31 grudnia 2013

Rok 2013 - podsumujmy...

Jak to pod koniec roku bywa, wypadałoby napisać jakieś podsumowanie. Podsumowanie rowerowe, oczywiście...

Cóż, w porównaniu do innych rowerowych zboczeńców, kilometrów wpadło mi w tym roku śmiesznie mało - dokładnie 2540,28. Muszę jednak przyznać, że osobiście i tak jestem z tej ilości zadowolony. W rozbiciu na poszczególne miesiące, ilość przejechanych na rowerze kilometrów wyglądała tak:


Bardzo dobrze widać, w których miesiącach mogłem sobie odebrać część nagromadzonych w pracy nadgodzin i poświęcić je na jazdę. Tak naprawdę, główną przyczyną takiej a nie innej ilości kilometrów jest właśnie praca. A tej było w tym roku wyjątkowo dużo, co przełożyło się na późniejsze powroty do domu i mniej czasu na cokolwiek innego. Sytuacja wraca na szczęście do normy, jednak rok 2013 minął pod znakiem średnio kilku kilkudziesięciokilometrowych szosowych wypadów w miesiącu, głównie w weekendy. Chciałbym w tym miejscu podziękować mojej wspaniałej żonie, która wciąż cierpliwie znosi moje rowerowe spaczenie i nie wygoniła mnie jeszcze z domu :) Do dojazdów do pracy wciąż nie mogę się przekonać, chociaż niewątpliwie byłoby to świetne źródło dodatkowych kilometrów.

Z tym wiąże się w pewnym stopniu jedno z noworocznych postanowień (takie ponoć trzeba zrobić ;)). Otóż jeżeli na dwu-, trzygodzinne wypady na szosę nie zawsze jest czas, zamierzam częściej korzystać z Authora, a więc jeździć częściej, ale krócej. Wymieniłem w nim ostatnio parę części, dzięki czemu kręci się teraz zdecydowanie przyjemniej. Tak czy inaczej, priorytetem wciąż pozostaje szosa - sprawia mi to najwięcej radochy i nawet, jeżeli kilometrów nie ma zbyt wiele, to każdy przejechany wciąż mnie cieszy. A przecież o to powinno w tym wszystkim chodzić, prawda? :)

Zmian w sprzęcie zbyt wiele w tym roku nie było. Ze Scotta jestem wciąż jak najbardziej zadowolony i ewentualne zmiany będą zapewne spowodowane zużyciem się obecnych części. Jak na moje w pełni amatorskie jeżdżenie, więcej mi do szczęścia nie potrzeba. No, chyba że trafię gdzieś na jakąś świetną promocję... :D

O lekkich zmianach w Authorze już wspominałem. Obecnie traktuję go jako rower komunikacyjny/rekreacyjny i nie będę go raczej wyposażał w jakieś części prosto z rowerowego nieba. Ma być sprawny i niegroźny dla budżetu, a ile waży czy jak wygląda - to kwestia zdecydowanie drugorzędna.

Pod koniec roku udało mi się też nieco zwiększyć zawartość mojej rowerowej szafy - przybyły nowe buty, kurtka i rękawiczki na zimę (dotychczasowa kurtka nie do końca dawała radę, a rękawiczki były raczej na jesień) oraz ochraniacze na buty. O nich nie miałem jeszcze okazji napisać, bo temperatury wciąż są (nie-)stety zbyt jesienne ;)

Kończąc to porywające podsumowanie, chciałbym jeszcze wspomnieć o jednym, nie do końca rowerowym postanowieniu - mam w planach dołączenie do zacnego grona honorowych krwiodawców. Ot tak, żeby zrobić coś więcej dla innych. Noszę się z tym zamiarem już od jakiegoś czasu - może Nowy Rok będzie dobrą dodatkową motywacją?



Wszystkim Odwiedzającym mojego skromnego bloga życzę spełnienia marzeń oraz tego co najlepsze w nadchodzącym roku!

28 grudnia 2013

Szosa 28-12-2013 (63,55 km)


Powyższe zdjęcie mówi chyba samo za siebie... :) Dzisiejsza pogoda przeszła samą siebie - praktycznie bezchmurnemu niebu towarzyszyło 10°C. Wiosna w pełni, chociaż kalendarz uparcie pokazuje, że mamy koniec grudnia. Rok temu (30.12 i 31.12) pogoda również była całkiem rowerowa, jednak wcześniej spadło już trochę śniegu. Jak dotąd natomiast, śniegu brak. Jakoś wyjątkowo mi to jednak nie przeszkadza :) Mimo ładnej pogody, w nocy chyba coś popadało, bo drogi były w znacznej części mokre, przez co Scotta zakwalifikować można do czyszczenia. Skusiłem się dziś na jesienny zestaw ciuchów (ochraniacze na buty i zimowa czapka pod kask zostały w domu - na głowę w zupełności wystarczył Buff) i było w sam raz.


Ponieważ dzisiejszy wypad na szosę był ostatnim w tym roku, postanowiłem pojechać sobie tradycyjnie do Leszna. Ostatecznie dokręciłem jeszcze kawałek dalej do Grądów i tam zawróciłem. W drodze powrotnej przeszkadzał trochę lekki wiatr w twarz, ale dramatu nie było. Spotkałem dziś po drodze aż ośmiu szosowców. Zastanawiam się, dlaczego wszyscy jadą zawsze w przeciwnym kierunku...? ;)

Bardzo przyjemnie się dziś jechało. Nogi, chociaż pod koniec nieco zmęczone, nie przeżywały na szczęście żadnego większego kryzysu (bo i dystans nie był w sumie powalający). Tempo było zadowalające. Może dlatego nogi były zmęczone...? ;) Słowem - fajne zakończenie sezonu. Następny zamierzam rozpocząć od Nowego Roku :)

27 grudnia 2013

Rowerowy kubek - Put the fun between your legs

No cóż, ze smutkiem należy stwierdzić, że Święta, Święta i po Świętach... Moje wzorowe sprawowanie w ciągu całego roku ;) zostało jednak docenione i dostałem od M(ikołaja) kubek z akcentem rowerowym, a co więcej - szosowym:


Prezent zabieram do pracy, gdzie będę mógł z jego pomocą szerzyć rowerową propagandę! ;)

Gdyby ktoś chciał stać się posiadaczem tak zacnego naczynia (lub innego gadżetu rowerowego), zapraszam do Rowerowej Norki.

24 grudnia 2013

Święta!

Życzę Wam tysięcy przejechanych kilometrów, mnóstwa rowerowych prezentów, pięknej pogody i radości z jazdy. Oprócz tego oczywiście dużo, dużo zdrówka, uśmiechu na twarzy i spełnienia marzeń - tych rowerowych i nie tylko. Wesołych Świąt!

Zamiast choinki, coś o podobnym kształcie - kaseta Shimano CS-9000 :)

artscyclery.com

22 grudnia 2013

Szosa 22-12-2013 (52,25 km)

Od mojej ostatniej wizyty na szosie minęły prawie trzy tygodnie. Zastanawiałem się wówczas, czy uda mi się jeszcze w tym roku zrobić parę kilometrów. Udało się na Authorze, a i dziś dałem radę wyskoczyć jeszcze na szybkie pięć dyszek na Scott'cie - do Czosnowa i z powrotem.

Pogoda była dziś naprawdę nietypowa jak na końcówkę grudnia (8°C i sporo słońca), więc zrezygnowałem z ochraniaczy na buty i Buffa. Zastanawiałem się nawet potem czy nie lepiej było założyć wiatrówkę zamiast kurtki...

Ponieważ ostatnio Sigma zaczęła skarżyć się na niski poziom baterii, dziś przed wyjściem włożyłem nową. Obstawiałem konieczność wpisywania wszystkich danych od nowa, ale ku mojemu zadowoleniu okazało się, że trzeba wpisać tylko Trip Down (który to miałem ustawiony na ilość kilometrów do kolejnej zmiany łańcucha). Dotychczas przejechany dystans, czas jazdy itd. się nie wyzerowały. Fajnie. Zmieniłem też baterię w nadajniku odpowiedzialnym za pomiar kadencji. Tyle, że z nieco marnym skutkiem, o czym dalej... :)

Już po pierwszych metrach doceniłem lekkość Scotta i to, jak przyjemnie się na nim przyspiesza w porównaniu do Authora. Spojrzałem na licznik i zauważyłem, że brakuje pomiaru kadencji. Sprawdziłem, czy odległość między nadajnikiem a czujnikiem na ramieniu korby nie jest zbyt duża. Nie była. Ponieważ klucz do otwierania dekielka w nadajniku zostawiłem w domu, stwierdziłem, że nie ma co robić zamieszania z wracaniem i że pojadę bez pomiaru kadencji, świat się pewnie nie zawali. Zacząłem się zastanawiać czy np. przez pomyłkę nie włożyłem starej baterii, która już całkowicie padła, czy coś się nie skopało z samym nadajnikiem itd.

Szybko jednak odpuściłem sobie dalsze rozmyślania. Chociażby dlatego, że podczas ruszania ze świateł wyprzedził mnie inny szosowiec. Dogoniłem go i przez jakiś czas jechaliśmy razem. Potężne uda i łydki, carbonowa Kuota i całkiem ładne tempo ok. 40 km/h. Rozdzieliliśmy się na rondzie przy MarcPolu na ul. Trenów.

W obie strony jechało mi się całkiem dobrze. Nie wiało dziś jakoś wyjątkowo mocno, więc utrzymywałem te 30 - 35 km/h. Nawet jakoś bardzo nie odczułem tych trzech tygodni przerwy, więc dzisiejszą jazdę można zaliczyć do udanych. Dystans w sam raz jak na krótką przerwę w przedświątecznych przygotowaniach ;)

Pogoda ma ponoć być jeszcze przez jakiś czas bardziej zbliżona do wielkanocnej niż bożonarodzeniowej, więc w planach jest jeszcze jakiś krótki wypad na szosę między Świętami i Nowym Rokiem co by godnie zakończyć obecny 2013 ;) Dziś zresztą nie tylko ja postanowiłem złapać jeszcze trochę kilometrów w tym roku - minąłem dziś pięć osób na szosówkach i cztery na MTB.


Pod koniec jazdy przyszła mi do głowy pewna myśl - może przez pomyłkę włożyłem baterię do nadajnika od pomiaru kadencji w niewłaściwą stronę? Nie muszę chyba pisać, co się okazało jak sprawdziłem to po powrocie do domu? ;)

21 grudnia 2013

Krótko, deszczowo i... fajnie!

Po lekkiej modernizacji Authora i postanowieniu nieco częstszej jazdy na nim, wczoraj miałem kolejną okazję żeby to postanowienie wprowadzać w życie. Po pracy miałem do załatwienia trzy rzeczy (w tym odebranie przesyłki z kolejną porcją rowerowych ciekawostek, o których pewnie napiszę w swoim czasie), a że nie było konieczności skorzystania z samochodu, to rower wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Tym bardziej, że w tygodniu było kiepsko z czasem i nie było za bardzo kiedy pojeździć.

Wskoczyłem zatem na Authora i ruszyłem. Początkowo nieco ciężko mi się pedałowało, ale z czasem było coraz lepiej. Udawało mi się utrzymywać ok. 30 km/h, a i 40 km/h gdzieś tam po drodze wpadło. Zupełnie inaczej jedzie się na zdecydowanie lżejszej szosówce w porównaniu do xx-kilogramowego roweru górskiego jako-tako przystosowanego do jazdy po mieście (wiem, wiem, Ameryki nie odkryłem ;)). Najważniejsze jednak w tym było dla mnie to, że jechało się w ogóle. Jak wyjeżdżałem, zaczynało kropić i właściwie im dalej, tym padało mocniej. Jakoś bardzo jednak mnie to nie załamywało. Co prawda krople deszczu na okularach w połączeniu ze światłami samochodów czasami mocno przeszkadzały, ale chyba i tak lepiej czułem się w takim przypadku niż miałbym jechać bez okularów (ze względu na wadę wzroku; jeżdżę w Onyxach Accenta). Na szczęście jednak udało mi się w nic/pod nic nie wjechać i dotarłem w całości z powrotem do domu. Wyszło 25 km. Rower nadaje się do lekkiego odświeżenia, ale łańcuch chyba trzeba będzie solidniej wyczyścić i nasmarować. Może warto by też rozejrzeć się kiedyś za jakimiś pełniejszymi błotnikami. Zwłaszcza przednim, bo suport, korby, łańcuch i buty zostały całkiem solidnie zbryzgane wodą z dodatkiem różnej maści tzw. syfu.

Dziś niestety bez zdjęcia, bo zarówno sprzęt jak i sceneria się do tego zbytnio nie nadawały. Zawsze to trochę mniej dziadostwa wrzuconego do Internetu... ;)

15 grudnia 2013

Author odświeżony

Ze względu na sporo popołudniowo-wieczornych zajęć w ubiegłym tygodniu, dopiero wczoraj udało mi się zamontować nowe części w Authorze. Teoretycznie miałem tylko zmienić mostek, kierownicę i sztycę. Niby tylko trzy części, ale zmiana kokpitu wiąże się oczywiście z większą ilością atrakcji - zdjęcie rogów, starych chwytów, klamkomanetek, założenie wszystkiego na nowo i ustawienie we właściwej pozycji. Przy okazji pojawiła się też konieczność skrócenia pancerzy, a więc i ponownej regulacji hamulców i przerzutek. A skoro już się tym zajmowałem to postanowiłem też wyczyścić i nasmarować linki... Na szczęście zmiana sztycy poszła już gładko i na sucho efekt był całkiem zadowalający. Trzeba więc było sprawdzić całość w praktyce.

Na okazję nie trzeba było długo czekać, bo pojawiła się już dziś (gdyby się nie pojawiła, to pewnie i tak próbowałbym ją znaleźć ;)). Podskoczyłem na chwilę do rodziców żeby zawieźć jakieś drobiazgi i w drodze powrotnej zrobiłem jeszcze małe zakupy. Wyszło ostatecznie niecałe 25 km. Były dziś niby tylko 4°C, ale miałem wrażenie, że jest zdecydowanie cieplej. W nocy padało jakieś dziadostwo i drogi były nieco mokre, ale na szczęście tragedii nie było.


Ze zmian w sprzęcie jestem jak na razie zadowolony. Co prawda przyzwyczajenie do jazdy na Scott'cie sprawiało, że i tak czułem się na Authorze nieco dziwnie (głównie chyba dlatego, że jechałem w normalnych butach i nie byłem wpięty), ale z czasem było coraz lepiej. Jest na pewno lepiej, jeśli chodzi o pozycję - jestem teraz nieco bardziej wyprostowany, a i przesunięcie siodełka do tyłu wydaje mi się pozytywne - jak na razie kolana się nie odzywały. Węższa kierownica też mi pasuje. Przy okazji (chociaż zdjęcie niestety słabo ukazuje różnicę) wrzucam wersję przed i po niczym z reklam magicznych preparatów na odchudzanie:


Po powrocie pomyślałem jeszcze, że warto by uwiecznić całokształt po zmianach. Błotniki sprawiają, że całość jest nieco toporna, ale w tym przypadku chodziło raczej o względy praktycznie niż jakieś wizualne fajerwerki.


Swoją drogą, ciekaw jestem czy w tym roku uda mi się jeszcze wyskoczyć na szosę... Podejrzewam, że będzie z tym ciężko, ale na szczęście/nieszczęście w zanadrzu jest trenażer. Chyba wkrótce trzeba będzie po niego sięgnąć. Wprost nie mogę się doczekać! ;)

09 grudnia 2013

Nowe graty do Authora - budżetowo

Pisząc o jeździe na moim poczciwym Authorze (w wersji komunikacyjno-rekreacyjnej), niejednokrotnie wspominałem, że coś mi nie pasuje w ustawieniach, jest mi niewygodnie itd. Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem wymiany kilku części, ale jakoś nie mogłem się za to konkretnie zabrać. Z założenia miały one być budżetowe, bez zbędnych fajerwerków, kosmicznych cen i przywiązywania wagi do wagi ;) Wyszło trochę spontanicznie, bo przy okazji sobotnich zakupów do domu, wskoczyłem na moment do rowerowego i po dziesięciu minutach wyszedłem z prawie wszystkimi częściami, których potrzebowałem:


  • No-name'owa kierownica aluminiowa z minimalnym gięciem, szerokość 560 mm - prostsza i nieco węższa niż obecna 590 mm.
  • Sztyca Zoom ø27,2 mm, 400 mm długości - dotychczasowa sztyca Boplighta nie miała setbacku, przez co nawet z zamontowanym mocno z tyłu siodełkiem siedziałem za bardzo z przodu i praktycznie po każdej jeździe bolały mnie kolana. Mam nadzieję, że nie będę żałował mocowania na jedną śrubę... ;)
  • Mostek Zoom 90 mm i bodajże 12° (zamiast obecnych 6°) - żeby nieco bardziej się wyprostować.
  • Chwyty AGR-600 Authora - dotychczasowe AGR-R192 wrzynały mi się dłonie, a tak jak na szosie, jeżdżę bez rękawiczek.
  • Linka przerzutkowa i hamulcowa - komentarz zbędny ;)

Części nie ważyłem nawet z czystej ciekawości. Obstawiam jednak, że niejeden czołg by się ich nie powstydził, ale jak wspomniałem, nie o wagę w tym przypadku chodziło.

W planach jest jeszcze zmiana opon najprawdopodobniej na semi-slicki. Teraz mam założone jakieś slicki Kendy i czasami jednak troszkę bieżnika by się przydało. W sklepie jednak nic mi w pełni nie podpasowało, więc pewnie skorzystam z oferty sklepu, o którym już wkrótce będzie głośno w całym Internecie... ;)

Noszę się też od jakiegoś czasu z wymianą kół, zapewne również na coś budżetowego. O obecne zaczynam się już coraz bardziej obawiać - mają spore luzy na piastach (bieżnie są już zużyte i mają trochę wżerów), a i obręcze wyglądają już na nieźle starte. Z tym jednak pewnie się jeszcze chwilkę wstrzymam.

Mam nadzieję, że te drobne zmiany wpłyną pozytywnie na komfort jazdy na Authorze i będę wówczas jeszcze chętniej na nim śmigał - zarówno komunikacyjnie jak i podczas spokojnych, leśnych przejażdżek z żoną ;)

07 grudnia 2013

Terminarz Rowerowy 2014


Wygląda na to, że w moim przypadku zakup Terminarza Rowerowego powoli staje się tradycją... ;) Z poprzednich edycji (2012 i 2013) byłem zadowolony i, tak jak wspomniałem rok temu, kalendarz w telefonie nie jest w stanie całkowicie zastąpić tego papierowego.

Sam układ jakoś znacząco się nie zmienił - z lewej strony mamy cały tydzień (wraz z polami do wpisania przejechanego dystansu i czasu jazdy), z prawej całą stronę na notatki (oraz podsumowanie dystansu i czasu z całego tygodnia/od początku roku). Osobiście, taki układ mi odpowiada.


Standardowo już, na początku kalendarza znajdziemy trochę teorii. Tym razem m.in. o materiałach stosowanych do produkcji ram, wybranych aspektach techniki jazdy czy rodzajach zaworów stosowanych w dętkach rowerowych. Jak co roku, jest też mały słownik polsko-angielski z nazwami części oraz zbiór danych kontaktowych organizatorów maratonów czy sklepów rowerowych (stacjonarnych i internetowych).


Zastanawia mnie tylko reklama firmy zajmującej się sprzedażą luksusowych chłodziarek do wina - czyżby dobro komplementarne dla przemysłu rowerowego? ;) Numer startowy zawodnika widocznego na okładce również może niepokoić... Jeżeli Twoje dziecko ma Terminarz Rowerowy to wiedz, że coś się dzieje!

Producentem jest ADeon wydawnictwo Tebra. Terminarz kupiłem w Empiku (29,99 zł). Podgląd zawartości kalendarza strona po stronie znajdziecie tutaj. Miłego planowania!

03 grudnia 2013

Szosa 03-12-2013 (74,04 km)

Tym razem poszedłem po rozum do głowy i sprawdziłem wcześniej, jaki wiatr przewidują na dziś pogodowi szamani. A przewidywali południowy i przyznaję, że znalazło to nawet odzwierciedlenie w rzeczywistości. Padło więc na pętlę przez Leszno, Czosnów i Łomianki żeby drogą 579 jechać z wiatrem w plecy.

Za Zaborowem zaskoczył mnie lekko komunikat na wyświetlaczu Sigmy. Ponoć żywot baterii w pomiarze kadencji dobiega końca i konieczna będzie jej wymiana. Żeby było weselej, po powrocie do domu pokazał się komunikat o konieczności wymiany również baterii w samym liczniku. Wychodziłoby na to, że te dwie (bo jest jeszcze jedna w opasce od pulsometru) przeżyły jakieś dwa lata. To chyba całkiem niezły wynik...

Właściwie cała dzisiejsza trasa minęła mi całkiem szybko i przyjemnie. Nogi nie narzekały (w razie co zawsze pozostaje zastosowanie niezawodnej metody Jensa V. ;)), pomimo niecałych 3°C nie zmarzłem, a i paliwa nie brakowało. W skrócie - dzisiejszą szosę można zaliczyć do całkiem udanych. Jedynie w okolicach 60. kilometra dopadł mnie na chwilę lekki kryzys, ale na szczęście zdążył jeszcze odpuścić przed powrotem do domu.


Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się jeszcze zrobić parę kilometrów na szosie. Wracając do speców od pogody, twierdzą że na dniach ma spaść śnieg. Co prawda zostało mi jeszcze kilka dni wolnego w zanadrzu, ale mam też parę innych spraw do załatwienia. Tak czy inaczej, cieszę się, że udaje mi się jako-tako utrzymać kontakt z szosą, chociaż to w znacznym stopniu możliwość odbioru nadgodzin, przez które z kolei wcześniej tego kontaktu było naprawdę niedużo... W ostateczności trzeba będzie wyciągnąć Authora ;)

02 grudnia 2013

Szosa 02-12-2013 (60,67 km)

No i mamy grudzień... Zmagań z zachodnim wiatrem ciąg dalszy - znowu mnie dzisiaj wymęczył, jednak tym razem sił już na szczęście nie brakowało. Nie przyszły mi też do głowy żadne głupawe kombinacje z trasą jak to miało miejsce w piątek, dlatego też wróciłem do domu w znacznie lepszym stanie - zarówno fizycznym jak i psychicznym ;)

Wygląda na to, że trasa na Leszno przez Wieruchów, Umiastów itd. powoli wypiera z moich szlaków drogę 580. Co prawda miejscami nawierzchnia jest beznadziejna, ale za to ruch zdecydowanie mniejszy, a i przyda mi się niewątpliwie jakieś urozmaicenie. Jak dotąd też, za każdym razem (jadąc w stronę Leszna) wiało mi solidnie prosto w twarz... Dziś było niby trochę cieplej (o cały 1°C!) niż ostatnio i jechało się zdecydowanie przyjemniej ze względu na słońce, które ostatnio widać już niestety coraz rzadziej. Żeby jednak nie było zbyt pięknie, w drodze powrotnej zebrało się sporo ciemnych chmur i zrobiło się nieco chłodniej. Dobrze przynajmniej, że wiatr wiał już w plecy...



Ciuchy nie zawiodły i było mi całkiem ciepło. Swoją drogą, czekam na temperatury bliżej 0°C, bo ciekaw jestem jak spiszą się w nich nowe ochraniacze na buty i kurtka. W dotychczasowych temperaturach dają radę. Podobno jednak idzie zima, a jak śpiewała Majka Jeżowska - nasza zima zła... ;)

29 listopada 2013

Szosa 29-11-2013 (75,61 km)

Korzystając z wolnego dnia i ładnej pogody (czyt. akurat nie padało) postanowiłem wyskoczyć na szosę. Idzie zima, okazji żeby pojeździć we w miarę przyzwoitych warunkach będzie pewnie coraz mniej, więc szkoda byłoby nie skorzystać. Do wyjścia motywowały dodatkowo dwie nowe rzeczy w mojej zimowej/rowerowej szafie - kurtka i ochraniacze na buty, o których postaram się oczywiście napisać wkrótce coś więcej.

Jazda w niższych temperaturach (dziś 4°C) ma to do siebie, że zakładanie na siebie wszystkich ciuchów i dodatków trwa irytująco długo. Do standardowego zestawu doszły nogawki, rękawiczki, ochraniacze na buty, czapka i Buff. Już moja żona szybciej się szykuje... ;)

Pojechałem w kierunku Leszna trasą, którą wracałem ostatnio z Mariuszem, a więc przez Wieruchów, Umiastów, Pilaszków i Białutki.


Wiał tak silny zachodni wiatr (a w tamtą stronę jechałem idealnie na zachód :)), że momentami utrzymanie 25 km/h było już dla mnie sporym wyczynem. Prawie trzy tygodnie przerwy od roweru niestety nie pomagały. Dobrze jednak, że w twarz wiało kiedy oddalałem się od domu, a nie w drodze powrotnej.

Dojechałem do Gawartowej Woli i zawróciłem, przy czym w Podrochalach odbiłem w stronę Błonia. Potem jednak bardzo tego żałowałem. Po przejechaniu krótkiego odcinka drogą krajową 92, w Kopytowie skręciłem w lewo na Zaborówek. I to był błąd - droga ta składa się w większości z dziur i błota zamiast z asfaltu... Wlokłem się niemiłosiernie, przeklinając w myślach tę nawierzchnię. Dojechałem jednak jakoś do Nowowiejskiej i w Pilaszkowie skręciłem w stronę Zaborowa. Stamtąd już prosto na Warszawę. Sił jednak było niestety coraz mniej - pomijając wspomnianą przerwę od jazdy, nieco za mało zjadłem przed wyjściem, a i wiatr na początku dał mi trochę popalić. Kryzys zdążył jeszcze jednak odpuścić i ostatni kawałek trasy przejechałem już w nieco lepszym tempie. Byłoby miło, gdyby pogoda okazała się łaskawa i pozwoliła zrobić jeszcze parę kilometrów w tym roku...

25 listopada 2013

Shimano SH-R170

Z zamiarem kupna nowych butów nosiłem się już od jakiegoś czasu. SH-R075, w których jeździłem od początku mojej przygody z szosą swoje już przeżyły i nadeszła pora żeby przeszły na zasłużoną emeryturę. Chwilę zajęło mi znalezienie godnego następcy - wybór padł ostatecznie na model SH-R170, również od Shimano. Ameryki nie odkryję jeśli napiszę, że po drodze zdążyłem przekonać się na własnej skórze o tym, że kupno butów przez Internet może nieść za sobą pewne utrudnienia związane oczywiście z doborem rozmiaru (oraz ułatwienia związane z niższą niż stacjonarnie ceną ;)). Wcześniej przymierzałem się do jeszcze innych butów (o czym pod koniec wpisu), a na właściwy rozmiar R170 trafiłem za drugim razem. Tak więc, powiedzenie do trzech razy sztuka okazało się w tym przypadku trafione. R075 miałem w rozmiarze 45 i w takim też zamówiłem początkowo R170. Podczas przymiarki zaświeciła mi się gdzieś tam lampka, że są chyba jednak minimalnie za duże (chociaż w R075 jeździło mi się wygodnie). Stanęło na 44, przy czym cywilne buty mam zazwyczaj 43.


Zasadniczą różnicą w porównaniu do R075 jest materiał, z którego wykonana jest podeszwa oraz zapięcie. W R170 jest to odpowiednio kompozyt węglowy (w R075 bodajże poliamid wzmocniony włóknem szklanym) oraz 2 rzepy + klamra (3 rzepy w R075):


Patrząc na podeszwę, w oczy rzuca się także chropowata powierzchnia w miejscu mocowania bloku:


Obstawiam, że ma to na celu zapobieganie niepożądanemu przemieszczaniu się bloku, jednak w R075 takiego wynalazku nie było, a nie zauważyłem żeby coś się ruszyło po tych kilku latach. Chyba, że źle obstawiam...

Różnica w sztywności podeszwy (10 w 12-stopniowej skali Shimano) jest w pewnym stopniu wyczuwalna w czasie jazdy. Jeszcze lepiej można zauważyć ją próbując zgiąć but w ręku. Najbardziej jestem jednak zadowolony z przejścia na 2 rzepy i klamrę. Tym, co było w pewien sposób irytujące w przypadku 3 rzepów było to, że gdy noga zdążyła nieco spuchnąć w czasie jazdy, trzeba było odpiąć rzep(-y), nieco je poluzować i zapiąć z powrotem. Nie za lekko, nie za mocno, żeby nie powtarzać całej operacji jeszcze raz... Dzięki klamrze otrzymujemy zdecydowanie bardziej przyjazne stopniowanie siły zapięcia oraz odporność na luzowanie. Dla mnie spory plus.


To pewnie w jakimś tam stopniu kwestia przesiadki z rozmiaru 45 na 44 oraz indywidualnych uwarunkowań biologicznych (czyt. kształtu stopy), ale R170 po prostu fajnie leżą na nodze. Nie uciskają, nie mają nadmiernego luzu, a w czasie jazdy czuć, że but właściwie przylega do stopy. Jeżdżąc jeszcze niedawno w R075 miałem wrażenie ich pewnego rodzaju - użyję niekoniecznie poetyckiego określenia - kapciowatości. To pewnie też zasługa zużycia przez te kilka lat... Podejrzewam, że w R170 noga jest dobrze trzymana również dzięki asymetrycznym rzepom:


Szwy wyglądają solidnie, jednak o ogólnej trwałości będzie można zapewne więcej powiedzieć po dłuższym czasie.


Jak na razie przejechałem w nich skromne 1000 km, przeżyły jedną ulewę i jak dotąd nie widać tak naprawdę śladów zużycia. Mam nadzieję, że przeżyją jeszcze wiele kilometrów i będę z nich zadowolony tak jak jestem obecnie.

Dla przykładających wagę do wagi... :) Jeden but R170 waży 275 g bez przykręconego bloku, a 310 g z blokiem (SM-SH11). Porównując - R075 ważył z blokiem 340 g.

Wraz z butami, stopy otrzymały również nowe skarpetki. Bez żadnych fajerwerków, ale na moje potrzeby jak najbardziej wystarczą - siódemki sygnowanej przez Decathlon marki b'twin:


W Decathlonie raczej rzadko się zaopatruję. Jeżeli już to powiedzmy, że niejako z sentymentu, gdyż parę ładnych lat temu miałem okazję chwilę tam pracować ;) Jak na razie skarpetkom nie mam nic do zarzucenia poza tym, że napis b'twin widoczny na pierwszym zdjęciu zdążył się już zmechacić...

Wracając do początku wpisu i innych butów - celowałem początkowo w Sidi 5-Pro. W moim przypadku również potwierdziła się jednak powszechna opinia, że buty Sidi są przeznaczone dla ludzi o raczej wąskich stopach. Nie żeby moje były jakoś niewiarygodnie szerokie, ale mimo wszystko czułem, że jest za ciasno, a to w przypadku kilkugodzinnych wypadów na szosę raczej nie byłoby wskazane.

Co jak co, ale muszę przyznać, że 5-Pro wywarły na mnie spore wrażenie jeżeli chodzi o wykonanie. Zaryzykuję stwierdzenie, że są dopracowane w każdym szczególe, a to i tak nie najwyższy model...





Nie pamiętam już niestety na 100%, ale wydaje mi się, że klamra w 5-Pro miała jeszcze jeden bajer w porównaniu do tej w R170, a mianowicie pozwalała precyzyjnie luzować zapięcie co jeden ząbek. W R170 można albo zacisnąć o jeden albo poluzować całkowicie (odblokować zapięcie i swobodnie przesuwać pasek). Ciekawostką jest też widoczne na zdjęciu zabezpieczenie przed luzowaniem się rzepa w postaci krótkiego zębatego paska, jednak nie miałem niestety okazji sprawdzić skuteczności/nieskuteczności tego rozwiązania. Żeby świeżo upieczony posiadacz butów Sidi mógł poczuć się jeszcze lepiej, producent dołącza do instrukcji zestaw naklejek, które można sobie nakleić na rower, samochód, komputer czy gdzie tylko dusza zapragnie.


Szczegół, ale pozytywny. Śliniłem się na widok tych butów, ale wygoda jednak ważniejsza. Jak na razie jednak, jestem w pełni zadowolony z wyboru. 

Tymczasem idzie zima i trzeba się do niej odpowiednio przygotować. Poczyniłem już nawet odpowiednie kroki... :)

17 listopada 2013

Où Tour de France se termine...

Dla większości ludzi to światowa stolica mody albo miasto zakochanych. Dla tych interesujących się kolarstwem to miejsce, w którym co roku kończy się Wielka Pętla. Mowa oczywiście o Paryżu. Mieliśmy z żoną okazję spędzić w nim kilka dni na początku września i - chociaż nieco ponad miesiąc po zakończeniu setnej edycji wyścigu - i tak było warto!

Jeszcze niedawno Paryż jakoś wyjątkowo mnie nie pociągał. Kojarzył mi się przede wszystkim ze wspomnianym przed chwilą, tradycyjnym już ostatnim etapem Tour de France. Tak naprawdę jednak, im dłużej w nim byliśmy tym bardziej można było poczuć klimat tego miasta i zrozumieć, dlaczego tak wiele osób się nim zachwyca. Uderza na pewno ogromna wielokulturowość oraz mnogość zabytków. Właściwie co chwilę można łapać za aparat i - niczym rodowity mieszkaniec Kraju Kwitnącej Wiśni - trzaskać zdjęcia na każdym kroku. Zrobiliśmy ich naprawdę sporo, ale że blog jest rowerowy a nie turystyczny, postaram się ograniczyć do wstawienia tylko tych na temat. No, zrobię tylko jeden wyjątek, bo niektórzy być może stwierdzą, że wpis o Paryżu bez słowa o Wieży Eiffla to nie wpis ;) A zatem:


Formalności mamy więc za sobą (chociaż zamiast słowa jest obraz, ale tak było łatwiej ;)), czas przejść do rzeczy. Finisz ostatniego etapu Wielkiej Pętli rozgrywany jest od 1975 r. na Polach Elizejskich (Champs Élysées, znane zapewne bardziej jako szanzelize ;)). Lekko wznosząca się/opadająca, brukowana jezdnia z trzema pasami ruchu w każdą stronę, na której podczas ostatnich metrów etapu zawodowcy wykręcają prędkości w okolicach 75 km/h.


Chociaż rower na koszulce był oczywiście zamierzony, to moja nieco zbyt mało entuzjastyczna postawa  na zdjęciu już niekoniecznie. W przeciwieństwie do pogody, którą obecnie mamy w Warszawie, w Paryżu było wówczas niecałe 30°C co, w połączeniu z wieloma godzinami zwiedzania dziennie, mogło powodować pewien spadek formy ;)

W oddali widać Łuk Triumfalny - Arc de Triomphe. Oglądając w telewizji relacje z TdF, Łuk nie wydawał mi się tak duży jak w rzeczywistości, jednak 51 m wysokości na żywo naprawdę robi wrażenie:


Widok z góry jest jeszcze przyjemniejszy:


Przemieszczając się Polami Elizejskimi dalej w stonę Luwru mijamy po drodze jeszcze jeden - praktycznie niewidoczny na powyższym zdjęciu - punkt, który związany jest z końcówką Wielkiej Pętli, a mianowicie Plac Zgody - Place de la Concorde - z charakterystycznym, jednym z najbardziej znanych na świecie obelisków:


Podobnie jak na placu Charles'a de Gaulle'a (na którym znajduje się Łuk Triumfalny), w tym przypadku również mamy tu kilka (nieoddzielonych liniami) pasów ruchu. Ciekawie to wygląda, aczkolwiek nie widzieliśmy żadnej stłuczki, a ruch był naprawdę spory. Nie pamiętam czy na Placu Zgody też, ale pod Łukiem pierwszeństwo (bo i z prawej strony) mają wjeżdżający na rondo, więc odwrotnie jak na zdecydowanej większości skrzyżowań o ruchu okrężnym u nas. Pozytywne jest jednak to, że przejścia dla pieszych przedzielone są w połowie wysepkami, co można wykorzystać chociażby na zrobienie zdjęcia z całkiem przyjemnej (chociaż pewnie nieco nudnej :)) perspektywy.

Tyle o Paryżu pod kątem Tour de France. W ramach podsumowania, zapraszam do obejrzenia jednego z moich ulubionych sprintów w wykonaniu Marka Cavendisha, właśnie na Polach Elizejskich. Pomijając samą prędkość, zawsze zachwycam się tym jak czołówka wchodzi w zakręt zjeżdżając z Placu Zgody na Pola Elizejskie... :> Ciekawe jest też to, że to chyba jedyny etap/wyścig, z którego relacja ostatnich metrów jest z motocykla jadącego równolegle do peletonu. W sklepach z pamiątkami można trafić na tourowe akcenty, takie jak chociażby koszulki, czapki czy kubki, jednak w trakcie wyścigu nie byłem, więc się nie skusiłem. A może trzeba było...? ;)


Skoro już przy sklepach jesteśmy, to tych rowerowych mijaliśmy kilka. Różni je od naszych m.in. to, że na wystawach niejednokrotnie stały carbonowe szosówki czy wręcz maszyny do jazdy na czas, czego u nas jak dotąd niestety nie doświadczyłem. Pewnie za słabo szukałem... Trafiliśmy też na bardziej cywilny sklep jakiego również w Warszawie nie widziałem:


Rowerzystów w Paryżu jest całkiem sporo. Najwięcej chyba tych korzystających z bezobsługowych wypożyczalni rowerów (jak np. nasze Veturilo). Ścieżki rowerowe są zazwyczaj wydzielone z jezdni. Szosowca widziałem tylko jednego, ale z drugiej strony, kręciliśmy się tak naprawdę głównie po mieście. A miasto, jak wiadomo, nie jest wymarzoną scenerią do uprawiania kolarstwa szosowego ;)

Ostatniego dnia natknęliśmy się na jeszcze jeden - bardzo moim zdaniem pomysłowy - akcent rowerowy. Mianowicie, samochód Europcaru, który to jest sponsorem tytularnym jednego z prokontynentalnych zespołów - Team Europcar:


Wyjazd do Paryża - pomimo moich wcześniejszych obiekcji - będę na pewno miło wspominał. Udało nam się naprawdę dużo zobaczyć, pogodę mieliśmy rewelacyjną (może nawet zbyt rewelacyjną ;)). Kto wie, może kiedyś trafimy tam w lipcu?

Na koniec zdjęcie pocztówki, którą przywiozłem z Paryża, a która jest bardzo na temat i świetnie podsumowuje zarówno cały ten wpis jak i mojego skromnego bloga :)


PS. Chciałbym serdecznie podziękować niezastąpionemu Tłumaczowi Google za tytuł wpisu, bo przez cały pobyt nauczyłem się może sześciu słów po francusku... ;)

11 listopada 2013

Szosa 11-11-2013 (80,56 km)

Jak kiedyś wspomniałem, do Gawartowej Woli czuję pewien sentyment z powodów, powiedzmy sobie, rodzinnych. Co prawda byłem w niej zaledwie kilka razy (na dodatek tylko przejazdem i - o zgrozo - samochodem), jednak za każdym razem kiedy przejeżdżałem rowerem przez Leszno, moje myśli automatycznie uciekały w tamte okolice.

Dzisiaj uciekły nie tylko myśli, ale też koła, choć nieco przypadkiem. Ze względu na ostatni dzień wolnego i piękną pogodę, pomimo próbującego mnie rozłożyć kataru postanowiłem wyskoczyć sobie na szosę. Chciałem dojechać tylko do Leszna, m.in. po to żeby przekonać się, czy ostatnie korekty ustawienia bloków i siodełka przyniosły oczekiwany rezultat. Pod kask Buff i tym razem na dłonie również rękawiczki, bo prognozy zapowiadały tylko jakieś 6°C. W rzeczywistości były praktycznie drugie tyle, więc całkiem przyjemnie jak na listopad.

Pomimo silnego wiatru w twarz, nogi pracowały naprawdę fajnie i jakoś bardzo go nie odczuwałem. Za Zaborowem przesunąłem minimalnie blok w lewym bucie i odtąd kręciło się jeszcze lepiej. Droga do Leszna minęła wyjątkowo szybko, pomyślałem że szkoda już zawracać. W Grądach żądza kilometrów ;) okazała się jeszcze silniejsza i - nie znając za bardzo tamtejszych tras - odbiłem w lewo w poszukiwaniu nowych asfaltów.

Praktycznie od razu zadałem sobie pytanie dlaczego dopiero teraz znalazłem tę drogę?! Równiutki asfalt, samochodów właściwie brak, naokoło tylko pola, drzewa i jakieś pojedyncze zabudowania. Jak dla mnie rewelacja. Przejechałem przez Grądki, Czarnów i - nieco niespodziewanie - dotarłem do Gawartowej Woli:


Nie miałem ze sobą mapy ani telefonu, więc nie do końca wiedziałem gdzie dokładnie jestem i dokąd dojadę, ale ciągle żal mi było zawracać. Podświadomie chciałem zrobić pętlę i wrócić na drogę 580. Pojechałem jeszcze kawałek dalej. Nawierzchnia i widoki wciąż świetne:



Dotarłem do Trzcińca i tu już rozsądek wziął górę ;) W planach miałem tylko Leszno, mniej więcej na taki dystans byłem przygotowany jedzeniowo, a i nie chciałem też narażać żony na niepotrzebny stres spowodowany moją zbyt długą nieobecnością :)

Chwilę po tym jak zawróciłem, dołączył do mnie Mariusz. Nie spotkaliśmy się nigdy wcześniej, ale co szosa to szosa, prawda? ;) Ostatni raz miałem okazję jechać z kimś/w grupie bodajże ponad dwa lata temu z Kolegami z AGK Pruszków - jeszcze w czasach kiedy tak naprawdę grupa dopiero powstawała. Jadąc sobie spokojnie (tym razem już z wiatrem) 30 km/h pogadaliśmy m. in. o okolicznych trasach, oponach, carbonie, policji na drodze 580, Tour de Pologne i... starzeniu się ;) Kilometry szybko uciekały. Nie wróciliśmy na drogę 580, ale pojechaliśmy przez Białutki, Pilaszków i Umiastów aż do ronda w Wieruchowie, na którym się rozdzieliliśmy - Mariusz odbił na Ursus, ja na Babice.

Część dróg, którymi jechaliśmy była dla mnie nowa, ale to tylko lepiej - zawsze będzie szansa na jakieś urozmaicenie w przyszłości. Tak naprawdę, nie mogę się doczekać kiedy będę miał okazję kolejny raz odwiedzić asfalty w okolicach Gawartowej Woli. Podejrzewam, że były jakiś czas temu położone na nowo, bo nie kojarzę, aby w tamtych rejonach były takie drogi. Jak jednak wspomniałem na początku, zbyt rzadko i dawno tam byłem żeby coś dokładniej pamiętać. Tak czy inaczej, teraz jest świetnie i kusi mnie już traska również do Pawłowic, z którymi też jestem w pewien sposób emocjonalnie związany (ależ ze wrażliwy człowiek ;)). Zobaczyłem właśnie na mapie, że właściwie niewiele mi zabrakło do realizacji mojej wyimaginowanej pętli do drogi 580 - jadąc jeszcze kawałek dalej za Trzciniec mógłbym w Podkampinosie odbić w prawo do Kampinosu i stamtąd już prosto do Warszawy. W sumie jednak bardzo dobrze się stało, że zawróciłem.

Mogę chyba śmiało stwierdzić, że to jeden z przyjemniejszych szosowych wypadów jakie ostatnio zaliczyłem. Świetna pogoda i świetna trasa. Poza tym - chociaż nie chcę zapeszać - wygląda chyba na to, że wreszcie udało mi się znaleźć odpowiednie ustawienie bloków i siodełka - kolana ani w trakcie jazdy ani po powrocie nie bolały, a pedałowało mi się naprawdę dobrze. Mam nadzieję, że nic się nie pojawi z opóźnieniem i że to nie kwestia tego, że droga powrotna nie była właściwie męcząca. Uzbierało się jednak trochę tych pozytywów (i szosowców mijanych na trasie - trzynastu!) - dzięki temu nawet powrót do pracy po kilkunastodniowej przerwie wydaje się nie być taki straszny... ;)

07 listopada 2013

Danny MacAskill's Imaginate

Tym razem niekoniecznie szosowo, ale wciąż rowerowo: Danny MacAskill. Te dwa słowa powinny wystarczyć :) Poniżej ciekawie zrealizowany film spod skrzydeł RedBulla - Danny MacAskill's Imaginate:



Trochę dodatkowych materiałów z produkcji tutaj.

Na deser jeszcze jeden film - chociaż z 2009 r. to chyba najbardziej spośród innych utkwił mi w pamięci ze względu na bardzo przyjemny kawałek lecący w tle:


Pozwolę sobie zakończyć wpis staropolskim endżoj! ;)

04 listopada 2013

Szosa 04-11-2013 (71,76 km)

Kombinacji z ustawieniami jednak ciąg dalszy. Siodełko wróciło do poprzedniej pozycji, bloki poszły trochę do tyłu. Właściwie już po pierwszych metrach byłem zadowolony - nogi naturalnie pracowały, czy z wysoką czy z niską kadencją pedałowało mi się naprawdę dobrze. Jedynie pod koniec odczułem trochę kolana. Próbowałem podnieść minimalnie siodełko, ale wtedy z kolei miałem wrażenie, że łydki za mocno pracują i czułem lekki dyskomfort w tylnej części kolan. Jest na pewno zdecydowanie lepiej niż ostatnio, ale przy okazji może jeszcze spróbuję coś delikatnie poprawić i przejechać tak cały dystans.

Pojechałem sobie na Leszno, a właściwie kawałeczek dalej - zawróciłem w Grądach. Pogoda już niestety nie zachwyca tak jak ostatnio - przez zdecydowaną większość trasy było całkowite zachmurzenie i 9°C. Po prostu ponuro. Dziś jednak miałem ze sobą Buffa i zdecydowanie nie żałuję, bo głowa zdecydowanie mniej zmarzła, a z kolei w zimowej czapce byłoby za gorąco. Później jednak pogoda nieco się poprawiła, chmury sobie odpuściły i wyszło słońce, dzięki czemu od razu było cieplej i jechało się przyjemniej. Niestety prognozy na najbliższe dni nie są zbyt optymistyczne, ale zobaczymy...

31 października 2013

Szosa 31-10-2013 (78,70 km)


Kolejny piękny, jesienny dzień z rowerem w tle. Co prawda dziś też solidnie wiało, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda? ;)

Po wczorajszych zmaganiach ze spadkiem ciśnienia w tylnym kole i ustawianiem bloków przyszedł dziś czas na rundę drugą. Rano w dętce było tyle powietrza co nic... Nie chcąc tracić czasu, zdjąłem ją i założyłem połataną, awaryjną Kendę, która pamięta jeszcze czasy FORTa. Trochę przeleżała nieużywana, ale okazało się, że jest ok i będzie z niej pożytek. Muszę przy okazji kupić coś na zapas żeby było na tego typu awaryjne sytuacje.

Minimalnie zmieniłem ustawienie bloków i siodełka. Miałem wrażenie, że przez pierwsze kilometry nogi/kolana przyzwyczajały się do nowej pozycji i pamiętały jeszcze wczorajszą jazdę. Tak naprawdę im dalej, tym było lepiej, chociaż z lewą nogą wciąż nie jest idealnie. Wspomniany wcześniej wiatr nieco utrudniał jazdę, ale nie było najgorzej i w nawet niezłym tempie posuwałem się do przodu.

W planach było dziś Leszno. Pojechałem przez Mariew i wyjeżdżając w Wyględach z powrotem na drogę 580 natknąłem się na wsparcie. Nie żeby jakąś większą grupę kolarzy, ale na... traktor :) Dogoniłem go i schowałem się w - zabrzmi fachowo - jego cieniu aerodynamicznym. Jechał sobie 35 km/h, więc bez rewelacji, ale dlaczego miałbym nie skorzystać? Tak sobie pasożytując, mijał mi kilometr za kilometrem, minęliśmy Leszno i stwierdziłem, że skoro mam na liczniku darmowe 35 km/h to można dokręcić trochę dalej. Trochę skończyło się w Kampinosie - tam zawróciłem na tej samej co ostatnio stacji benzynowej i udałem się w drogę powrotną. Może to i lepiej, bo przez nieco ponad 15 km słyszałem tylko głośno pracujący silnik ciągnika, a widoki zbytnio nie różniły się od tego poniżej:


Całkiem dobrze mi się jechało, z kolanami był względny spokój, chociaż idealnie niestety nie jest. Stopniowo jednak opadałem z sił, bo niestety za mało zjadłem przed wyjściem i głód coraz bardziej dawał się we znaki. Poza tym, słońce co jakiś czas chowało się za chmurami, potem zaczęło zachodzić (oj, dzień już krótki...) i szybko zrobiło mi się po prostu zimno.


Po drodze spotkałem dziś dwie pary szosowców (może ktoś z forum? :>), dwóch samotnych i trzy osoby na MTB. Z takiej pogody trzeba było skorzystać!

Po powrocie kolana właściwie mnie nie bolały, ale niestety parę godzin później zaczęły dawać się we znaki. Słabo. Powoli tracę pomysły, ale na razie może nie będę niczego ruszał. Zobaczę, jak będzie po kolejnych jazdach. Cudów się jednak nie spodziewam...

30 października 2013

Szosa 30-10-2013 (62,07 km)

No i znów przyszedł czas na chwilę odpoczynku od pracy, co - mam nadzieję - uda mi się w miarę rowerowo wykorzystać. Dziś pierwszy krok w tym kierunku ;) Ponieważ podczas ostatnich kilku jazd ciągle coś mi nie do końca leżało z ustawieniem bloków, chciałem przed jazdą jeszcze na chwilę do nich zajrzeć żeby znowu nie zmagać się z bolącymi kolanami.

Dla urozmaicenia jednak, najpierw pojawiła się niespodzianka w postaci braku powietrza w tylnej oponie. Dobrałem się do dętki, pompuję i... wszystko gra. Patrzę, słucham, ale nie widzę żadnej dziury, przetarcia, nic. Opona od środka też bez zarzutów. Założyłem dętkę z powrotem, napompowałem i wyglądało na to, że jest ok, więc postanowiłem zająć się butami. Chwilę pobawiłem się z pionem, przesunąłem minimalnie bloki, dokręciłem i z lekkim opóźnieniem w końcu się zebrałem.

Mocno dziś wiało i temperatura była już bardziej jesienna niż ostatnio - na termometrze 10°C. A bloki? Niby ok, ale to chyba ciągle nie to. Co prawda prawe kolano nie bolało od początku do końca, ale odniosłem wrażenie, że pedałuję nie do końca efektywnie. Z lewą nogą nieco gorzej - kolano trochę bolało, a i wydawało mi się, że nie pracuje w linii prostej. Poza tym, moja lewa stopa z natury układa się palcami nieco do środka i to chciałem też uwzględnić przy ustawianiu bloków. W czasie jazdy dwa razy zatrzymywałem się żeby wprowadzić niewielkie zmiany i pod koniec było już całkiem nieźle, ale podobnie jak w przypadku prawej nogi czułem, że to jeszcze nie to. Przed kolejną jazdą wprowadzę jeszcze drobne poprawki i zastanawiam się, czy nie ruszyć też minimalnie siodełka w poziomie. Zachciało mi się, cholera, nowych butów... :D W przypadku starych udało mi się naprawdę przyjemnie ustawić bloki - niezależnie od tego czy kręciłem lżej czy bardziej siłowo, czy jechałem 50 czy 100 km kolana nie bolały i czułem, że nogi robią swoje. A że nie lubię się poddawać i staram się być niezależny w kwestiach rowerowych ;) to pewnie dopóki nie ustawię bloków idealnie, nie da mi to spokoju :) Zobaczymy jak będzie przy kolejnej jeździe. Jak nie znajdę odpowiedniego ustawienia, może trzeba będzie przytargać trenażer i znowu - jak to było w przypadku FORTa - bawić się w nagrywanie, oglądanie, dopasowywanie itd. ;) Na pewno byłoby wygodniej, bo samemu ciężko coś ustawić i ocenić na sucho, opierając się o ścianę... ;)

Miało być o dzisiejszej szosie, a wyszło głównie o blokach i kolanach. Tak naprawdę jednak, dziś głównie na to zwracałem uwagę. Nie zrobiłem też żadnego zdjęcia (chociaż w połowie trasy wyszło nawet słońce!), więc wpis można zapewne zaliczyć nie do nudnych a do wyjątkowo nudnych ;)

O, zauważyłem właśnie, że ciśnienie w tylnym kole znowu spadło. Człowiek ma czas i chęci to sprzęt musi nawalać - to chyba ta przysłowiowa złośliwość rzeczy martwych...

19 października 2013

Szosa 19-10-2013 (52,18 km)

Kolejny powrót do jazdy po krótkiej przerwie - co prawda tym razem tylko tygodniowej, ale jak by nie patrzeć - przerwa to zawsze przerwa. Możliwość odebrania nadgodzin na początku miesiąca to jednak fajna sprawa, zwłaszcza kiedy można przeznaczyć ją na nadrobienie kilku kilometrów na rowerze. O tym zdążyłem już niestety praktycznie zapomnieć, a razem ze mną zapomniały też w pewnym stopniu nogi.

Chociaż nie było dziś najgorzej to brakowało mi jednak tej lekkości kręcenia, którą udało mi wypracować się w trakcie ostatnich kilku jazd. Trochę dzisiaj wiało (co dało mi się nieco we znaki w drodze powrotnej), więc może stąd takie a nie inne odczucia... Mimo wszystko, nogi jakby nieco nienaturalnie pracowały, czułem też troszkę kolana, a przecież ostatnio było już ok. Częściej jechałem więc z kadencją ok. 95 RPM, co ostatecznie przyniosło nawet nienajgorszy efekt. Od pewnego czasu nawet polubiłem kręcić trochę szybciej (wg niektórych źródeł jest to też ponoć bardziej pro ;)), o co jeszcze niedawno bym siebie nie podejrzewał. Tak czy inaczej, brakowało mi jednak dziś jednak tego czegoś.

Plusem była za to z pewnością temperatura. Jeszcze trochę i zacznę wątpić w mojego pecha do pogody na rower ;) 10°C i słońce to całkiem przyjemne połączenie jak na końcówkę października. Oby takie warunki jeszcze przez chwilę się utrzymały, bo mamy obecnie naprawdę przyjemną jesień.

Po drodze spotkałem dziś trzech szosowców, z czego dwaj jechali razem w strojach CSC. Czyżby szykowała się jakaś reaktywacja? ;)

Jutro raczej dzień bez roweru, więc pozostaje mi polować na jakieś kilometry w tygodniu albo w kolejny weekend. Ciekawe czy znajdzie się czas i pogoda kolejny raz okaże się łaskawa? :)

Zmiany, zmiany...

Postanowiłem troszkę odświeżyć bloga. W sumie nic wielkiego... Zmiany widać właściwie tylko na górze strony - zrezygnowałem z dotychczasowej nazwy bloga, jest nowy nagłówek, tło i favikona. Kolorystyka pozostaje oczywiście bez zmian - uznaję ją za jedyną słuszną ;) Ogólna koncepcja (o ile w tym przypadku o jakiejkolwiek koncepcji można mówić :>) bloga też się raczej nie zmieni, więc tak naprawdę chodzi głównie o kilka wizualnych szczegółów.

A skoro już o tym mowa to pomyślałem, że może warto zabierać na szosę aparat - telefon to mimo wszystko telefon, a jeżeli wpisy staram się i tak jakkolwiek urozmaicać zdjęciami to przyjemniej byłoby je chyba oglądać, jeśli byłyby nieco lepszej jakości... Oczywiście nie będę woził ze sobą lustrzanki ze statywem i dodatkowym obiektywem zamiast bidonu, ale poczciwy kompaktowy sprzęcik gdzieś tam się do kieszonki pewnie uda wcisnąć.

I chyba tyle ogłoszeń parafialnych. Miło, że ktoś tu jeszcze co jakiś czas zagląda. Żałuję, że nowe wpisy tak rzadko się pojawiają, ale - jak by nie było - nie samym rowerem i blogiem człowiek żyje... :)

11 października 2013

Szosa 11-10-2013 (101,82 km)

Korzystając z ostatniego dnia wolnego, pokusiłem się na przejechanie kolejnej setki. Do jazdy motywowała dodatkowo przepiękna jesienna pogoda - ponad 20°C i słońce, które sprawiało, że było może nawet troszkę za gorąco (albo to ja za grubo się ubrałem... ;)).


Trasa praktycznie taka sama jak przy okazji ostatnich 80 km, z lekką zmianą w postaci ok. 20 km pętli od Aleksandrowa do Krogulca (przez Brzozówkę, Augustówek, Janówek i Truskawkę). Bardzo lubię ten fragment, chociaż jechałem nim wcześniej może ze trzy razy... Nawierzchnia jest naprawdę przyjemna, a dodatkowym plusem jest to, że od Adamówka jedzie się obrzeżami Kampinoskiego Parku Narodowego - ruch praktycznie zerowy, cisza, spokój, a co ciekawe - właściwie na całej długości tego odcinka wydzielona jest z jezdni droga dla rowerów. Stamtąd akurat zdjęć nie mam (zbyt miło się jechało żeby się zatrzymywać ;)), ale poniższe dwa zrobiłem w Aleksandrowie i na drodze między Małocicami a Wólką Czosnowską:


Było bardzo miło dopóki wiatr nie zaczął wiać prosto w twarz - pierwszy raz zaatakował na drodze do Augustówka, a drugi praktycznie od skrętu w Lesznie na Warszawę. Skutecznie mnie spowolnił i dał wycisk nogom, ale w ostateczności wróciłem w jednym kawałku.

Czuć, że nogi już się rozkręciły, pracowały dziś naprawdę fajnie (oczywiście jak na moje skromne możliwości :)). Najgorsze w tym wszystkim jest to, że od poniedziałku czeka mnie powrót do pracy i forma pewnie szybko zniknie. Potem przyjdzie zima, jazdy będzie jeszcze mniej niż zwykle i pozostanie czekać na wiosnę. Tak, powiało pesymizmem... ;) Cieszę się, że chociaż w tym tygodniu pojeździłem sobie więcej niż zwykle, będzie przynajmniej co wspominać.