24 grudnia 2014

20 grudnia 2014

Szosa 20-12-2014 (80,52 km)

Jakiś czas temu pojawił się pomysł żeby razem z kolegą z pracy - Pawłem - wyskoczyć wspólnie na rower. Paweł szerzy rowerową propagandę dojeżdżając na swoim crossowym cubie do pracy oraz trzaskając kilometry po Kampinosie, a poza tym przymierza się do kupna szosówki :)

Dzisiejszy wypad stanął jednak pod znakiem zapytania, bo wczoraj do późnego wieczora walił deszcz i chociaż prognozy mówiły, że dziś nie powinno padać przez większość dnia, to sytuacja ogólnie kiepsko wyglądała. Rano okazało się jednak, że jest sucho i całkiem ciepło, bo 6°C. Wiał natomiast wyjątkowo silny wiatr. W planach mieliśmy przejechanie ok. 40 - 50 km, więc wybraliśmy się w stronę Leszna. Przejechaliśmy przez Stare Babice, Lipków, Mariew i Zaborów.

Wiało faktycznie bardzo mocno. Na dodatek przez większość drogi w stronę Leszna - prosto w twarz. Miało to jednak jedną pozytywną stronę - z powrotem miało wiać w plecy... Jechaliśmy spokojnym tempem, bez ciśnienia na bicie jakichś rekordów prędkości (no, tylko pod Zaborów sobie skoczyłem ;)). Trochę pogadaliśmy, aczkolwiek całkiem skutecznie utrudniał to wiatr (strasznie szumiało i były zakłócenia na linii :)) i samochody, których o dziwo było dziś całkiem sporo na drodze.

W Lesznie odbiliśmy na południe. Wiatr w twarz zamienił się więc na wiatr boczny. Przez większość tego odcinka musiałem lekko przechylać rower w prawo żeby utrzymać w miarę prosty tor jazdy ;) Po odbiciu w lewo na Białutki zaczęła się wreszcie przyjemna jazda. Wiatr, który dotychczas tylko przeszkadzał, wiał teraz idealnie w plecy, dzięki czemu utrzymanie ok. 35 km/h nie wymagało większego wysiłku. Żeby było jeszcze przyjemniej, wyszło nawet słońce!


Droga powrotna minęła więc całkiem szybko. Na drogach równoległych do DW580 ruch był już znacznie mniejszy, więc i można było troszkę więcej porozmawiać. Po drodze spotkaliśmy kilku szosowców.

W Starych Babicach odbiliśmy jeszcze na Sikorskiego i Radiową. Na liczniku było 60 km i na Lazurowej się pożegnaliśmy. Paweł skierował się w stronę domu, a ja miałem jeszcze chwilę, więc postanowiłem skorzystać z naprawdę fajnej jak na grudzień pogody i dokręciłem sobie jeszcze 20 km w okolicach Starych Babic.

Po zeszłotygodniowym upadku, udo i kolano wciąż zdobią całkiem spore strupki, ale na szczęście nie przeszkadzały one w jeździe. Niestety, ciągle boli mnie jeszcze trochę dłoń, zwłaszcza podczas jazdy na nierównościach.

Super, że pogoda dziś dopisała, bo najprawdopodobniej był to mój ostatni szosowy wypad w tym roku. No i fajnie, że nie w kompletnych ciemnościach, jak to ostatnio bywało ;)

17 grudnia 2014

Jimmy Read Memorial Trophy

Moje ostatnie podjazdowe wizyty na Oboźnej przypomniały mi o pewnym wydarzeniu. Otóż dziewięć lat temu miałem okazję spędzić tydzień w Hastings - mieście położonym na południowo-wschodnim wybrzeżu Wielkiej Brytanii. O samym mieście więcej może powiedzieć wujek Google i ciocia Wikipedia. Ja natomiast chciałbym poświęcić kilka słów wydarzeniu, w którym niestety nie miałem okazji uczestniczyć, a które idealnie wpisuje się w tematykę bloga. Co więc łączy Hastings i rower? Jimmy Read Memorial Trophy!

Zdaję sobie sprawę, że nie jest to żaden Tur de Frans czy inne Dżiro, ale wg mnie idea jest jak najbardziej pozytywna. O co więc chodzi? Tytułowy Jimmy Read był rybakiem. Po mieście poruszał się głównie rowerem i na nim też dostarczał mięso. Niektórzy sugerowali, aby kupił sobie motorower, dzięki któremu mógłby szybciej poruszać się po ulicach Hastings. Ten jednak uparł się, że na rowerze jest w stanie dojechać szybko w każde miejsce. Mieszkańcy chcieli zweryfikować umiejętności Jimmy'ego - musiał pokonać podjazd pod Crown Lane, prowadzący do podnóża wzgórza East Hill. Próba się powiodła. Jimmy zginął niestety podczas huraganu w 1987 roku, jednak ku jego pamięci, co roku organizowane są zawody właśnie na Crown Lane.

Dowiedziałem się o nich nieco przypadkowo. W domu rodziny, u której wówczas mieszkałem, wisiał nad schodami pamiątkowy plakat z zawodów w 2004 roku:


Ponieważ wtedy byłem już rowerowo spaczony, a na plakacie zauważyłem właśnie rower, nie omieszkałem zapytać co i jak? Dowiedziałem się wówczas, skąd wzięła się idea zawodów oraz na czym tak naprawdę polegają. Tak, trzeba podjechać pod Crown Lane. Jak najszybciej. Nudy... :) Żeby było ciekawiej, zawodnik (a może nim być każdy) musi pokonać podjazd na replice roweru Jimmy'ego, a więc na ciężkim singlowym dostawczaku:

http://www.richardplatt.co.uk/
Żeby było jeszcze ciekawiej, zawodnik siada na starym dziesięcioszylingowym banknocie - kiedy banknot spadnie z siodełka, delikwent jest dyskwalifikowany. Ma to wymusić pokonywanie podjazdu bez stawania na pedałach. Co prawda na rowerze nie miałem okazji go pokonać i nie wiem niestety jakie jest tam nachylenie (podjazd ma bodajże ok. 75 m.), ale trzeba się z pewnością troszkę namachać żeby dotrzeć na szczyt. Poniżej, widok właśnie ze szczytu:


Brzmi całkiem fajnie. Szkoda, że nie załapałem się na oglądanie (i wzięcie udziału?) zawodów na żywo. Może jeszcze kiedyś będzie okazja... :)

Poniżej znajduje się link do filmiku z zawodów, które odbyły się w ubiegłym roku:

13 grudnia 2014

Szosa 10-12-2014 (32,82 km)

Z lekkim opóźnieniem, ale już nadrabiam... Otóż prognozy z początku tygodnia mówiły o jakichś opadach, które miały pojawić się od czwartku. W mojej głowie zrodził się więc pomysł, aby chwilowo powrócić do tzw. planu awaryjnego, czyli pobudki o 4:00 i wyjściu na rower przed pracą. Trochę czasu minęło od ostatniego wypadu o podobnej godzinie - w kompletnej ciemności jedzie się tak sobie ;) Ponieważ jednak ostatnio kręciłem się po mieście (głównie po to żeby dotrzeć na Oboźną), pomyślałem, że może w miarę satysfakcjonującym rozwiązaniem będzie zrobienie paru kilometrów w świetle latarni, których niestety poza miastem zazwyczaj brakuje.

Wiem wiem, plan całkiem chytry, jednak mimo to we wtorkowy wieczór pojawiła się w moim sercu pewna doza niepewności... ;) Widok (albo raczej jego brak) za oknem przedstawiał się mniej więcej tak:


Pojawiła się tak gęsta mgła, że widoczność była naprawdę marna i raczej nie zapowiadało się, żeby do rana miało się wiele zmienić. Mimo wszystko jednak postanowiłem spróbować i nastawiłem budzik na 3:55.

Wstało mi się nawet bezproblemowo, ale przez lekkie poranne nieogarnięcie i ilość warstw, które musiałem na siebie założyć, wyruszyłem z lekkim opóźnieniem, bo o 4:45. Mgła ani trochę nie ustąpiła i asfalt był nieco mokry. Na termometrze -5°C.

Zdążyłem się trochę rozpędzić, przejechałem jakieś 200 m i... gleba. Pokonał mnie próg zwalniający - jak widać bardzo skutecznie zwalniający ;) Przez jeden przejechałem bez problemu, na drugim są zaś namalowane białe linie mające zwiększać jego widoczność. Może i zwiększyły widoczność, ale zmniejszyły przyczepność :) Przednie koło uciekło podczas zjeżdżania z progu (na mojej ulicy są one dość łagodne i szerokie) właśnie na takiej linii - taka jest przynajmniej moja wersja wydarzeń, bo wszystko trwało ułamek sekundy. Poleciałem na lewy bok i przejechałem kilka metrów po mokrym asfalcie, szlifując sobie kolano, łokieć i udo. Odruchowo starałem się jakkolwiek podeprzeć dłonią, przez co jej też trochę się dostało. Generalnie jednak byłem w całkiem niezłym stanie, a już na pewno w lepszym niż Johnny Hoogerland, który został przez przypadek zepchnięty na drut kolczasty przez samochód telewizji podczas 9. etapu Tour de France 2011. Przypomnijmy:



Byłem w jednym kawałku, więc zacząłem sprawdzać co z rowerem. Lewa klamkomanetka lekko obróciła się na kierownicy (udało mi się jednak przywrócić ją do właściwej pozycji) i została ozdobiona kilkoma rysami, z tarczy spadł łańcuch, a z ramienia korby zerwał się nadajnik od kadencji. Na szczęście udało mi się go znaleźć na drodze, jednak nie znalazłem zipa mocującego, więc nadajnik powędrował do kieszeni. Owijka o dziwo bez większych strat. Sprzętowo więc bez tragedii - najbardziej szkoda jednak klamkomanetki. Najważniejsze jednak, że działa.

Po rowerze przyszedł czas na ciuchy. Lekko przetarta rękawiczka (praktycznie nowa) i ochraniacz na but (praktycznie nowy), czarny ślad na lewym rękawie i lekkie przetarcie na barku mojej ukochanej kurtki (praktycznie nowej) oraz czarny wzór na szpikowych spodenkach (praktycznie nowych), które akurat z boku są - jak na złość - śnieżnobiałe... ;) Początkowo wyglądało to wszystko słabo, ale po praniu sytuacja nieco się poprawiła, chociaż spodenki zapewne pozostaną już naznaczone po kres swych dni. Byłem trochę obolały, najbardziej chyba bolała mnie dłoń, bo przy mocniejszym jej zaciśnięciu czułem kłucie w nadgarstku. Przez chwilę pojawiła się myśl żeby wracać do domu, ale szybko udało mi się ją odpędzić ;) Tak naprawdę nic poważnego mi się nie stało, a rower był w stanie jak najbardziej nadającym się do jazdy. Pójście z powrotem spać mijałoby się z celem, bo zanim bym usnął, to pewnie zaraz musiałbym wstawać... Postanowiłem więc pojechać sobie zgodnie z planem w stronę centrum. Wsiadłem na rower i powoli zacząłem się rozpędzać, starając się wybadać, czy to faktycznie ta nieszczęsna linia była wyjątkowo śliska czy cały asfalt jest np. leciutko oblodzony. Nie wywaliłem się od razu, więc stwierdziłem, że to wina linii. Mgła była tak gęsta, że widoczność w zależności od miejsca była ograniczona do ok. 50 - 100 m, więc cóż... raczej słabo :) Postanowiłem nie szarżować i jechać sobie spokojnym tempem bez większego ciśnienia na prędkość czy kilometry. Nie chciałem szaleć, bo mogło być jeszcze gorzej niż w przypadku spotkania z Progiem Skutecznie Zwalniającym. Żeby było weselej, zaczęło padać coś podobnego do śniegu. Było jednak na tyle drobne, że początkowo pomyślałem, że mgła jest na tyle gęsta, że dosłownie czuć ją na twarzy. Osadzało się to cudo chociażby na kurtce, ale też na okularach, co było wyjątkowo kiepskie w sytuacji, kiedy z naprzeciwka jechał jakiś samochód i walił światłami, bo wówczas widziałem jeszcze mniej. Na drogach było praktycznie pusto. Nieco dziwnie czułem się jadąc ulicami, na których zazwyczaj samochodów jest mnóstwo. Nie mogłem jednak jakoś bardziej tego wykorzystać ze względu na wspomnianą widoczność. Zabawne, że godzinę, dwie później na tych samych drogach były już pierwsze korki ;) Poniżej kilka zdjęć, przy czym musicie uwierzyć mi na słowo, że na pierwszym - gdyby nie mgła - byłby widoczny Pałac Kultury i Nauki, a zdjęcie zrobiłem z Marszałkowskiej ;)




Mało brakowało, a na jednym ze skrzyżowań znowu bym leżał - tym razem skręcając w lewo i przecinając tory tramwajowe. Zdążyłem jednak wypiąć lewą nogę i się podeprzeć. Inaczej mogłoby być niewesoło, bo z naprzeciwka jechały samochody. Tak więc Paweł vs. śliska nawierzchnia - 1:1 :) Powoli zaczynało się robić późno i musiałem kierować się w stronę domu. Po ilości przejechanych kilometrów doskonale widać jak kiepskie warunki i światła (przeważnie czerwone :)) na drodze potrafią spowolnić - zazwyczaj, podczas wypadów o świcie robiłem w podobnym czasie ok. 50 km, teraz wpadło ledwo troszkę ponad 30 km. Ale jak tu się sensownie rozpędzić, kiedy na drodze widać mniej więcej tyle ile na poniższym zdjęciu? ;)


Do domu udało mi się mimo wszystko dotrzeć w jednym, aczkolwiek tym razem nieco obitym kawałku. Chcąc być nie mniej fajny od Dawida Wolińskiego, zrobiłem sobie zdjęcie w windzie ;)


Na zdjęciu, kurtka i spodenki wyglądają znacznie lepiej niż wyglądały w rzeczywistości. Dobrze przynajmniej, że nic się nie podarło i jest w jednym kawałku. Spodziewałem się, że skóra również bardziej nie ucierpiała, ale mimo wszystko jest pięciozłotówkowa dziura w kolanie i sporo większy szlif na udzie. Na łokciu tylko niewielkie otarcie.

Jak by nie było, nie żałuję, że pojechałem. Kilometrów co prawda mało (odwrotnie proporcjonalnie do tekstu ;)), ciuchy i rower lekko zjechane, troszkę kuleję, dłoń jeszcze minimalnie boli, ale przynajmniej jestem bogatszy o nowe doświadczenia, a i będzie co wspominać... ;) Muszę się jeszcze na spokojnie przyjrzeć scottowi przy lepszym świetle, bo przez ostatnie dwa dni jakoś nie było czasu, a wolałbym mieć pewność, że wszystko gra.

Na koniec ciekawostka...

Otóż w nocy z wtorku na środę przyśnił mi się (tak, zdążył przez całe cztery godziny snu ;)) pewien koszmarek. Otóż śniło mi się, że jechałem Lazurową w kompletnej ciemności, oświetlając sobie drogę tylko migającą z przodu lampką (przy okazji - w środę lampki też gasły - obstawiam, że to mróz, bo w domu działały bez zarzutów). W pewnym momencie, na poboczu zobaczyłem leżącego człowieka. Zatrzymałem się (wpadając przy okazji w poślizg...) przy nim i zacząłem pytać co się stało? itd. Nie ruszał się i nie odpowiadał. Nagle, błyskawicznie podniósł głowę i w świetle migającej lampki zobaczyłem, że nie ma oczu i tak naprawdę ma oderwane pół ciała od pasa w dół. Obudziłem się przerażony i chyba nawet coś krzyknąłem. Nie jestem zbytnio przesądny, ale  w tym przypadku zaczynam się zastanawiać czy sny nie mają czasami znaczenia ;) Ten był z pewnością mocno chory i nie wiem czy jestem do końca normalny wstając w taką pogodę na rower o 4 rano w grudniu. Ale przynajmniej mam oczy i nogi na miejscu... :D

07 grudnia 2014

Szosa 05-12-2014 (41,44 km)

Dawno nie byłem na rowerze wieczorem. Nie byłem pewien czy w weekend będę miał okazję żeby pokręcić, a chciałem sobie odreagować dość intensywny tydzień w pracy. Jazda w ciemnościach też coś w sobie ma, więc w piątkowy wieczór wskoczyłem na scotta z zamiarem zrobienia kilku dyszek po mieście (poza nim jest już niestety trochę gorzej z widocznością). Chciałem się po prostu trochę skatować, a od pewnego czasu i tak nie mam okazji żeby zrobić jakieś dłuższy dystans. Trzeba się więc cieszyć tym, co jest ;)

Podobnie jak w ubiegłą sobotę, termometr pokazywał -2°C, czemu towarzyszyła tym razem dość gęsta mgła. Nie miałem konkretnej trasy w głowie, aczkolwiek w planach - standardowo ostatnimi czasy - była m.in. Oboźna.

Ze względu na skrzyżowania i światła, jazda po mieście jest często, nazwijmy to, interwałowa... Człowiek zdąży złapać jakąś przyzwoitą prędkość i zaraz trzeba hamować. Doturlałem się jakoś do Oboźnej i podjechałem sobie trzy razy.


Na zdjęciu widać (a przynajmniej taki był plan ;)) lżejszy początek podjazdu - skończyli już na szczęście roboty na prawym pasie. Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie mi się podjeżdżało. Skoczyłem potem na Tamkę i też dobrze mi się kręciło. Później zjechałem nad Wisłę i zrobiłem takie tam z Warszawską Syrenką i mostem Świętokrzyskim:



Mój sprzęt fotograficzny niestety nie powala, więc zdjęcia są ziarniste i chropowate bardziej niż świeżo frezowany asfalt...

Z Powiśla skierowałem się już w stronę domu i tym razem światła już lepiej się układały. Starałem się trzymać mocniejsze tempo, bo nad Wisłą trochę zmarzłem i chciałem się rozgrzać. Całkiem szybko mi się to udało i pomimo tych kilku stopni poniżej zera było naprawdę przyjemnie. Na koniec wskoczyłem na moment na Radiową i można powiedzieć, że widziałem światełka w tunelu ;)


A skoro jesteśmy już przy światełkach... W trakcie jazdy zdarzało się, że lampki odmawiały posłuszeństwa i przestawały świecić. Baterie były świeżutkie - akurat wymieniłem je po tym, jak fabrycznie włożone padły (po niecałych 30 godzinach świecenia w trybie migającym - skrzętnie notowałem! ;)). Może to kwestia mrozu...? Mniej lub bardziej sprawnie udawało mi się je włączać z powrotem, ale jak by nie było - pomijając kwestię bezpieczeństwa - parę razy się zirytowałem. Na szczęście nic we mnie nie wjechało i w jednym, nawet niezbyt zmarzniętym kawałku wróciłem do domu. Było krótko, ale przyjemnie.

29 listopada 2014

Szosa 28-11-2014 (51,79 km)

© Bernard Papon / Associated Press
Wyskoczyłem sobie wczoraj na szosę. Na termometrze -2°C, niebo zasnute chmurami. Człowiek zaczyna tęsknić za warunkami takimi jak na powyższym zdjęciu (wiem wiem, wybór bohaterów nie do końca trafiony ;)). Albo chociaż za promieniami słońca... W komplecie z ponurą aurą znalazł się też zimny, dodatkowo wychładzający wiatr. No ale miałem wolne w pracy i mogłem sobie czasowo pozwolić na kilka dyszek na szosie, więc szkoda byłoby nie skorzystać. Tym bardziej, że wyjście na rower w weekend stało pod znakiem zapytania.

Jak to ostatnio bywało, z braku czasu na jakiś dłuższy dystans po głowie chodziła mi Oboźna. Ostatnim razem fajnie mi się podjeżdżało, więc i wczoraj postanowiłem zaatakować ją kilka razy. Najpierw jednak pojechałem sobie do Łomianek. W tamtą stronę było przyjemnie ze względu na lekkie zjazdy, zaś z powrotem ze względu na lekkie podjazdy ;) Nogi zdążyły się trochę rozgrzać i pojechałem na Powiśle. Zaliczyłem Oboźną trzy razy i zorientowałem się, że z czasem jestem trochę na styk, więc trzeba było niestety kierować się w stronę domu. Dobre i trzy razy, chociaż muszę przyznać, że w ubiegłą sobotę podjeżdżało mi się jakoś lepiej. Może to kwestia gorszego dnia, może niższej temperatury, może za słabego śniadania... Miałem też już całkiem nieźle zmarznięte palce u rąk i nóg. Dobrze, że nie musiałem z nikim prowadzić jakiejś dłuższej konwersacji, bo ze względu na przemarzniętą paszczę miałbym zapewne problemy ze zrozumiałym wymawianiem choćby krótkich wyrazów ;) Kolejny raz mogłem jednak docenić nabytą w ubiegłym roku softshellową kurtkę Pearl Izumi - naprawdę fajnie chroni przed wiatrem i zimnem, jednocześnie nie pozwalając się zbytnio spocić.

Chociaż moje palce i twarz miałyby pewnie nieco inne zdanie na ten temat, to cieszę się, że mogłem skorzystać z suchego asfaltu i pokręcić trochę pomimo ujemnej temperatury. Podobno co nas nie zabije to nas wzmocni... ;)

22 listopada 2014

Szosa 22-11-2014 (52,09 km)

Ubiegłosobotnie zmagania z warszawskimi podjazdami narobiły mi smaczku i przez cały tydzień chodził mi po głowie powrót na Powiśle. Pogodowi szamani straszyli dwiema kreskami na plusie, ale najbardziej obawiałem się, że będzie padać. Na szczęście jednak nie padało, a i było troszkę cieplej niż pokazywano w prognozach, bo na termometrze były 4°C.

Uzbrojony w zimowy zestaw ciuchów (z wyjątkiem czapki pod kask - na moją pustą czaszkę powędrował buff) zacząłem od rozkręcenia się na Radiowej i Sikorskiego. Ze Starych Babic skierowałem się już w stronę Powiśla, kręcąc już troszkę mocniej.

Dzisiejsze zmęczenie nóg sponsorowała ulica Oboźna, dziękujemy!


Podjazd zrobiłem sobie pięć razy. Wjazd Oboźną, zjazd Tamką i przez Dobrą i Leszczyńską z powrotem na Oboźną. Wjeżdżało mi się całkiem fajnie, co nie znaczy, że lekko i przyjemnie - nogom i płucom trochę się dostało, ale taki był w końcu plan na dziś :) Podczas jednego ze zjazdów Tamką (jest już wydzielony pas dla rowerzystów) spotkała mnie dość niespodziewana i mało urokliwa sytuacja - pasażer jednego z samochodów najwidoczniej poczuł się na tyle słabo od stania w korku (tak, w sobotę na Tamce zdarzają się korki - ot, Warszawa :)), że postanowił uchylić drzwi i zwymiotować mi praktycznie prosto pod przednie koło... Chociaż trochę mnie dziś kusiło żeby nie hamować zbyt dużo jadąc w dół, to w tej sytuacji jednak doceniłem to, że nie jechałem zbyt szybko i zdążyłem odbić kawałek w prawo. Inaczej, nie dość, że wjechałbym pewnie w otwarte drzwi, to jeszcze zostałbym, powiedzmy, naznaczony. Myślałem, że jeśli ktoś będzie dziś wymiotował to będę to ja podczas podjeżdżania Oboźną, ale jak widać, myliłem się ;) Ale, ale... Zrobiło się nieco niesmacznie, więc ucinam ten temat :)

Cieszę się bardzo, że udało mi się dziś wyskoczyć na rower i pocisnąć sobie troszkę pod górę. Podobało mi się o tyle, że na początku było trochę wyższych prędkości na płaskim, a potem pokatowałem się na Oboźnej. Podjeżdżałem stając na pedałach - pracują wówczas w większym stopniu niż przy jeździe po płaskim również górne partie mięśni, więc chociaż dzisiejszy dystans nie powala, to po powrocie czułem przyjemne zmęczenie i solidne przewentylowanie organizmu (było dziś parę głębszych oddechów na Oboźnej :)). Jednym słowem - fajnie.

PS. Mam nadzieję, że odświeżony lejałt bloga przypadnie Wam do gustu... :)

16 listopada 2014

Szosa 15-11-2014 (46,58 km)

Półtora tygodnia minęło od ostatnich szosowych kilometrów. W tygodniu nie było za bardzo możliwości żeby gdzieś wyskoczyć, więc wiązałem rowerowe nadzieje z sobotą. W piątkowy wieczór postraszył trochę deszcz, ale na szczęście przez noc drogi zdążyły wyschnąć.

Obudziłem się w sobotę i... jakoś kompletnie brakowało mi weny do jazdy. Chęci, owszem, były, ale brakowało tego czegoś. Nie miałem nawet pomysłu na trasę, a dla odmiany chciałem czegoś trochę innego niż okolice Leszna. Za oknem jakaś ponura beznadzieja i 6°C. Wiedziałem jednak, że jak nie pójdę to będę żałował, tym bardziej że na dalszą część dnia były jeszcze inne, nierowerowe plany. Trzeba więc było działać :) Od październikowego wypadu do Góry Kalwarii ciągnie mnie trochę bardziej do poruszania się nie tylko w poziomie, ale też w pionie, czyli po prostu do podjazdów. Oczywiście w Warszawie i okolicach prawdziwych podjazdów się raczej nie uświadczy, dlatego w tym przypadku potraktujmy to określenie jako pewnego rodzaju uproszczenie... :) W głowie zaświtał więc plan zakładający podjazdy + coś innego niż Leszno. Biorąc pod uwagę, że na jakiś dłuższy dystans nie miałem wczoraj czasu, pozostawało to, co w Warszawie.

Uzbroiłem się w jesienne ciuchy i pojechałem. Od pierwszych metrów ucieszyłem się, że jednak zdecydowałem się ruszyć z domu. Czasem najtrudniej się po prostu zebrać... Pojechałem sobie rozgrzewkowo do Starych Babic. Z wiatrem w plecy kręciło się bardzo przyjemnie, ale już powrót w stronę Warszawy był lekko utrudniony. I kolejny raz się ucieszyłem - tym razem z tego, że wczoraj jakoś wyjątkowo nie miałem ochoty walczyć z wiatrem.


Dojazd do centrum Warszawy minął pod znakiem świateł. Trochę się już zdążyłem odzwyczaić od irytującego stawania do kilkaset metrów (bo żeby było przyjemniej, zazwyczaj było czerwone :)), ale że nie miałem jakiegoś parcia na nie wiadomo jakie prędkości, średnie czy co tam, jechałem zgodnie z przepisami (ja przecież zawsze jeżdżę zawsze zgodnie z przepisami!) :)

Dotarłem w końcu do celu i na pierwszy ogień poszła Książęca. Potem zapragnąłem mocniejszych wrażeń i pojechałem w kierunku Oboźnej, która jest nieco krótsza, ale znacznie bardziej treściwa :) Tu już było ciekawiej. Potem zjechałem sobie Tamką i pojechałem w kierunku Mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Wjechałem na niego częściowo brukowaną drogą koło stacji Orlenu (też podjazd, jak by nie było ;)). Przejeżdżając na drugą stronę Wisły postanowiłem uwiecznić przepiękną aurę wczorajszego dnia i zrobiłem takie tam ze Stadionem Narodowym:


Wróciłem mostem Świętokrzyskim i pojechałem, tym razem już w górę, Tamką. Na deser wjechałem jeszcze raz Oboźną i musiałem kierować się w stronę domu. Tak naprawdę, dopiero teraz zaczynało mi się naprawdę fajnie kręcić, ale co zrobić...? ;)

Chociaż dystans króciutki to nogi dostały odpowiednią porcję bólu :) i wróciłem do domu zadowolony. Jakie by nie były (i jak słabo bym ich nie podjeżdżał :)), to kolejny raz mogłem się przekonać, że podjazdy coś w sobie mają. I kusi, żeby znowu się z nimi spotkać. Nadchodzący tydzień ma ponoć jednak być słaby - zarówno pod kątem pogody jak i ilości wolnego czasu. Będę jednak szukał okazji... :)

05 listopada 2014

Szosa 05-11-2014 (75,94 km)

Jednodniowy urlop, piękna pogoda. Z czym to się kojarzy? Tak, z rowerem! :) Chociaż miałem do zrobienia parę rzeczy w domu, znalazła się chwila na wykorzystanie tymczasowego powrotu przyjemnych, jesiennych temperatur i przejechanie kilku kilometrów.

Trasa przez Łomianki, Czosnów, KPN, Leszno i powrót równolegle do drogi 580 przez Pilaszków i Strzykuły. Do Leszna bardzo przyjemnie pomagał wiatr. Jadąc przez Kampinoski Park Narodowy było już trochę mniej wesoło, a prawdziwa wietrzna masakra zaczęła się na drodze 579 :) Pomimo półtoratygodniowej przerwy od ostatniego wypadu na szosę i wiatru w twarz jechało mi się nawet nieźle. Może nie z prędkością światła, ale przynajmniej obyło się bez większych czy mniejszych kryzysów.



Do jazdy dodatkowo motywowała wspomniana wcześniej świetna pogoda. Piękne słońce i niecałe 20°C sprawiły, że pożałowałem trochę zakładania jesiennych rękawiczek. No ale lepiej ubrać się troszkę za ciepło niż zmarznąć.


Wiatr w drodze powrotnej dał mi się trochę we znaki, ale ostatecznie dałem sobie z nim jakoś radę ;) Pod koniec tygodnia pogoda ma się już podobno zrobić typowo jesienna, więc cieszę się, że dziś mogłem jeszcze skorzystać z suchego asfaltu i pokręcić sobie trochę na świeżym (jakkolwiek świeże by ono nie było...) powietrzu :)

29 października 2014

Browar Spirifer - Tourmalet i Vuelta

Piwo nie jest zapewne pierwszą rzeczą, która kojarzy się z kolarstwem. Ostatnio miałem jednak okazję przekonać się, że istnieje jakaś część wspólna, a nawet dwie części wspólne. Mowa o dwóch piwach produkowanych przez browar kontraktowy Spirifer o nazwach kojarzących się wszystkim z kolarstwem - Tourmalet i Vuelta. Dla nie wszystkich z pomocą nadchodzi ciocia Wikipedia - Col du Tourmalet i Vuelta a España :) Vueltę dostałem od kolegi z pracy, Piotrka, któremu chciałem przy okazji jeszcze raz podziękować! Tourmalet odnalazłem już na własną rękę i kupiłem dwie sztuki, aby jedną zająć się osobiście, a drugą podrzucić Piotrkowi. W ten sposób stałem się posiadaczem dwóch kolarskich piw, które pozwoliłem sobie spożyć z okazji (ponoć każda jest dobra :)) końcówki sezonu:


Widać, że nie tylko nazwy, ale i etykiety są kolarskie - pomijając rower, nawiązują do koszulki najlepszego górala Tour de France oraz czerwonej koszulki lidera Vuelty. Piwa powstały ponoć z okazji sukcesów naszych rodaków w tym sezonie i według informacji, którą dostałem od Browaru Spirifer, to nie ostatnie piwa z kolarskimi etykietami.

Dla lepiej zorientowanych ode mnie w temacie, poniżej coś więcej o składzie:


Podobno o gustach się nie dyskutuje, ale bardziej podeszła mi Vuelta. Tourmalet ma charakterystyczny posmak, który nie do końca mi odpowiadał. Ale ja tam się nie znam. Polecam każdemu osobiście przekonać się, które z piw smakuje bardziej... :)

Dla zainteresowanych, linkuję Spirifera na Facebook'u. Wasze zdrowie!

25 października 2014

Szosa 25-10-2014 (55,47 km)

Szczerze mówiąc, ostatnio troszkę przyzwyczaiłem się do trzycyfrowych dystansów. 120, 150, 200 i 100 km zaliczałem kolejno przez ostatnie cztery soboty, a apetyt rośnie podobno w miarę jedzenia ;) Dziś jednak czasu starczyło tylko na szybki Czosnów, ale i tak cieszę się, że wpadło te 55 km, bo to ciągle więcej niż 0.

Pogoda nie była dziś może rewelacyjna, ale przynajmniej nie padało. Spece od pogody zapowiadali dość niskie temperatury i tym razem się nie pomylili:


Kluczowa jest niewielka, ale znacząca kropka między 2 i 6 :) Nie da się ukryć, że brakuje nieco do kilkunastostopniowych, jesiennych temperatur. Jeszcze niedawno można było bez problemu jeździć w krótkim rękawie, a dziś nie było wyjścia jak tylko sięgnąć po cały zimowy (tak, już nawet nie jesienny... ;)) zestaw ciuchów, a więc po kurtkę, czapkę pod kask, buffa, nogawki, zimowe rękawiczki i ocieplacze na buty.


O dwóch ostatnich rzeczach pojawi się pewnie niedługo parę zdań - kupiłem je ostatniej zimy, ale nie było niestety zbyt wiele okazji żeby zapoznać się z nimi bliżej w praktyce.

Warunki do jazdy były dziś więc takie sobie, ale przyznam szczerze, że spodziewałem się czegoś gorszego po tych niecałych 3°C. Wypadałoby napisać, że zmarzłem, że beznadzieja i w ogóle... Otóż nie - jechało mi się bardzo przyjemnie, nie zmarzłem i gdyby było więcej czasu, chętnie wykręciłbym sobie jeszcze parę kilometrów więcej. Do Czosnowa pomagał mi zresztą wiatr i na liczniku było właściwie cały czas sympatyczne 35 - 40 km/h. Jak to zazwyczaj bywa, w drodze powrotnej nie było już tak wesoło, ale sił nie brakowało i nogi dzielnie walczyły z wiejącym w twarz wichrem ;) Po drodze spotkałem jeszcze jednego szosowca. Dla odmiany, nie wróciłem dziś Radiową, ale na skrzyżowaniu w Mościskach odbiłem sobie w lewo w Arkuszową i wróciłem do domu przez Bielany. Jechało mi się dziś naprawdę fajnie i chociaż jesień daje o sobie znać coraz bardziej, mam nadzieję, że wyciągnięcie trenażera będę jeszcze mógł trochę odwlec w czasie ;)

18 października 2014

Szosa 18-10-2014 (104,40 km)

Dzisiejsza jazda stała pod znakiem zapytania. Trochę ostatnio popadało, a od wczorajszego wieczora za oknem niewiele było widać ze względu na supermgłę, która skutecznie ograniczała widoczność i chęć do jazdy. W skrócie - ponuro, mokro i demotywująco. Temperatura też jesienna, bo 8°C. Pomyślałem jednak, że jak nie pojadę to będę żałował, tym bardziej, że w najbliższym tygodniu nie będzie raczej okazji do jazdy.

Wrzuciłem coś do brzucha, ubrałem się w jesienne ciuchy i o 8:30 wyjechałem. Asfalt nie był na szczęście taki mokry jak się spodziewałem i chociaż malowanie roweru zostało wzbogacone o delikatne, finezyjne, błotne wzory to nie było tragedii.

Aura zgodnie z przewidywaniami nie zachęcała do robienia czegokolwiek, a już na pewno nie do przejechania setki, która była w planach na dziś. Sytuację ratowała nieco słuchawka w uchu, ale jesienne widoki takie jak ten poniżej towarzyszyły mi właściwie przez cały czas...


Planowałem dojechać dziś do Sochaczewa, przez który to miałem okazję przejeżdżać ostatnio przy okazji 150 i 200 km. W tamtą stronę utrzymywałem nawet jakąś sensowną prędkość, ale i tak jechało mi się jakoś bez werwy...


Dotarłem do Sochaczewa i zawróciłem na rondzie JPII. I tak naprawdę odtąd zaczęło mi się jechać beznadziejnie... Może to kwestia wiatru, a może czegoś innego, ale kompletnie opadłem z sił, a żeby było weselej, zaczęły mnie solidnie boleć kolana. O utrzymaniu sensownej prędkości mogłem zapomnieć i musiałem się pogodzić z tym, że drugą połowę trasy będę się po prostu wlókł. Nie pomogło nawet słońce, któremu udało się na moment przebić przez chmury ;) Dotoczyłem się do domu, ale muszę przyznać, że droga powrotna dawno mi się tak nie dłużyła...

Fajnie, że wpadła kolejna w tym roku setka, jednak tym razem nie mogę niestety napisać, że było miło, bo po prostu nie było ;) No ale tak też bywa. A może po prostu jestem zasilany energią słoneczną...? ;)

12 października 2014

Szosa 11-10-2014 (201,24 km)

Po ostatnich wypadach do Góry Kalwarii i dookoła Kampinosu postanowiłem pójść za ciosem i skorzystać z - być może ostatniej w tym roku - okazji, kiedy mogłem poświęcić na rower trochę więcej czasu niż zazwyczaj, i kiedy pogoda była naprawdę przyjemna. Tak naprawdę, dwusetka chodziła mi już po głowie od dłuższego czasu, ale albo brakowało paru wolnych godzin albo formy. Albo tego i tego jednocześnie... :)

Miałem pewien dylemat z tym, jak się ubrać - rano jest już dość jesiennie, ale zapowiadali nieco ponad 20°C w późniejszych godzinach. Na rowerze miałem spędzić sporą część dnia, więc musiałem znaleźć jakiś kompromis. Stanęło na krótkim rękawie, ale na nogi założyłem nogawki, z zamiarem ich późniejszego zdjęcia. I muszę przyznać, że wyszło w sam raz.

Ponieważ zależało mi przede wszystkim na dystansie, postanowiłem nie szukać od nowa, a rozbudować trasę sprzed tygodnia o brakujące 50 km. Stanęło na Bolimowie, który od Sochaczewa oddalony jest o 25 km. Ostatecznie wyszło więc tak: Warszawa - Wieruchów - Pilaszków - Leszno - Gawartowa Wola - Zawady - Sochaczew - Bolimów - Sochaczew - Śladów - Secymin Polski -  Nowiny - Leoncin - Kazuń Polski - Cybulice Duże - Krogulec - Janówek - Czosnów - Łomianki - Warszawa. Uff, może czas pomyśleć o mapkach na blogu...? ;)

Wyruszyłem parę minut przed 9. Termometr pokazywał niecałe 14°C, więc nogawki były mile widziane. Słońce zaczynało dopiero wychodzić zza chmur i robiło się coraz przyjemniej. W optymistycznym nastroju opuściłem teren zabudowany ;)


Nad polami unosiła się jeszcze poranna mgła. Czasem na tyle gęsta, że widoczność była ograniczona do jakichś 200 m i naokoło niewiele było widać poza drogą i kawałkiem pola. Kiedy słońce chowało się akurat za chmurami, szybko robiło się naprawdę jesiennie:


Jak by nie było, do Sochaczewa kolejny raz jechało mi się bardzo przyjemnie. Ani się obejrzałem, a byłem na miejscu. Sam przejazd przez miasto i wyjazd z niego był niestety taki sobie, głównie ze względu na stan dróg (wiem wiem, jeździ na szosówce i marudzi :)) i samochody. Skierowałem się na DW705, która prowadziła prosto do Bolimowa. Tu już asfalt był całkiem przyjemny i choć jest dość wąsko (brak pobocza), to ruch był naprawdę niewielki i jechało się dobrze.


Ten odcinek też jakoś szybko mi minął i po przejechaniu mostu nad Rawką, znalazłem się w Bolimowie:



Na bolimowskim rynku spędziłem jakieś 5 minut (na zdjęciu pomnik ku pamięci partyzantów Gwardii Ludowej poległych podczas walki z hitlerowcami w 1943 r.). Nogawki powędrowały z nóg do kieszonki i ruszyłem z powrotem w stronę Sochaczewa. Ciągle jechało mi się naprawdę fajnie.


Ani się obejrzałem, a już dojeżdżałem do Sochaczewa. Na liczniku pojawiło się 100 km. Muszę przyznać, że chyba jeszcze nigdy setka nie minęła mi tak błyskawicznie... Tym razem jednak pojawiło się nieco dziwne uczucie związane z tym, że zazwyczaj po mniej więcej takim dystansie byłem już w domu, a teraz przede mną było jeszcze drugie tyle. Nie wpłynęło to jednak jakoś miażdżąco na moje morale ;) bo w planach było przecież 200, a nie 100 km, a poza tym czułem się ciągle naprawdę dobrze.

Przejazd przez Sochaczew znowu troszkę mnie spowolnił, ale od ronda Jana Pawła II - skrzyżowanie DW705 i DW580 - ponownie można było rozwinąć skrzydła i lecieć dalej w stronę Śladowa. Na zdjęciu poniżej Bzura, płynąca w pewnym momencie wyjątkowo blisko drogi:


Poleciałem dalej DW705 i skręciłem w skrytykowaną tydzień temu :) za stan nawierzchni DW575. Znowu mnie solidnie wytrzepało i tempo niestety trochę spadło. W Gorzewnicy zatrzymałem się na moment w sklepie po coś do picia i pojechałem dalej. Droga do Leoncina minęła mi znacznie szybciej niż tydzień temu i dojechałem do skrzyżowania z DW899, w którą (zgodnie z radą pana Darka - Encyklopedii Mazowieckich Tras ;)) tym razem nie skręciłem. Odbiłem za to w Sadach w stronę Kazunia Polskiego, przez który dojechałem do DW579 prowadzącej do Leszna. Na liczniku 150 km, a mi ciągle fajnie się jedzie. Coś musi być nie tak... :)

Przejechałem przez KPN do Czosnowa, gdzie znowu zatrzymałem się na momencik żeby uzupełnić bidon. Potem już standardowo pojechałem Rolniczą w stronę Warszawy, przejeżdżając przez Łomianki i Stare Babice, gdzie słońce powolutku zbierało się do ucieczki za horyzont.


Tak naprawdę, dopiero na ostatnich 10 - 15 kilometrach zacząłem czuć jakieś większe zmęczenie. Podejrzewam, że dlatego, że od KPNu nie wrzuciłem już niczego do brzucha. Po prostu nie miałem za bardzo ochoty jeść, chociaż trochę się obawiałem, że potem mogę tego żałować. Nie było jednak tragedii. Kręciło mi się już trochę słabiej, ale nie było to typowe odcięcie prądu, kiedy to ciężko utrzymać chociażby 20 czy 25 km/h. No i wróciłem do domu. Uśmiechnięty i lżejszy o 3 kg... ;)


Muszę przyznać, że te dodatkowe 50 km sprawiało przed wyjazdem, że zastanawiałem się jak będzie? czy dam radę? itd. Podejrzewałem, że całość zajmie mi ok. 8 godzin, może więcej. Okazało się, że 200 km przejechałem szybciej (tzn. nie w krótszym czasie, ale z wyższą średnią) niż ubiegłotygodniowe 150 km :) Po 100 km (przejeżdżając drugi raz przez Sochaczew) średnia wynosiła 31,5 km/h, a po 150 km (w Kazuniu) 30 km/h. Ostatecznie, licznik pokazał 29,52 km/h (cały dystans przejechałem w 6h 49'), czyli sporo więcej niż zakładałem. Szkoda, że zabrakło troszkę do okrągłej trzydziestki, ale na pewno nie zamierzam się z tego powodu samookaleczać - do średniej nie przywiązuję jakiejś ogromnej wagi i z pewnością nie ona była celem wczorajszego wypadu. Po prostu miłe zaskoczenie.

Bardzo się cieszę, że udało mi się przejechać te dwie stówki. Chociaż w tygodniu nie było czasu na jazdę, na pewno sporo dały mi ostatnie dwa sobotnie wypady, bo dotychczas jednak zdecydowanie więcej było dystansów kilkudzięsięcio-, czy stukilometrowych. Na dodatek, pogoda była wczoraj właściwie idealna. Wszystko jakoś pomyślnie złożyło się w całość w postaci fajnej końcówki sezonu. Końcówki, a nie końca, bo dopóki będzie starczało czasu i warunki za oknem będą jakkolwiek pozytywne, tak naprawdę nie zamierzam go kończyć :)

05 października 2014

Szosa 04-10-2014 (152,57 km)

Wczoraj mogłem sobie pozwolić na trochę więcej kilometrów niż zwykle. Po zeszłotygodniowej wizycie w Górze Kalwarii, tym razem postanowiłem zaliczyć pętlę wokół Kampinoskiego Parku Narodowego.

Pogoda (co dziwne - zgodna z prognozami pogodowych szamanów) naprawdę dopisała. Jak wyjeżdżałem parę minut po 9, było 13°C, więc jak na październik bardzo przyjemnie. Upału może nie było, ale tak naprawdę cały czas pięknie świeciło słońce, dzięki czemu jechało się naprawdę dobrze.

W planach był dojazd do Sochaczewa znanymi i lubianymi asfaltami prowadzącymi równolegle do DW580, a więc przez Wieruchów, Umiastów, Pilaszków, Leszno, Gawartową Wolę i Zawady. Ruch minimalny, nawierzchnia świetna (no, może poza Pogroszewem/Pilaszkowem...), a do tego wiatr w plecy. Nic, tylko cisnąć! ;)


Droga od Łazów do Sochaczewa (DW580) również minęła mi bardzo przyjemnie. W Sochaczewie odbiłem na północ na DW705 i tak naprawdę od tego momentu (a więc od mniej więcej 50. kilometra) już do końca trasy musiałem zmagać się z wiatrem. No ale nie ma, że boli :) Poza kilkoma fragmentami bliżej Sochaczewa, DW705 jechało mi się całkiem nieźle i - o ile dobrze pamiętam - im bliżej Śladowa, tym nawierzchnia była lepsza:


Ponieważ wszystko co dobre, szybko się kończy, tak też było z równiutkim asfaltem... Z DW705 skręciłem w prawo na DW575. Licznik pokazał akurat iście szatańskie 66,6 km, więc coś musiało się wydarzyć... ;) Wydarzyło się - zaczęło się piekiełko w postaci wiatru centralnie w twarz i nawierzchni, której jakość pozostawiała niestety sporo do życzenia:


Słowem: bolało. Pytałem wcześniej o ten fragment prawdziwego Pożeracza Kilometrów :) tj. pana Darka, który ostrzegł mnie przed tym odcinkiem, ale jadąc szosówką nie miałem zbyt dużego wyboru. Dziura na dziurze (jak się ostatnio dowiedziałem w jednym z komentarzy, w nawierzchni nie ma dziur, tylko wykruszenia :)), wytrzepało mnie nieziemsko, ale jakoś przeżyłem i po przejechaniu 8 kilometrów, w Secyminie odbiłem na południe, żeby w Nowinach skierować się znowu na wschód. Droga była już lepsza, chociaż wciąż wiało w twarz. Jak by nie było, to już tylko 50% utrudnień ;) Nogi czuły już trochę przejechane kilometry, a przede mną była jeszcze mniej więcej połowa dystansu. Sił jednak wciąż nie brakowało i chociaż nie jechało się już tak przyjemnie jak do Sochaczewa to nie było tragedii.

Z DW575 odbiłem w Cybulicach Małych na DW899 i znowu trafiłem na drogę jak po nalocie. Na szczęście jednak ten odcinek był znacznie krótszy niż na DW575 i przejechałem go bez większego uszczerbku na zdrowiu i psychice ;)

Odtąd jechałem już znowu znanymi asfaltami, tj. DW579. Przyjemna droga i chociaż ruch na niej nie jest już taki mały, to jedzie się naprawdę fajnie. Na tej też drodze spotkała mnie niespodzianka w postaci wspomnianego wcześniej pana Darka, który jechał akurat w przeciwnym kierunku :) Zatrzymaliśmy się i porozmawialiśmy sobie trochę o sprzęcie, trasach i innych rowerowych pierdołach. Nie mogło się oczywiście obejść bez wspólnego zdjęcia (to teraz podobno modne ;)):


Spotkanie nie dość, że niespodziewane, to jeszcze supersympatyczne :) Czas jednak trochę gonił, a kilometrów jeszcze kilka do domu zostało, więc trzeba było ruszać dalej. Odbiłem na Krogulec i standardową traską przez Wiersze i Janówek dotarłem do Czosnowa. Tam krótki postój w sklepie żeby uzupełnić zapasy i dalej już Rolniczą w stronę Warszawy. Ponieważ czułem już trochę te ok. 120 kilometrów, obawiałem się troszkę przejazdu ul. Trenów/Estrady, gdzie droga nieco się wznosi. Chociaż nogi były zmęczone, to ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu ciągle fajnie pracowały i udawało mi się utrzymywać jakkolwiek sensowną prędkość. Nawet jadąc pod Wiślaną udało mi się zachować te skromne 30 km/h. Przypomniałem sobie jak w maju wpadło mi tam 45 km/h, ale to było przy okazji jazdy w grupie i na prawie dwa razy krótszym dystansie ;) Po drodze zahaczyłem jeszcze o Stare Babice i stamtąd pojechałem już w stronę domu.

Muszę przyznać, że jestem zadowolony z tego wypadu. Oczywiście dałoby się tę trasę przejechać szybciej. Dla niektórych nie jest to zapewne jakiś wielki wyczyn, ale biorąc pod uwagę to, że ostatnio miałem okazję jeździć średnio raz w tygodniu i to na krótszych dystansach, 5h 20' jest dla mnie całkiem fajnym wynikiem. Zawsze można zwalić winę na wiatr w twarz, co nie...? ;)

28 września 2014

Szosa 27-09-2014 (120,75 km)

W planach na wczorajszy dzień było trochę więcej kilometrów niż ostatecznie wyszło, ale jak to z planami bywa, czasem trzeba je zmienić. W tym przypadku, musiałem nieco przesunąć godzinę wyjazdu ze względu na poranny deszcz.

Pogoda na szczęście szybko się poprawiła i mogłem ruszać. Właściwie nie byłem do końca pewien, jak się ubrać, bo niby było ciepło, ale coraz bardziej czuć już jesień w powietrzu. No i wiało całkiem konkretnie. Ostatecznie, zdecydowałem się na założenie nogawek i wiatrówki - wolałem ubrać się troszkę za ciepło niż zmarznąć, tym bardziej, że miałem jechać kilka godzin - szkoda energii na dogrzewanie organizmu ;)

Cel - Góra Kalwaria. Ze względu na konieczność przebijania się przez całą Warszawę, niestety coraz rzadziej (ostatni raz prawie równo rok temu) zaglądam w tamte okolice, jednak wciąż darzę tamtejsze asfalty sympatią, bo kojarzą mi się z moimi szosowymi początkami.

Jadąc przez Warszawę, bardzo przyjemnie pomagał wiatr - bez większego wysiłku dawało się jechać 35 - 45 km/h. Zjeżdżając Spacerową - również nie wysilając się zbytnio - wpadło 57 km/h. Nie cisnąłem jednak do oporu, bo na dole trzeba się było zatrzymać, zresztą założenie w ogóle było takie, że nie będę się zbytnio spinał w kwestii prędkości. Ot, turystyczna przejażdżka :)

Do samej Góry Kalwarii kręciło mi się całkiem nieźle. Jechałem przez Bielawę, Habdzin, Gassy, Cieciszew, Słomczyn i Podłęcze. Fajne, boczne drogi z niewielką ilością samochodów. Ponieważ jestem prostym chłopem z równin :) urozmaiceniem był dla mnie Słomczyn, Kawęczyn i Góra Kalwaria. Podjazd pod Słomczyn dał mi się troszkę we znaki, ale że nogi nie były jeszcze bardzo zmęczone to nie było tragedii. Na pocieszenie szybko pojawił się zjazd w Kawęczynie. 50 km/h wpadło samo z siebie, fajna sprawa. Do Góry Kalwarii prowadziła dalej już prosta i płaska droga wzdłuż Wisły. Z poprzednich lat pamiętałem, że pod samą Górę Kalwarię też trzeba się troszkę wspiąć. Dobrze pamiętałem... :) Tu było już nieco gorzej, bo chcąc zrobić ten podjazd w pedałach okazało się, że do nóg dobierają mi się skurcze. Pozostała więc jazda w siodełku. Mniej więcej w połowie zaczęło się robić niewesoło, ale zawziąłem się i wjechałem do końca. Ja wiem, że to nie Mount Ventoux czy inne diabelstwo, ale jak już wspomniałem, mój kontakt z jakimikolwiek podjazdami ograniczał się jak dotąd do minimum :)

Ponieważ nie napotkałem po drodze żadnej tablicy informującej o wjeździe do Góry Kalwarii, zamiast niej uwieczniłem rynek ;)


Na rynku podjechał do mnie na rowerze i zagadał pewien starszy pan. Jeździł trochę na szosie w czasach Królaka i wspominał m.in. jak to kiedyś na głównych drogach ruch samochodowy był praktycznie zerowy i jak ciężko było dostać części Campagnolo :) Porozmawialiśmy parę minut i udałem się w drogę powrotną.

Tym razem z przyjemnością powitałem zjazd ul. Lipkowską, z podjazdem którą zmagałem się chwilę wcześniej:


Zdjęcia samego zjazdu nie robiłem, bo aparat zazwyczaj i tak wszystko spłaszcza ;) 

Byłem w połowie drogi, czekał mnie powrót tą samą trasą, przy czym teraz miałem cierpieć jeszcze bardziej, bo jechałem pod wiatr :) Droga wzdłuż Wisły jakoś minęła...



Moja radość nie znała granic, kiedy przed Kawęczynem zobaczyłem poniższy znak:


Tak jak zjeżdżałem tamtędy 50 km/h, tak podjeżdżałem 15 - 20 km/h. Znowu w siodełku. Nogi cierpiały, ja razem z nimi, ale że stanowimy zgrany zespół, to się nie poddaliśmy i jakoś wjechaliśmy ;)

W sklepie przed Słomczynem uzupełniłem paliwo i ruszyłem w dalszą drogę. Zjazd minął szybko i przyjemnie, po czym przyszedł czas na jazdę bardziej otwartymi przestrzeniami. Momentami było naprawdę słabo, bo wiało na tyle mocno, że miałem problem z jazdą chociażby 25 km/h. Dopadł mnie jeszcze kryzys, który nie chciał odpuścić przez kolejne 20 km i jechało mi się tak sobie. Przede mną było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, ale jakoś trzeba było wrócić. Na dodatek pojawiło się na niebie parę chmur, które na pewien czas odcięły dopływ promieni słońca ;)


Zrobiło się nieco chłodniej, więc akurat w tym przypadku doceniłem to, że ubrałem się jednak trochę cieplej. Dalsze kilometry jakoś zleciały, przy czym na deser był jeszcze podjazd Spacerową... Nie wstawałem z siodełka, ale mimo to skurcze mnie ostatecznie dopadły. Zaatakowały większość mięśni w obu nogach, ale zacisnąłem moje żółte zęby i wytrwale cisnąłem do końca :) Właściwie nie wiem jak, ale znalazłem się jakoś na górze i z przyjemnością stwierdziłem, że na dziś koniec podjazdów... Skurcze na szczęście dały za wygraną i odpuściły. Mogłem dalej toczyć się w stronę domu, do którego dotarłem ostatecznie w jednym kawałku :)

Te kilka hopek i wiatr w drodze powrotnej dały mi się trochę we znaki. Ostatni raz byłem na rowerze trochę ponad tydzień temu kiedy przejechałem tylko skromne pięć dyszek z rana, gdzieś tam po drodze była nieprzespana noc i jakiś ogólny brak energii. Tym bardziej cieszę się, że nie poddałem się na podjazdach (jakie by one nie były) i na całej trasie, chociaż czasami było naprawdę słabo. Ale ja jestem tylko zwykłą szosową miernotą :) Nie to co...

...Michał Kwiatkowski, który został dziś Mistrzem Świata elity w wyścigu ze startu wspólnego!

uci.ch

uci.ch/Graham Watson

Nie oglądałem niestety całej relacji z wyścigu. Włączyłem telewizor, kiedy akurat pokazywali podium. Zdążyłem tylko pomyśleć czy to nie... po czym komentatorzy powiedzieli Michał Kwiatkowski i usłyszałem Mazurka Dąbrowskiego :) Super! Gratulacje dla Michała i całej Reprezentacji!