 minutami straty. O przebiegu wyścigu jednak nie będę pisał (może tylko o tym, że etap wygrał Niemiec Marcel Kittel ze Skil-Shimano i że w ucieczce było dwóch Polaków ;)). Jak zwykle, na nerwy działał mi nieco pan komentujący wyścig ;) Ja rozumiem, że przez x godzin może być ciężko mówić coś interesującego i przy okazji zabawiać publiczność, ale mógłby chociaż wcześniej opanować w stopniu podstawowym wymawianie nazw drużyn żeby nie było potem kwiatków typu likłigas-kanonDALE. W 2008 r. z kolei (nie wiem czy był to ten sam pan ;)) co chwilę słyszałem cooo zaaa gwiaaazdy, co za gwiaaazdy! Wtedy co prawda było kilka znanych nazwisk (jak chociażby Cancellara czy Schleckowie), no ale... Podobnie w tym roku, padło też stwierdzenie, że Tour de Pologne można uznać za przedłużenie Tour de France, bo wielu kolarzy jadących w TdF przyjeżdża potem ścigać się do nas. Dla kogoś niezbyt interesującego się kolarstwem to z pewnością fajna informacja, ale gdyby tak przyjrzeć się liście startowej, to... No właśnie - już tak różowo nie jest ;) Rozumiem, że niezłym pomysłem może być w Polsce promocja kolarstwa i samego wyścigu w ten właśnie sposób, jednak dla kogoś będącego w jakimś tam stopniu w temacie rzeczywistość przedstawia się już nieco inaczej. Kiepsko kojarzą mi się też relacje z poprzednich lat w naszych krajowych stacjach telewizyjnych, gdzie panowie komentatorzy sprawiali wrażenie jakby do końca nie wiedzieli co i jak i co chwilę wyrażali swój podziw odnośnie prędkości z jaką jadą zawodnicy (aaależ oni pędzą!). Na mnie też oczywiście robi to wrażenie, ale czasem brzmiało to niemalże jak czytanie znaków przestankowych z powodu braku czegoś ciekawszego do powiedzenia. Starczy może narzekania, bo nie o to mi tu chodziło - sam pewnie lepiej bym tego nie zrobił, takiego wyścigu bym w życiu nie zorganizował, ale byłoby po prostu miło, gdyby te aspekty też dało się jakoś poprawić. Nasz narodowy wyścig to niestety nie Giro czy Vuelta, na którym to pojawiałyby się naprawdę znane nazwiska, ale jak by nie było - bardzo (naprawdę!) się cieszę, że jest coś takiego jak Tour de Pologne. Dla takiego pospolitego, teoretyczno-praktycznego miłośnika kolarstwa jak ja to właściwie jedyna okazja w roku (można sobie niby pojechać za granicę na jakiś wyścig, ale...), żeby przyjrzeć się zawodowemu kolarstwu i całej tej kolarskiej otoczce z bliska i - co najważniejsze - na żywo. Oglądając relację w telewizji nie poczuje się pędu powietrza przy barierce spowodowanego jazdą ponad 150 kolarzy z prędkością w okolicach 50 czy 60 km/h. Nawet głupie (pomimo tego, że na dachach mają niejednokrotnie sprzęt warty xxx tys. PLN :)) samochody techniczne zagranicznych ekip w pewien sposób cieszą ;) To, że można zobaczyć na własne oczy grupę facetów pędzących na rowerach, których kojarzy się tylko z telewizji czy stron internetowych ma w sobie właśnie to coś, dla którego chce się tam po prostu być. Słynne rundy po mieście może i ze sportowego czy kolarskiego punktu widzenia nie są idealnym rozwiązaniem, ale dla kibica będącego na miejscu to naprawdę dobra rzecz. Gdyby nie one, przy jednorazowym przejeździe peletonu można sobie na niego popatrzeć przez jakieś 10 sekund, czasem mniej, a czasem więcej. 8 rund sprawia, że jest to możliwe przez... nieco ponad minutę...! :) Ale nawet dla tej minuty zamierzam dalej zjawiać się na warszawskich etapach wyścigu.

Poniżej kilka zdjęć. Niestety sprzęt jak i warunki nie pozwalały na zbyt wiele, ale jakaś tam pamiątka będzie. Tak jak w przypadku zdjęć ucieczki (z których to, biorąc pod uwagę usprawiedliwianie się z poprzedniego zdania, jestem całkiem zadowolony ;)) można jeszcze jakoś próbować walczyć z panoramowaniem, tak w przypadku większej grupy jest to już nieco trudniejsza sprawa, bo zanim ałtofokus dał sobie radę z ostrością, dana część grupy była już dawno kilkanaście albo i więcej metrów dalej. Dlatego też w przypadku zdjęć peletonu jest on najczęściej rozmazany, a ostrość jest na drugiej stronie ulicy ;) Zdjęcia podium też takie sobie, ale pan trzymający balony pewnie dostał taki rozkaz i tyle... ;) Więcej zdjęć tutaj.


25 lipca 2011

Perełki Tomasza Jarońskiego i Krzysztofa Wyrzykowskiego

Przed chwilą natknąłem się na świetne cytaty z relacji komentowanych przez legendy Eurosportu - Tomasza Jarońskiego i Krzysztofa Wyrzykowskiego. Uwielbiam ich :)

Szosa 25-07-2011 (80)

Od rana było ponuro i myślałem, że z roweru też dziś nic nie wyjdzie. Właściwie pogoda się nie poprawiła i ciągle straszyło deszczem (tak jak i prognozy), ale pomyślałem, że jak będę czekał na piękne niebo, to się do końca wakacji nie doczekam. Pojechałem sobie więc bez jakiejś konkretnej trasy w planach. Skierowałem się jednak standardowo w stronę Bemowa i pierwszy dylemat miałem na skrzyżowaniu ul. Estrady i Arkuszowej - jechać w stronę Lasek czy prosto, tak jak zazwyczaj do Czosnowa. Sytuacja na drodze pomogła mi zdecydować i pojechałem prosto ;) Chciałem rozejrzeć się za jakimiś nowymi asfaltami w okolicach Łomianek, ale nic mi nie wpadło w oko. Pojechałem więc Rolniczą. Zastanawiałem się, do której miejscowości dojechać, żeby mieć siłę na powrót, bo dziś byłem zasilany skromnym obiadem i bananem. I nastawiałem się na coś ok. 60 km. Odniosłem wrażenie, że jadę pod wiatr, przez co z każdą mijaną miejscowością myślałem sobie e, to może jeszcze do następnej dojadę, powrót będzie z wiatrem to dam radę ;) Kiedyś już chyba zrobiłem podobnie, ale wtedy się troszkę przeliczyłem. Żeby nie było zaskakująco - tym razem było prawie tak samo :) Ale... Przed samym Czosnowem (bo do Czosnowa w końcu dojechałem, heh) dołączył do mnie szosowiec i spytał, dokąd jadę, na co odpowiedziałem, że tak naprawdę to właśnie zawracam. No to on na to, że to świetnie, bo on też. Mam chyba szczęście do spotykania ludzi, którzy mają podobną ilość czasu na rower i jadą w podobnym do mojego kierunku ;) Tym razem kolega z Powiśla. Chyba mi go Niebiosa zesłały ;) bo jak się szybko okazało, wcale nie było z wiatrem. Może dlatego, że dziś praktycznie nie wiał, a powietrze było gęste, a więc i nieco ciężko się przez to jechało. Widać muszę jeszcze poprawić moje meteorologiczne zdolności. Co dziwne, były też nawet dłuższe przebłyski słońca, a nie całkowite zachmurzenie i deszcz, jak mówili w różnych prognozach. W takim razie nie tylko ja muszę się poprawić w tej kwestii ;) Z jednej strony fajnie, że jechaliśmy we dwóch, bo zawsze to łatwiej. Z drugiej strony wyszło tak sobie, bo jednak do tempa nawet ok. tych 35 km/h jeszcze nie byłem do końca przygotowany po tak długiej przerwie. Pojechaliśmy kawałek obok siebie, pogadaliśmy, po czym stwierdziłem, że jednak może skorzystam z koła i trochę się schowam. Na szczęście droga jakoś szybko mijała. Czuć było ten miesiąc bez roweru. Czasem jechałem na granicy skurczów, ale ambicja nie pozwalała odpuścić, heh ;) Pokazałem koledze nowe asfalty (nowe jak nowe, w zimie już były) na ul. Trenów/Wiślanej i dojechaliśmy do wspominanego wcześniej skrzyżowania. Tam się rozdzieliliśmy i ja wróciłem po swojemu przez Bemowo, on natomiast przez Żoliborz ul. Arkuszową (swojego czasu też z niej czasem korzystałem i jest nawet sympatyczna, ale potem Wólczyńska już mi zdecydowanie mniej pasuje). Zmęczenie niestety dało się we znaki i jechałem 25 - 30 km/h. Na skrzyżowaniu Radiowej z Kaliskiego zrobiłem sobie króciutką przerwę na telefon w jedno miejsce i potem kręciło się już znacznie lepiej. Przyznam, że biorąc pod uwagę ten miesiąc przerwy i przedwczorajsze skromne 5 dyszek, to nie spodziewałem się, że dojadę w jednym kawałku do domu ;) Jakoś jednak dotarłem i jest w porządku. Mogłem tylko zjeść trochę więcej, ale kto wiedział, że przejadę 80, a nie 60 km? ;)

No i Tour de France 2011 dobiegł końca...

...a miało to miejsce wczoraj ;) W klasyfikacji generalnej nic się nie pozmieniało - zwycięzcą został więc Cadel Evans. Jak pisałem wcześniej - cieszy mnie to i wg mnie w pełni zasłużył na najwyższy stopień na podium. Miejsce 2. i 3. odpowiednio dla Andiego i Franka Schlecków. Ostatni etap wygrał, zgodnie z przewidywaniami, Cavendish, aczkolwiek nie było to już na tyle porażające zwycięstwo jak we wcześniejszych latach (oj groźny jest ten Boasson-Hagen i to nie tylko w sprintach). Dało to Markowi dwudzieste zwycięstwo etapowe we wszystkich Tourach, w których brał udział (4). Fajnie jak na 26-latka ;) Pozwoliło mu to też utrzymać zieloną koszulkę, która była jego celem. Najlepszym góralem został Sanchez, a młodzieżowcem - Rolland. Słowa uznania dla kontynentalnej ekipy Europcar - Voeckler przez 10 dni jechał w żółtej koszulce, a Rolland wygrał na Alpe d'Huez, co pozwoliło mu wygrać w klasyfikacji młodzieżowej.

Bardzo fajne podsumowanie na stronie Cycling News.

Cieszę się, że udało mi się obejrzeć najważniejsze momenty tegorocznej edycji wyścigu. Byłem na wyjeździe, kiedy podobno niewiele się działo, za to wróciłem w sam raz na smaczki w postaci górskich etapów, na których już się działo :) Oby tylko niedługo nie wyskoczyły jakieś afery dopingowe... Za rok kolejny, 99. już, Tour de France, a w najbliższą niedzielę - nasz rodzimy Tour de Pologne!

23 lipca 2011

Szosa 23-07-2011 (47)

Niemożliwe! W końcu, po dokładnie miesięcznej (!) byłem znowu na szosce :) Na początek zagadka - o co chodzi na poniższym zdjęciu?


A zresztą... Olać zagadki. Czy to normalne, żeby pod koniec lipca jeździć w nogawkach i wiatrówce?!? Bo jak dla mnie to zdecydowanie NIE! ;) Pogoda robi sobie jakieś jaja i tak jak ostatnio praktycznie codziennie padało i było chłodno, tak wreszcie dziś dało się trochę pojeździć (było tylko chłodno ;)). Niestety, czuję tą przerwę w jeździe, ale jakoś się jeszcze postaram rozkręcić. Chociaż przyznam, że nie było nawet tak źle. Coś mnie jednak przez większość czasu cisnęło w brzuchu (może to ciąża pozamaciczna? ;)), przez co jechałem trochę zmulony, ale te niecałe 50 km jakoś poszło. Praktycznie cały czas na małej tarczy z przodu, ale nie chciałem się od razu zarzynać po takiej przerwie. Chociaż nie... Przez jakiś czas jechał za mną szalony kierowca koparki, który swoim pojazdem motywował mnie do szybszego kręcenia. W końcu stwierdził pewnie, że żarty się skończyły i mnie wyprzedził, więc wykorzystałem to i schowałem się za nim. I wtedy właśnie jechałem na dużej tarczy 40 km/h! ;) Dziękuję, Panie Kierowco! :) Z trasą też nie kombinowałem i skoczyłem drogą 580 do Lipkowa i z powrotem na 580 Akacjową/Szkolną. W drodze powrotnej pojechałem sobie Lazurową/Kaliskiego. I tu spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Jest nowy asfalt! Żeby było jeszcze fajniej - na Radiowej też. Pomimo tego, że często korzystałem z tych ulic, bo ładnie wpasowywały mi się w trasę, to jednak zachwycony tym nie byłem, bo ul. Kaliskiego było dziurą na dziurze, a ul. Radiowa składała się z betonowych płyt, po których szosą tak sobie się jechało. Do zrobienia zostało panom drogowcom skrzyżowanie przy pętli autobusowej (Kaliskiego/Radiowa) i fragmencik Radiowej przy skrzyżowaniu z Powstańców Śląskich. Poza tym jest ładnie i bardzo mnie to cieszy, bo niedługo będę się w tamtych okolicach poruszał jeszcze częściej. Równiutki asfalt, ładne białe linie. Jak to człowiekowi niewiele do szczęścia potrzeba, heh. Zobaczymy, co dalej z pogodą i czasem. Po cichu liczę wreszcie na jakieś dłuższe traski, ale jak będzie to czas pokaże, że się tak wzniośle wyrażę ;) I muszę chyba w końcu wymienić bloki na nowe, bo obecne zaczynają się już o to coraz dosadniej prosić (o ile to bloki :>).

Cadel?

A jednak - udało mi się obejrzeć końcówkę dzisiejszej czasówki. Dokładnie od momentu, w którym Andy przejeżdżał przez 2. punkt pomiaru czasu i kiedy było już wiadomo, że Cadel Evans go rozwala :) Oczywiście wyścig się jeszcze nie skończył i na ostateczne wyniki trzeba czekać do jutra, ale na 9x% to właśnie Australijczyk wygra tegoroczną edycję Touru. Przyznam, że bardzo mnie to cieszy. Pokazał dziś, że jest baaardzo mocny. Świadczy o tym chociażby jedyne 7 sekund straty do dzisiejszego zwycięzcy, którym został Tony Martin z HTC-Highroad. Był naprawdę blisko wygrania przedostatniego etapu, ale myślę, że zdobycie żółtej koszulki dzień przed formalnym zakończeniem wyścigu jak najbardziej mu to rekompensuje. Zasuwał dziś jak rakieta, nie przejmując się nawet za bardzo progami spowalniającymi na drodze. Wg mnie w pełni zasłużył na zwycięstwo. W górach dzielnie walczył, a i w historii swoich startów w Wielkiej Pętli 2 razy był 2. (pomijając inne niezłe wyniki w TdF) w końcowej klasyfikacji, co pewnie powodowało jakiś tam brak pełnej satysfakcji. No i o ile się nie mylę, wokół niego nie toczyła się jak dotąd żadna afera dopingowa. Oby się ta sytuacja nie zmieniła. Cadel ma opinię bardzo sympatycznego i życzliwego człowieka, a to, że jest też wrażliwy można było zobaczyć chociażby dzisiaj po zakończeniu etapu czy po wygranej w Mistrzostwach Świata w Mendrisio w 2009 r. Obstawiam, że jeśli jutro stanie na najwyższym stopniu podium na Polach Elizejskich, to nie uda mu się powstrzymać łez. Ale nie będę mu się dziwił - sam bym sobie tam chętnie poryczał ;))) Pokazał, że jest wszechstronnym kolarzem, który świetnie radzi sobie w Wielkich Tourach, potrafi wygrać wyścig klasyczny (La Flèche Wallonne 2010), zdobyć Mistrzostwo Świata (pomijam Mistrzostwo Świata w MTB za juniorskich czasów...) czy zająć 1. miejsce w końcowej klasyfikacji Pro Touru (2007 r.). Wracając do dzisiejszego etapu - zamienił się braćmi Schleck miejscami na podium - do dziś był 3., podczas gdy Andy 1. a 2. Frank. Teraz jest na pozycji 1. (z przewagą 1'34" nad Andym) i przyznaję - bardzo mnie to cieszy. Myślę, że w pełni na to zasłużył.

Jutro ostatni etap z metą na Polach Elizejskich. Mam nadzieję, że nie będzie żadnej głupiej kraksy, która namieszałaby w klasyfikacji generalnej. Czekam na końcowy sprint. Tego z roku 2009 nie zapomnę :D Chociaż ciężko to było nazwać rozegraniem sprintu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Cavendish sobie po prostu pojechał do przodu ;) No i piątka dla Renshawa za wejście w zakręt. Kurczę, jaka tam jest prędkość (okolice 70 km/h :>)... Można to sobie obejrzeć tu.

Co jak co, ale w 2010 r. też było zabawnie ;) Podczas gdy reszta jechała na pełnych obrotach, Cavendish po prostu (tak, znowu po prostu, bo tak to wyglądało ;)) ich wyprzedził. Najbardziej podoba mi się moment, w którym pojawia się znikąd, heh ;) Od 0:45 tego filmiku.

Czekamy zatem do jutra za zakończenie TdF, a w przyszłą niedzielę zaczyna się... Tour de Pologne! :)

22 lipca 2011

Pierwsze francuskie zwycięstwo na tegorocznym TdF

Dzisiejszy etap też można zaliczyć do interesujących. Tak jak ludzie narzekali na Pireneje, tak teraz w Alpach naprawdę sporo się dzieje. I o to chodzi :) Praktycznie od początku etapu ruszyła kilkunastoosobowa ucieczka. Bardzo szybko postanowił też zaatakować Contador, do którego doskoczył Andy Schleck, Cadel Evans i Thomas Voeckler, czyli ci, którym najbardziej powinno zależeć na tym żeby Hiszpan niczego nie wykombinował. Alberto jechał praktycznie cały czas z przodu, ale to akurat można zrozumieć, bo to jemu zależało na zmniejszeniu swojej straty. Jakieś problemy ze sprzętem miał Evans, który z tego powodu musiał stawać 3 razy. Kiepska sprawa. Ciekaw jestem, co było nie tak. Grupkę uciekinierów starali się gonić pozostali, przez co na czele peletonu można było przez chwilę oglądać Sylwka Szmyda. Po pewnym czasie problemy z utrzymaniem tempa zaczął również mieć Voeckler, wskutek czego jechał potem przez pewien czas sam pomiędzy dwójką Contador/Schleck i resztą zawodników. Dzielnie się chłopak trzymał, jednak mimo to został później trochę z tyłu. Po zjeździe z Col du Galibier (bo dziś znowu wjeżdżali na ten szczyt, z tym że z innej strony) wszyscy zjechali się z powrotem w jedną grupę. Na wypłaszczeniu zaatakował Pierre Rolland (z ekipy lidera - Europcar) oraz Ryder Hesjedal. U podnóża Alpe d'Huez zaatakował Evans, jednak ostatecznie nic z tego nie wyszło. Po nim spróbował Contador i jemu poszło już zdecydowanie lepiej - dogonił Rollanda i przez dłuższy czas jechał samotnie w stronę mety. Młody Francuz kilka sekund za nim. Ich z kolei gonił Andy Schleck razem z Evansem. Na dzisiejszym etapie nie popisali się licznie zgromadzeni kibice holenderscy, którzy gwizdali i zaczepiali Voecklera oraz Contadora. Ten pierwszy coś im nawet odkrzykiwał i wyglądał na nieźle wkurzonego, ale nie dziwię mu się, bo zachowywali się naprawdę kiepsko. Później aktywny był Samuel Sanchez, który wraz z Rollandem dogonił Contadora. Najlepszy zaś z tej trójki okazał się właśnie Francuz, o którym to niedawno jeszcze nikt nie słyszał. Dzięki dzisiejszemu zwycięstwu zdobył koszulkę najlepszego młodzieżowca (wcześniej miał ją Taaramae) i wskoczył na 10. miejsce w klasyfikacji generalnej. Chłopak jest rok starszy ode mnie i wygrał jeden z ważniejszych etapów tego Tour de France. No cóż, to pewnie fajne uczucie... ;) Żeby było zabawniej, to pierwsze zwycięstwo zawodnika z Francji w tegorocznej odsłonie ich narodowego touru :) Rolland dotychczas pomagał Voecklerowi w walce o żółtą koszulkę, jednak dziś dostał od niego wolną rękę i jak widać - opłaciło się. Tak więc, gratulacje, bo to naprawdę niezły wyczyn.

Dziś niestety praktycznie niewidoczny był Liquigas z Sylwkiem oraz Ivanem (celowo w tej kolejności ;)). Szkoda. Liczyłem na to, że może będą jakieś akcje z ich strony. Może któryś z nich miał gorszy dzień czy co tam... Najbardziej podoba mi się jednak to, że wciąż nie wiadomo do końca, kto wygra cały wyścig. Jutro czasówka (której niestety nie będę miał okazji obejrzeć na żywo), która może jeszcze troszkę zamieszać. Na razie na podium jest dwóch Schlecków i Evans. Wolałbym chyba żeby wygrał Evans. Schlecków jakąś szczególną sympatią nie darzę, a Cadelowi już zbyt wiele razy zwycięstwo przechodziło koło nosa ;) Ciekaw jestem jak to się wszystko skończy, oj ciekaw. Może będzie jeszcze jakaś niespodzianka? Może dotychczas najmniejsza, słynna 8-sekundowa różnica w końcowej klasyfikacji generalnej z 1989 r. straci miano najmniejszej? :)

Tour de France 2011 - Alpy przed Alpe d'Huez

Podobno w trakcie mojej kilkudniowej nieobecności w domu, w TdF niewiele się działo. Sporo było ponoć kraks, w tym ta chyba już najpopularniejsza (choć to takie sobie określenie), w której ucierpiał Flecha potrącony przez samochód TV i jadący za Hiszpanem Hoogerland, który wpadł na ogrodzenie z drutu kolczastego... Leżał też Contador. Relacje dopadłem od 17. etapu (Gap - Pinerolo) i cieszę się, że mogłem je obejrzeć, bo z pewnością nudne nie były.

Na owym 17. etapie - pierwszym z 3 alpejskich w tegorocznym Tourze - największe brawa należą się chyba Maćkowi Paterskiemu, który jeździ obecnie w Liquigasie i jest to jego pierwszy TdF. Zabrał się w 14-osobową ucieczkę na ok. 50 kilometrze i dojechał w niej (no, prawie w niej) do mety. Etap zakończył na genialnym 7. miejscu, co dawno się Polakom nie zdarzało. Dzielnie walczył na podjeździe pod Sestrieres, mimo że etap wygrał Boasson-Hagen, który to nie pierwszy raz pokazał, że radzi sobie całkiem nieźle i trzeba na niego uważać. Sporo problemów było na zjazdach, co wg mnie, pomijając wąską i krętą drogę, mogło być spowodowane zmiennymi warunkami oświetleniowymi - co chwilę cień i zaraz znowu słońce. Trzeba było posłuchać Tylera Farrara w reklamie i kupić sobie soczewki Transitions... ;) Najpopularniejszy był czyjś taras na jednym z zakrętów, na który wjechało 2 kolarzy (Voeckler - lider wyścigu i oprócz niego chyba Hivert), ponieważ trochę przesadzili z prędkością i nie do końca dobrze wybrali tor jazdy. Było też kilka mniejszych upadków, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Owe pechowe zjazdy można sobie obejrzeć tu. Ucieczka dojechała przed grupą faworytów, wśród których próbował atakować m.in. Contador. Ostatecznie jednak wszyscy dojechali z taką samą stratą czasową. Jeszcze raz gratulacje dla Maćka za wytrwałość i walkę do końca! Przez pewien czas, jak zauważyli nasi komentatorzy z Eurosportu, mieliśmy 2 polskie akcenty - Maciek Paterski jechał w ucieczce i przez chwilę był nawet drugi, a peleton ciągnął pod górę Sylwek Szmyd. Fajnie się ogląda takie etapy.

Etap 18. zaś kończył się na legendarnym Col du Galibier (2645 m.n.p.m. - najwięcej w historii wyścigu), który to pierwszy raz pojawił się na trasie Tour de France w 1911 r., a więc 100 lat temu. Na tym etapie również były emocje. Zwyciężył dotychczas krytykowany za zbyt zachowawczą jazdę (wraz ze swoim bratem) Andy Schleck. W ogóle Leopard-Trek bardzo ładnie rozegrał ten etap - na początku w ucieczkę wraz z kilkunastoma innymi kolarzami zabrał się Joost Posthuma i Maxime Monfort. Na przedostatnim podjeździe samotnie zaatakował właśnie młodszy z braci Schleck. Dziwne było to, że pozostali faworyci w ogóle nie zareagowali na ten atak... Andy skorzystał z pomocy kolegów z drużyny, którzy to wcześniej uciekli, co miało na celu tak naprawdę późniejszą pomoc Andiemu. Ostatecznie, do mety dojechał sam, zyskując ponad 2 minuty przewagi. Drugi był jego brat Frank. Wielką pracę wykonał dziś Cadel Evans, który chyba od ok. 9 km przed metą ciągnął resztę faworytów (niską kadencję to on miał ;)) oraz jadącego wciąż w żółtej koszulce Voecklera. Ok. 5 km przed metą z grupy odpadł Contador, co mogło być nieco zaskakujące. Ponoć wciąż miał problemy z kolanem po jednej z kraks, zresztą biorąc pod uwagę fakt jak jeździł kilka tygodni wcześniej na Giro, można zrozumieć, że lekko nie miał. Tym samym najprawdopodobniej stracił szansę na kolejną wygraną w Wielkiej Pętli, bo ma obecnie prawie 5 minut straty do lidera. A nim jest wciąż Voeckler (co prawda ma już przewagę tylko 15 sekund, więc był to pewnie jego ostatni etap na żółto), którego również trzeba pochwalić, bo walczy naprawdę dzielnie o każdy kolejny dzień jazdy w żółtej koszulce. Sporo się wydarzyło na tym etapie, tym razem również nudno na pewno nie było.

Za niecałą godzinkę relacja z 19. etapu z metą na równie legendarnym ;) Alpe d'Huez. Pomijając walkę o klasyfikację generalną (choć tu też może być ciekawie, a nawet bardzo, bo po uwzględnieniu jeszcze czasówki w Grenoble różnice czasowe pierwszych 4. kolarzy są zbliżone i oscylują w okolicach 1 minuty), ciekaw jestem co zrobi dziś Sylwek Szmyd, który przymierzał się do wygrania tego etapu. Byłoby wspaniale, choć może nie dostać wolnej ręki od kierowników ze względu na Basso, któremu pewnie też się przyda... Ivan ma jak na razie prawie 4 minuty straty w generalce i może być ciężko je odrobić. A może razem zaatakują, Basso nadrobi cenny czas, a Sylwek zgarnie etap? :) Po wczorajszej przespanej akcji Andiego może jednak być ciężko uciec, gdyż wszyscy będą mieć się na baczności. Czekamy zatem na relację... :)