30 marca 2015

Szosa 28-03-2015 (80,40 km)

Ponieważ weekend był dość pracowity, a mamy już poniedziałek, najwyższy czas cofnąć się do soboty ;) W ubiegłym tygodniu po cichu liczyłem, że pomimo mało optymistycznych prognoz na weekend, deszcz jednak nie spadnie. Temperatura mogła sobie spadać, byle z nieba nie leciało żadne dziadostwo ;) Tak naprawdę, jeszcze w piątkowy wieczór nie wiedziałem czy w sobotę rano wyruszę na szosę. Standardowo, o 9 rusza ekipa ze Starych Babic i zależało mi na tym żeby się przyłączyć, bo dawno nie jeździłem w grupie. Założyłem, że w nocy z piątku na sobotę przestanie padać i usnąłem z zamiarem wstania chwilę po 7.

Założenie okazało się całkiem dobre, bo rano nie padało i wyglądało na to, że drogi są suche. Termometr pokazywał 8°C, więc temperatura też była całkiem przyzwoita. Pobudka jednak chwilę mi się opóźniła, więc zjadłem trochę za szybko (i może trochę za mało) i wyszedłem dopiero o 8:50. Zamiast na spokojnie się rozkręcić, musiałem niestety od razu przycisnąć trochę mocniej, ale jakoś udało mi się dojechać na miejsce zbiórki w te 10 minut i na szczęście nie zobaczyłem pustego placu przed kościołem ;)

Frenkwencja nie była powalająca (może prognozy zniechęciły? ;)), ale i tak było fajnie, bo razem było 5 osób: Witek, Michał, Kuba, Trochan i ja.

Pojechaliśmy przez Strzykuły na Leszno. W Wąsach odbiliśmy na Witki i tzw. zakręty. Trzymaliśmy 30 - 35 km/h. Wiało trochę w twarz z zachodu, ale na szczęście do huraganu było daleko. Dopiero w Witkach polecieliśmy chwilę z wiatrem w plecy. Później znowu kawałek pod wiatr. Tempo było tak spokojne, że Witek ze znudzenia aż usnął z przodu:


Nie nie, tempo było ok, tylko ja zrobiłem zdjęcie w złym momencie - biorę to na siebie ;) Przejechaliśmy przez Leszno i skierowaliśmy się na północ w stronę Czosnowa. Tu już było nieco mocniej i jechaliśmy 35 - 45 km/h. Na fałdach w okolicy Kępiastego/Łubca grupa nam się troszkę porwała (nie wiem czy podczas zjazdu czy podjazdu, bo byłem akurat z przodu), ale na równym się zjechaliśmy i dalej kręciliśmy już razem. W Aleksandrowie zjechaliśmy z DW579 i wiejskimi drogami polecieliśmy w kierunku Augustówka.


Poznałem przy okazji całkiem przyjemny odcinek - jeżdżąc samemu, zawsze jechałem cały czas prosto aż do ul. Wojska Polskiego. W sobotę skręcilismy w lewo w Brzozówce, skąd też dojeżdża się do Wojska Polskiego, aczkolwiek nieco wcześniej. Od momentu zjazdu z DW579 tempo troszkę się uspokoiło. Była też nieformalna strefa bufetu ;)


Jadąc Prostą pod lekki wiatr byłem akurat z przodu i starałem się trzymać chociaż te 35 km/h. Dla Witka (albo Michała - nie pamiętam dokładnie) było to chyba jednak zbyt wolno, bo postanowił przycisnąć do 40 km/h, co na parę minut mnie rozłożyło. Zmiana trochę za bardzo dała się we znaki moim nogom i nie miałem za bardzo czym gonić. Zostałem kawałek z tyłu. Trochan zwolnił trochę i próbował mnie podciągnąć, ale dopadł mnie chwilowy kryzys i nawet ten miły gest nie pomógł. Koledzy jednak za rondem zwolnili i dałem radę dołączyć. Jednak brakuje jeszcze czasem siły i kilometrów w nogach, ale mam nadzieję, że z czasem się jeszcze rozkręcę.

Dalej polecieliśmy standardowo Rolniczą w stronę Łomianek. Tu też trzymaliśmy 35 - 40 km/h i na szczęście jechało mi się już całkiem dobrze. Trochan odbił kawałek przed Łomiankami, Michał kawałek za. Witek z Kubą chcieli jeszcze dokręcić do stówki i rozdzieliliśmy się na skrzyżowaniu Estrady i Arkuszowej. Mi niestety kończył się powoli limit czasowy, więc podziękowałem chłopakom i pojechałem już dalej sam Radiową.

Muszę przyznać, że byłem całkiem pozytywnie zaskoczony swoją formą, o ile w ogóle mogę o takiej pisać. Obawiałem się trochę, że odpadnę dość szybko, a ostatecznie wyszło całkiem fajnie (pomijam ten chwilowy kryzys przed Czosnowem ;)). Może dlatego, że nie było zbyt dużo skoków i konieczności łatania po drodze...? Tempo było dość równe, co (w moim przypadku) nie znaczy, że było nudno :) Średnia 33 km/h. Ujechałem się właściwie w sam raz. Tak naprawdę, czułem nawet na koniec lekki niedosyt, bo trochę sił pod koniec wróciło i gdyby nie goniący czas, chętnie dokręciłbym sobie jeszcze trochę kilometrów. No ale i tak super, że wyszło jak wyszło. Dawno nie jeździłem w grupie, a to jednak zupełnie inna bajka niż samotne wypady. Jak wróciłem, na termometrze było już 12°C. Cieszę się, że rano się jednak zebrałem, bo gdybym został w domu, na pewno bym żałował straconej pogody. Szosa zaliczona, pozostała część soboty minęła mi na myciu okien i innych, równie atrakcyjnych, wiosennych porządkach ;)

25 marca 2015

Szosa 25-03-2015 (73,75 km)

Dzisiejszy dzień był od niedawna zapowiadany jako jeden z cieplejszych w ostatnim czasie. Spece od pogody przepowiadali słoneczne 18°C. Tym razem złożyło się o tyle pozytywnie, że po pracy mogłem sobie pozwolić na porcję szosy, z czego nie zawahałem się skorzystać.

Próbowałem dziś wrócić z pracy jak najszybciej żeby chociaż część trasy móc przejechać jeszcze w promieniach słońca, które pięknie świeciło za oknem kiedy siedziałem za biurkiem. To by już jednak było zbyt piękne. Wyruszyłem chwilę przed 18 - słońce niestety schowało się za chmurami i perfidnie zaczęło zachodzić w ukryciu. Zero romantyzmu... ;)

Zaplanowałem na dziś 70 km. Chciałem dojechać do Gawartowej Woli i tam zawrócić. Prawie wyszło. Musiałem lekko zmodyfikować plan, bo jednak mrok zaczął ogarniać świat nieco wcześniej niż bym sobie tego życzył ;) Już o 18:30 jechało się mało komfortowo i okolica wyglądała mniej więcej tak:


Z każdą minutą widoczność była coraz słabsza i zanim dojechałem do Leszna było już kompletnie ciemno. Czasem sytuację jakkolwiek ratowały przydrożne latarnie, ale niestety rewelacji nie było. Gdybym z grubsza nie znał tych dróg to najprawdopodobniej odpuściłbym znacznie wcześniej. Potem widoki (a raczej ich brak) prezentowały się podobnie do tych poniżej:


Słabo. Dojechałem do Towarzystwa Czarnów i tam stwierdziłem, że dalsza jazda większego sensu nie ma. Zawróciłem i skierowałem się w stronę Leszna, gdzie światła jest już nieco więcej. Droga do Warszawy zleciała mi całkiem szybko i mimo lekkiego wiatru w twarz jechało mi się naprawdę nieźle. Aż do momentu, kiedy kawałek przed Starymi Babicami... zatrzymała mnie policja :) Panowie poprosili z radiowozu żebym zjechał na pobocze, co też niezwłocznie uczyniłem. Dostało mi się za to, że nie jechałem ścieżką rowerową tylko jezdnią. No cóż, racja. Szczerze mówiąc, nie miałem ani weny ani ochoty na jakieś dyskusje. Na szczęście skończyło się na pouczeniu. Pokornie przeszedłem na ścieżkę z kostki i dojechałem nią do ronda, gdzie odbiłem na Babice (i gdzie ścieżki już nie ma). Kurczę, przejechałem tą drogą setki kilometrów i pierwszy raz zostałem zaproszony na pobocze. To w sumie i tak niezły wynik. Co jak co, ale chyba nie byłem pierwszym szosowcem zatrzymanym na tym odcinku. W trakcie rozmowy policjant stwierdził, że nie obchodzi go, że mamy takie wąskie kółka i trzeba było kupić szersze (swoją drogą, błyskotliwie sformułowany argument), chociaż o tym jak wybornie jeździ się szosówką po ścieżkach z kostki nie wspomniałem ani słowem :) No nic, obyło się bez mandatu, więc i tak dobrze.

Właściwie cały dystans jechało mi się bardzo dobrze (pomijając egipskie ciemności) i nogi fajnie cisnęły, czy to z wiatrem czy pod wiatr. Było też po drodze parę szybszych akcentów. Końcowe kilometry dokręciłem sobie jeszcze po okolicy, ale już w mieście. Sił zaczęło powoli brakować dopiero jakoś po 60. kilometrze, ale to raczej z powodu końcówki paliwa. Super, że wpadło dziś te siedem dyszek, bo ci sami spece od pogody, którzy przepowiadali dzisiejsze 18°C (jak wyruszałem, moje urządzenia pomiarowe wskazywały 16°C, więc naprawdę przyjemnie) przepowiadają też, że od jutra ma padać. W powietrzu wiszą też wiosenne porządki, więc zobaczymy jak będzie z rowerem w najbliższych dniach. W każdym razie dziś było dobrze :)

22 marca 2015

Szosa 21-03-2015 (108,06 km)

Pierwszy dzień wiosny udało mi się uczcić godnie, bo na rowerze ;) Pogoda była naprawdę wiosenna - słońce i kilkanaście stopni na termometrze. Rewelacyjnie. W planach setka, która chodziła mi po głowie już od kilku dni, a wczoraj była akurat dobra okazja żeby wprowadzić owe plany w życie. Szkoda by zresztą było marnować tak przyjemną pogodę na coś krótszego. Tym bardziej, że miałem akurat na rower nieco więcej czasu niż zwykle.

Jakiś czas temu umówiliśmy się z Pawłem, który kupił niedawno szosówkę, że wspólnie gdzieś wyskoczymy. Potem okazało się, że pierwszy dzień wiosny zamierza też inauguracyjnie w tym sezonie uczcić ekipa ze Starych Babic, więc miałem lekki dylemat gdzie i z kim ;) Skoro jednak umówiliśmy się wcześniej z Pawłem, pojechaliśmy we dwóch w kierunku Czosnowa.

Jechaliśmy Radiową i za przejazdem kolejowym zorientowaliśmy się, że... Paweł złapał gumę. Zjazd na pobocze i wymiana dętki.


Na szczęście Paweł był przygotowany. Ja miałbym zapewne nieco większy problem, bo jak dotąd jeździłem zawsze bez zestawu awaryjnego. Może to znak żeby to zmienić? ;) Ponieważ do sensownego ciśnienia jeszcze trochę brakowało, postanowiliśmy że podjedziemy do mnie, skorzystamy ze stacjonarnej pompeczki i wrócimy na trasę. Tak też zrobiliśmy, ale zaowocowało to 45 minutami w plecy. Chociaż, jak wspomniałem na początku, miałem nieco więcej czasu na rower, to o 13:30 musiałem być z powrotem. Była 10:00, zostało więc 3,5 godziny i 100 km. Jak na początek sezonu - wychodziło na styk ;)

Do Łomianek wiatr wiał czasem w plecy i jechało się całkiem dobrze. Na Rolniczej było już mniej różowo, bo wiał przeważnie prosto w twarz. Wziąłem go na swoją twarz ;) i starałem się trzymać jakieś znośne tempo. Paweł załapał się też na zdjęcie - tym razem z nieco lepszej perspektywy niż w przypadku poprzedniego ;)


Troszkę mnie wczoraj nosiło, więc skoczyłem sobie raz i na moment wpadło przyjemne 50 km/h. Nogi trochę się obudziły. Paweł po chwili dołączył i po kilku minutach dojechaliśmy do Czosnowa. Na rondzie się rozdzieliliśmy i skierowałem się dalej na standardową setkową trasę - DW579, pętla przez KPN i powrót do Warszawy przez Leszno.

Wiatr niestety ciągle dawał się we znaki i na DW579 całkiem solidnie mnie sponiewierał. Nie chciałem się zbyt szybko zarżnąć, ale też nie chciałem się jakoś wyjątkowo wlec, bo byłem ograniczony czasowo. Jak żyć? ;)


Miałem nadzieję, że przynajmniej w puszczy będzie nieco mniej wiało, ale i tam wiatr nie dawał za wygraną i odbierał nogom cenną energię ;)

Sytuacja poprawiła się dopiero za Lesznem, kiedy odbiłem na Białutki.


Teraz wiało już w plecy i na liczniku znów zaczęły być widoczne znacznie bardziej sympatyczne wartości. Jak by nie było, nogom brakuje jeszcze trochę kilometrów w tym roku, więc mimo pomyślnych wiatrów końcówka i tak była taka sobie. Udało się jednak zaliczyć pierwszą w tym roku setkę, więc z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że pierwszy dzień wiosny był jak najbardziej udany, a i do domu wróciłem ostatecznie tylko z kilkuminutowym opóźnieniem ;)

17 marca 2015

Szosa 17-03-2015 (53,48 km)

Ze względów organizacyjnych znowu zostało mi kręcenie po zmroku. Chociaż nie są to może wymarzone warunki do jazdy, to cieszę się, że wpadło chociaż te pięć dyszek. Po ostatnich zmaganiach w ciemnościach, postanowiłem trzymać się jednak całkowicie oświetlonych odcinków ;) Dziś padło na DW580 w stronę Sochaczewa oraz Powiśle. Mało romantycznie (i niekoniecznie po drodze), ale dobre i to...

Podczas powrotu z pracy dopadła mnie taka senność, że poważnie rozważałem odpuszczenie sobie dzisiejszej jazdy i pójście spać. Po prostu. Gdybym tak zrobił to pewnie bym żałował (wiem wiem, odpoczynek i regeneracja też są ważne... :)), więc postanowiłem pójść na kompromis i po powrocie zdrzemnąłem się dosłownie 15 minut. Rewelacji nie było, ale jakkolwiek pomogło. Byłem przynajmniej w stanie ubrać się na rower ;)

Wyszedłem dopiero o 19:30. Nie trzeba było wiele żeby zmęczenie gdzieś zniknęło. Wystarczyło parę obrotów korby i zapomniałem o spaniu. Rześkie 9°C dodatkowo pomogło się obudzić.

Postanowiłem dojechać sobie do Borzęcina Dużego. Co prawda droga trochę monotonna, ale w sam raz żeby się trochę rozruszać. W tamtą stronę bardzo przyjemnie pomagał wschodni wiatr i jechałem 35 - 40 km/h. Dojechałem do celu i jako wyjątkowy znawca architektury sakralnej nie mogłem oprzeć się pokusie zrobienia zdjęcia kościoła parafialnego św. Wincentego Ferreriusza (tak naprawdę to tylko on był jakkolwiek oświetlony, a co to za wpis bez zdjęcia? ;)):


W drugą stronę jechało się już nieco mniej przyjemnie, bo pod wiatr, ale te ok. 30 km/h starałem się trzymać. Przejechałem przez Bemowo i skierowałem się w stronę Powiśla. Jazda przez miasto jak to jazda przez miasto... Powiedzmy sobie - interwałowa. Było jednak parę fajnych, prostych i szybkich (i oświetlonych! ;)) odcinków, gdzie dało się dłużej przycisnąć.

Podjechałem trzy razy pod Oboźną i z grubsza powtórzył się scenariusz z mojej ostatniej wizyty na niej. Pierwszy podjazd bardzo fajnie, drugi nieco słabiej, a trzeci, nazwijmy to, bez rewelacji :) Tym razem jednak nie przypałętał się żaden skurcz.

Nogi dziś naprawdę fajnie pracowały i dobrze mi się jechało. Powrót też był całkiem szybki, więc pomimo mało motywującej scenerii, wypad mogę uznać za udany. Po słabym początku roku, kilometrów zaczyna powolutku przybywać. Pogoda zaczyna być wiosenna, ale ponoć ma jeszcze przyjść jakieś ochłodzenie i badziewny deszcz ze śniegiem. Bardzo bym się cieszył, gdyby owo ochłodzenie poczekało jeszcze łaskawie parę dni i przyszło najwcześniej w niedzielę (a najlepiej to w ogóle - byłbym mu dozgonnie wdzięczny!), bo w sobotę zapowiada się trochę wolnego czasu, który będę mógł przeznaczyć na rower. Odliczam już i mam nadzieję, że pogoda faktycznie się nie posypie...

10 marca 2015

Szosa 10-03-2015 (60,39 km)

Tak jak wspomniałem w ostatnim wpisie, w najbliższy weekend najprawdopodobniej nie będzie mi dane wyskoczyć na rower. Poza tym, pogodowi szamani straszą jakimś deszczem w nadchodzących dniach. Trzeba więc było wprowadzić plan awaryjny i pójść na pewien kompromis - zrobić kilka dyszek, ale po ciemku :) Akurat dziś mogłem sobie czasowo pozwolić na taki wypad, więc nastawiłem się na niego już na początku tygodnia. W związku z tym, od rana mnie solidnie nosiło i odliczałem tylko aż wsiądę na rower i ruszę.

Zgodnie z przewidywaniami, zanim wróciłem z pracy zrobiło się już kompletnie ciemno. Nie są to wymarzone warunki do jazdy, ale plan był, więc trzeba go było zrealizować ;) Odpowiednia muzyka powędrowała do ucha i ruszyłem przed 19. Postanowiłem pojechać do Czosnowa, bo po drodze nie trzeba się wyjątkowo często zatrzymywać na światłach, a latarni zazwyczaj nie brakuje.

Od początku bardzo fajnie mi się jechało. Musiałem zwolnić na dwóch czy trzech kompletnie czarnych odcinkach bez latarni - niezbyt mocne światło sigmy i światła co jakiś czas mijających mnie samochodów troszkę pomagały, ale nie powiem żebym odczuwał wyjątkowy komfort psychiczny, kiedy nie widać za bardzo pobocza czy linii oddzielającej pasy ;)

Nieciekawa sytuacja spotkała mnie na skrzyżowaniu ul. Estrady z Wólczyńską. Leciałem akurat Estrady, kiedy z Wólczyńskiej (podporządkowanej) wyjechał jakiś samochód. Najpierw podjechał do skrzyżowania, zatrzymał się, po czym najwidoczniej stwierdził, że zdąży przede mną i ruszył. Ponieważ najpierw się zatrzymał, ja nie zwalniałem. Skończyło się tak, że wyjechał prosto przede mnie, dałem po hamulcach, tylne koło wpadło na moment w poślizg, ale udało mi się utrzymać. Odpuściłem hamulce i odbiłem szybko w prawo, mijając go o jakiś metr. Było o tyle niewesoło, że na liczniku miałem 40 km/h. Gość nawet się nie zatrzymał tylko beztrosko pojechał dalej. Cieszę się, że tylko na mojej irytacji się skończyło, bo nie chciałbym się rozsypać na początku sezonu...

Potem na szczęście obyło się bez przygód. Rolniczą leciało mi się całkiem przyjemnie. Nie jest jakoś rewelacyjnie oświetlona, ale jest oświetlona w ogóle, praktycznie na całej długości od Łomianek aż do Czosnowa. W Czosnowie zrobiłem sobie (a właściwie rowerowi) pamiątkowe zdjęcie w tak pięknych okolicznościach przyrody:


Na rondzie zawróciłem. Jadąc Rolniczą, w obie strony udało mi się praktycznie cały czas trzymać powyżej 32 km/h. Do Cancellary jeszcze mi troszeczkę brakuje ;) ale jak na czwarty wypad w tym roku - dla mnie fajnie.

Wracając, postanowiłem odbić w Mościskach w lewo w Arkuszową żeby uniknąć jazdy częściowo nieoświetloną Radiową. Przedostałem się przez Bielany na Bemowo i dokręciłem sobie jeszcze parę kilometrów na Radiowej (na oświetlonym fragmencie ;)).

Chociaż warunki do jazdy były takie sobie to bardzo się cieszę, że nic nie stanęło na przeszkodzie i mogłem sobie dziś wyskoczyć po pracy. Zawsze to parę dyszek w nogach więcej, a i widzę, że forma zaczyna jakkolwiek wracać. Będzie zatem co szlifować w kolejnych miesiącach ;)

08 marca 2015

Szosa 08-03-2015 (72,32 km)

Dziś się okazało, że jest jeszcze trochę sprawiedliwości na tym świecie i nie musiałem bardzo długo czekać na kolejną - po ostatnim krótkim, wieczornym wypadzie - okazję do wyskoczenia na szosę. Dzisiaj było o tyle przyjemniej, że jechałem w dzień, pogoda była świetna (12°C!), miałem trochę więcej czasu, dzięki czemu udało się też wchłonąć nieco dłuższy dystans.

Tak naprawdę, planowałem przejechać ok. 50 kilometrów. Od początku jednak jechało mi się całkiem dobrze. Może nawet nie całkiem dobrze, a po prostu dobrze. Właściwie tak, jakby tej prawie dwumiesięcznej przerwy od kręcenia w ogóle nie było. Może to w pewnym stopniu zasługa czwartkowej rozruchowej rundy, może pożywnego śniadania, a może po prostu w nogach zostało coś z ubiegłego roku mimo przerwy.

Pojechałem w stronę Leszna przez Stare Babice, Wojcieszyn, Topolin (drogą na Umiastów dawno od tej strony nie jechałem, ale nie jest aż tak zła ja ją wspominałem), Pilaszków i Białutki. W Lesznie postanowiłem pojechać jeszcze kawałek dalej. Lubię okoliczne asfalty, a i ciągle czułem się całkiem nieźle, więc pewnie potem bym żałował gdybym już w tym miejscu zawrócił.


W Czarnowie minąłem grupkę trzech szosowców. Dokręciłem do Gawartowej Woli i tam już zawróciłem.

Wróciłem przez Zaborów i Borzęcin. W Wiktorowie minąłem Maćka, który jechał akurat z kolegą. Potem, jadąc przez Mariew i dalej DW580, spotkałem jeszcze trzech czy czterech szosowców. Jak widać, nie tylko ja chciałem dziś skorzystać z ładnej pogody ;)

Jak na trzeci wypad w tym roku, muszę przyznać, że z dzisiejszego jestem bardzo zadowolony w świetle ostatniej przerwy w kręceniu. Średnia zaskoczyła mnie prawie tak jak ta z 200 km przejechanych w październiku ;) ProTour to to oczywiście nie jest, ale spodziewałem się dziś i mniejszej ilości kilometrów i niższej prędkości. Wyszło odwrotnie, więc nic tylko się cieszyć. Zobaczymy, jak będzie z kolejnymi wypadami. Na razie wiem, że przyszły weekend będzie najprawdopodobniej nierowerowy, ale pocieszam się tym, że jeszcze trochę tych weekendów w tym roku będzie.

Na zakończenie, chciałbym życzyć wszystkim Paniom - zarówno tym zroweryzowanym jak i niezroweryzowanym - wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet!

06 marca 2015

Szosa 05-03-2015 (36,13 km)

Wreszcie, po prawie dwumiesięcznej przerwie, w trakcie której dwa razy chorowałem albo coś innego stawało na drodze, udało mi się drugi raz w tym roku wyskoczyć na szosę. Dużo tych dwójek... A że mamy już marzec to najwyższa pora zacząć zbierać kilometry. Pogoda na sobotę wciąż niepewna, a wczoraj nosiło mnie już na tyle, że postanowiłem pokręcić chociaż chwilę i zobaczyć gdzie jestem po tej przerwie.

Chociaż dzień jest już widocznie dłuższy to kiedy wracam z pracy i tak jest już ciemno. A że wczoraj po drodze z pracy miałem jeszcze coś do załatwienia to wróciłem do domu przed 20. Czy 18 czy 20, słońce i tak już schowane... Dopadła mnie taka senność, że rower stanął pod znakiem zapytania. Wiedziałem, że jak położę się chociaż na chwilę to pewnie obudzę się rano albo w środku nocy i będę wkurzony, że nie poszedłem. Więc się nie kładłem ;) Zabrałem się od razu do zmiany opony z trenażerowego tacxa na Durano S. Po drodze było jeszcze trochę irytacji z licznikiem (pamiętam o zaległym wpisie, ale po wczorajszym dniu wychodzi na to, że coś z nim chyba jednak nie tak i nie wiem czy nie będę się musiał bawić w reklamacje/zwroty/wymiany czy inne cuda, ech...).

Ruszyłem więc dopiero o 20:30. Asfalt był jeszcze trochę mokry, bo wcześniej padał grad. Jak miło. W kwestii trasy zbyt dużego wyboru nie miałem, bo za miastem z latarniami niestety różnie bywa, a miło byłoby widzieć, co się ma pod kołami.

Na początku było marnie. Przy pierwszym mocniejszym akcencie trochę zwątpiłem, bo dosłownie po kilku sekundach nogi zaczęły się poddawać. Zastosowałem jednak znaną technikę motywacyjną i pojechałem dalej. Trochę się rozkręciłem i wpadło na moment chociaż te 45 km/h. Fajerwerków nie było, ale przynajmniej nogi jakkolwiek się rozruszały. Dojechałem do centrum, a skoro byłem już tam, to przecież niedaleko jest Powiśle oraz znana i lubiana Oboźna... :) Wiedziałem, że kilometrów i tak za dużo nie będzie, a chciałem się przecież trochę skatować. Oboźna nadaje się do tego celu jak znalazł. Tym bardziej po prawie dwóch miesiącach przerwy ;)

Podjechałem sobie trzy razy. Za pierwszym było całkiem nieźle, aż się zdziwiłem. Za drugim już troszkę ciężej - zacząłem na trochę zbyt twardym przełożeniu, jednak wciąż nie było tragedii. Trzeci raz był już nieco inny, bo nie podjeżdżałem sam. Od samego początku podjazdu postanowił mi towarzyszyć paskudny skurcz prawej łydki :) Drań puścił dopiero podczas zjazdu Tamką - 1:0 dla mnie, bo jak by nie patrzeć - pod Oboźną nie dałem za wygraną ;)

Zjechałem na moment nad Wisłę i zrobiłem sobie takie tam z mostem (wiem, byyyło ;)) i takie tam ze stadionem:



Podjechałem z powrotem Tamką i zacząłem - już po płaskim - kierować się w stronę domu. Niestety przed wyjściem nic nie zjadłem i powoli zaczynało mi brakować paliwa. Nogom zdążyło się już trochę dostać, a że dziś trzeba jeszcze było wstać jakoś do pracy to z czystym sumieniem (ok, lekkie wyrzuty miałem ;)) stwierdziłem, że starczy jak na powrót po przerwie.

Zgodnie z przewidywaniami kilometrów wyszło niewiele, ale czego się spodziewać po wieczornej jeździe w mieście... Fajnie, że chociaż tyle przejechałem, bo wiem przynajmniej, że mam sporo do nadrobienia w stosunku do ubiegłego roku. Mam nadzieję, że kilka wypadów wystarczy żeby wrócić do jako-takiej formy i szybko zapomnę o tym naprawdę marnym początku sezonu.