29 lipca 2014

Szosa 29-07-2014 (51,52 km)

Kolejny wypad z serii pobudka o 4:00, wyjazd o 4:30. Tym razem, w planach była trasa przez Łomianki do Czosnowa i z powrotem, czyli właściwie równiutkie 50 km. W sam raz żeby zdążyć przed pracą :)

Trochę się obawiałem czy drogi zdążą wyschnąć po wczorajszej burzy, ale na szczęście zdążyły i właściwie nie było po niej śladu. Zaskoczyła mnie trochę temperatura, bo jak wychodziłem, było 15°C (po powrocie 20°C). Przynajmniej szybciej można się było obudzić ;) Drogi puste, na polach poranne mgły. Tym razem wschód słońca był znacznie przyjemniejszy niż ostatnio:


Bardzo fajnie mi się dziś kręciło. Starałem się trzymać w okolicach 35 km/h. Właściwie troszkę mocniej przycisnąłem sobie tylko na hopce na Wiślanej jadąc już w stronę domu - wpadło 45 km/h. Po powrocie prysznic i do pracy. Początek dnia można uznać za udany :)

27 lipca 2014

Szosa 26-07-2014 (101,44 km)

Po tym, jak w piątek reanimowałem rower po środowej burzy, wyskoczyłem sobie wczoraj rano na spokojną stówkę. Co prawda i tak trochę zaspałem, bo miałem wstać o 5:00, a obudziłem się dopiero o 6:10, ale udało mi się jakoś nadrobić stracony czas i o 6:45 byłem już w drodze. Przed wyjściem zjadłem na szybko jogurt z muesli, a resztę śniadania (tj. trzy banany :)) wziąłem ze sobą.

Początkowo było przyjemne 24°C, jednak (tym razem zgodnie z prognozami) temperatura ciągle rosła i jak wracałem ok. 10, było już 30°C...

Pojechałem przez Łomianki, Czosnów, Cybulice Małe, w Aleksandrowie odbiłem na pętlę przez KPN i potem już przez Leszno do Warszawy. Nie zamierzałem się jakoś specjalnie spinać, więc jechałem 30 - 35 km/h, ciesząc się ładną pogodą i swojskimi widokami ;)



Na stacji benzynowej za Lesznem zatankowałem puszkę CocaColi i Snickersa. Było już naprawdę gorąco, a na dodatek od Zaborowa musiałem się zmagać z solidnym wiatrem w twarz, który - przyznam szczerze - dał mi się nieco we znaki. Część drogi powrotnej była więc taka sobie, ale nikt przecież nie obiecywał, że będzie idealnie ;)

Na trasie minąłem sześciu szosowców, a przy skrzyżowaniu drogi 580 ze Spacerową ekipę ze Starych Babic, która ruszała spod kościoła o 9:00.

Pomijając samą końcówkę, jechało mi się naprawdę dobrze i pomimo dość skromnego śniadania, sił nie brakowało. No i tym razem nie padało... ;)

23 lipca 2014

Szosa 23-07-2014 (80,49 km)

Od kilku dni miałem w planach zrobienie dziś kilkudziesięciu kilometrów, bo akurat mogłem sobie organizacyjnie pozwolić na rower po pracy. Jednak im bliżej byłem domu, tym ciemniejsze chmury zbierały się na niebie. Specjalistą od kolorów nie jestem, ale opierając się na liście z Wikipedii mogę stwierdzić, że w krytycznym momencie było to coś między atramentowym a błękitem pruskim... :) Ciągle jednak nie padało, a na przepowiedniach pogodowych szamanów nie ma co ostatnio polegać. Pozostawało więc zaufać wrodzonemu góralskiemu instynktowi pogodowemu, a ten podpowiadał coś w stylu szkoda nie jechać, ale pewnie i tak wrócę przemoczony. Zaufałem. I wróciłem przemoczony :)

Kiedy wyruszałem, jeszcze nie padało. Co prawda aż do Łomianek asfalt i tak był mokry po wcześniejszych opadach i nie potrzeba było deszczu żeby móc się wstępnie ubrudzić. Coś tam pokropiło i w takich warunkach dojechałem do Czosnowa. Tam odbiłem na Kaliszki i pojechałem drogą przez KPN. Prawdziwa zabawa rozpoczęła się mniej więcej w jej połowie, kiedy zaczęło lać. Za sobą miałem 35 km, zostawało jeszcze 45 km. Trochę słaby bilans, ale że liczyłem się z deszczem, tak naprawdę było mi wszystko jedno :)



Deszczu na zdjęciach nie widać, ale wierzcie - był tam :)

Raz padało słabiej, raz mocniej; ciągle jednak coś tam z nieba leciało i zapewniało darmowe chłodzenie. Na szczęście nie na tyle mocne żebym jakoś wyjątkowo przemarzł, a było 16°C, więc tak sobie jak na końcówkę lipca. Byłem kompletnie przemoczony, a wody na drodze było coraz więcej. Z czasem nie przeszkadzało mi nawet ciągłe chlupotanie w butach i strugi wody lecące prosto na nie ;) Jakoś i tak trzeba było wrócić do domu.


Przez zalane okulary zaczynałem widzieć coraz słabiej, przez co musiałem czasami zwalniać, a szkoda, bo kręciło mi się dziś naprawdę fajnie i właściwie od początku trzymałem sobie na liczniku ok. 35 km/h. W końcu jednak trochę je zsunąłem, bo pomimo wady wzroku lepiej widziałem już bez nich niż z nimi ;)

Do domu dotarłem ostatecznie w jednym (ale kompletnie przemoczonym) kawałku. Jak ostatnio wspominałem, mam tendencję do wywoływania deszczu po tym, jak świeżo nasmaruję łańcuch... Tym razem nie było więc inaczej i już podczas drugiej jazdy po tym zabiegu dorwała mnie ulewa :) O czystym, nasmarowanym i cichutko pracującym napędzie mogę więc po dzisiejszej jeździe z czystym sumieniem zapomnieć. Cały rower nadaje się do gruntownego suszenia, czyszczenia i smarowania, więc pewnie będę musiał zrezygnować z planowanej na piątek kolejnej jazdy o świcie. Może w sobotę wpadną jakieś poranne kilometry...

Jak by nie było, jechało mi się dziś rewelacyjnie. Ulewa na pewno nie zepsuła mi humoru (może dlatego, że się jej spodziewałem i nie wzięła mnie z zaskoczenia? ;)). Tak naprawdę, w deszczu jeździ się całkiem przyjemnie, ale staram się go unikać ze względu na to, że potem schodzi się niestety trochę z czyszczeniem wszystkich gratów. Ten czas wolałbym poświęcić na kolejne kilkadziesiąt kilometrów, a niestety nie dorobiłem się jeszcze sztabu mechaników. To się jednak zmieni jak wygram Tour de France... ;)

18 lipca 2014

Szosa 18-07-2014 (52,06 km)

Ponieważ wszystko wskazywało na to, że w weekend nie będzie czasu na rower, pozostało mi wprowadzenie w życie planu awaryjnego:


Budzik zadzwonił o 3:55, o 4:20 byłem już na szosie :)

Wczoraj wieczorem zmieniłem i nasmarowałem łańcuch, więc dziś wszystko przyjemnie pracowało. A cichutko pracujący napęd, gładki asfalt i puste drogi to zdecydowanie to, co szosowe tygryski lubią najbardziej ;) Było przyjemne 18°C, ale całość psuła wysoka wilgotność powietrza. W nocy musiało coś popadać, bo w Koczargach Starych asfalt był mokry i zalegały jeszcze jakieś kałuże. Na szczęście tylko tam, bo inaczej kolejny raz sprawdziłby się mój osobisty przesąd, że jak tylko świeżo nasmaruję łańcuch, musi mnie w trakcie pierwszej jazdy dopaść jakiś deszcz albo zło w innej postaci ;) Wschód słońca nie był dziś niestety wyjątkowo spektakularny i romantyczny ;) z powodu sporego zachmurzenia, ale i tak parę skusiłem się na parę banalnych widoczków:




Zdecydowanie ładniej było prawie rok temu, kiedy też zrobiłem sobie parę kilometrów o świcie.

Dojechałem do skrętu na Radzików za stawami w Zaborowie i zawróciłem. Tak więc, był dziś lekko zmodyfikowany standardowy Tour de Zaborów ;) Jechało mi się całkiem nieźle, chociaż brakowało trochę lekkości w nogach. Wróciłem do domu, wziąłem prysznic i w świetnym nastroju udałem się do pracy z postanowieniem, że nic mi go nie popsuje. I mogę chyba nawet stwierdzić, że się udało... :)

17 lipca 2014

Szybka wizyta po drugiej stronie Wisły

Na authorze nie jeździłem od dłuższego czasu. Dłuższego, czyli ładnych kilku miesięcy, bo tyle upłynęło od ostatniej jazdy w nieco innej scenerii. Tak się jakoś złożyło, a i szosa ma raczej priorytet ;) W ostatni poniedziałek trafiła się jednak okazja żeby wsiąść na wysłużony sprzęt i sprawdzić czy jeszcze żyje...

Miałem do załatwienia jedną sprawę po drugiej stronie Wisły, kawałek przed Markami. Zamiast samochodu wybrałem więc rower, bo jazdy ostatnio było niewiele, a mogło wpaść przy okazji trochę kilometrów. Trasa właściwie prosta jak drut. Początkowo jechałem ścieżkami rowerowymi, ale po kilku kilometrach dość szybko przypomniałem sobie, dlaczego od pewnego czasu ich unikam. Kostka, dziury, studzienki, słupki, piesi, światła i ogólna trudność z rozwinięciem jakiejś sensownej prędkości przez dłuższy czas. Dlatego też, po odpuszczeniu sobie ścieżek odżyłem i odezwał się we mnie szosowy duch ;) Tak naprawdę, od Alei Solidarności aż do celu nie schodziłem poniżej 30 km/h, a właściwie przez większość trasy na liczniku było ok. 37 km/h. Byłem pozytywnie zaskoczony, bo dawno nie rozwijałem na authorze takich prędkości, ale jak widać w sandałach i na slickach 1.75" też się da ;) Kawałek za Dworcem Wileńskim wyprzedził mnie ktoś na MTB. Moja ambicja przyszłego zwycięzcy Tour de France ;) nie pozwoliła zostać w tyle, dokręciłem do tych 40 km/h i dogoniłem kolegę. Kawałek pojechałem sobie na kole, na którychś światłach musieliśmy się zatrzymać, więc chwilkę porozmawialiśmy, po czym w mojej gestii leżało narzucenie 40 km/h ;) Naprawdę fajnie mi się kręciło, nawet pomimo nieco zaniedbanego i trzeszczącego łańcucha, co zazwyczaj wywołuje u mnie skrajnie negatywne emocje ;) Muszę też zajrzeć do tylnej przerzutki, bo nie mogłem zrzucić łańcucha na najmniejszą zębatkę, przez co i ciężej było wykręcić jeszcze większe cyferki na liczniku. Tak czy inaczej, miałem okazję się przekonać, że wcale nie potrzeba super zaawansowanego technologicznie sprzętu żeby móc się z czystym sumieniem ujechać... :) Podziękowaliśmy sobie za kawałek wspólnej jazdy, po czym przy M1 ja odbiłem w lewo, a kolega pojechał dalej w stronę Marek.

Załatwiłem co miałem załatwić i udałem się w drogę powrotną. Jechałem już troszkę wolniej, ale i tak udawało mi się utrzymywać powyżej 30 km/h, więc do domu wróciłem w pełni usatysfakcjonowany ;) Wpadło 40 km, a i mogłem coś przy okazji załatwić, więc fajnie.


14 lipca 2014

Szosa 13-07-2014 (65,55 km)

Tym razem samotne kilkadziesiąt kilometrów po znanych i lubianych asfaltach. To, co zapamiętam z wczorajszej jazdy to - poza ładną pogodą - wiatr. Właściwie, to Wiatr przez wielkie W, bo wiało naprawdę okrutnie. Na szczęście dla mnie - z zachodu, a w tamtą stronę jechałem właśnie na zachód. Dlatego też, przez pierwszą połowę całej trasy myślałem tylko o tym, o ile przyjemniej będzie się jechało z powrotem ;)

Jak by jednak nie było, na nogi nie mogłem w sumie jakoś bardzo narzekać - mimo tego, że wiało w twarz, udawało mi się utrzymywać okolice 30 km/h. Do prędkości światła jeszcze więc trochę brakuje, ale chociażby dla tych wczorajszych 30 km/h pod wiatr warto było trochę pocierpieć tydzień temu.

Dojechałem do Czarnowa, gdzie uwieczniłem dwa tandetne widoczki i zawróciłem.



Zgodnie z przewidywaniami, wracając jechało się zdecydowanie lepiej. Właściwie przez znaczną część drogi powrotnej udawało mi się trzymać 35 - 40 km/h. Nogi całkiem fajnie się spisały i dawały radę do końca, więc i (pomimo wiatru przeszkadzającego w tamtą stronę) cały wypad zaliczam do udanych.

Minąłem wczoraj sporo szosowców - nie liczyłem dokładnie, ale kilkunastu na pewno. Koło Zaborowa mignął mi chyba pan Tadzio, a koło Starych Babic pomachaliśmy sobie z Jankiem, który akurat ruszał (i którego początkowo nie poznałem z racji innego niż zwykle stroju). Pozdrawiam! :)

06 lipca 2014

Szosa 05-07-2014 (94,69 km)

Wczoraj udało mi się pojawić w Starych Babicach na cosobotnim (jak to słowo dziwnie wygląda...) treningu. Podczas ostatniej jazdy tydzień wcześniej, nogi całkiem nieźle się spisywały, a i pogoda dodatkowo zachęcała do jazdy, więc zapowiadało się fajne kręcenie w grupie.

Pod kościołem zameldowało się ok. dziesięciu osób. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o wypadku, któremu uległ Michał podczas jednego z ostatnich treningów i ruszyliśmy. Początkowo jechało się całkiem przyjemnie, bo wiatr wiał w plecy. Coś tam nawet mocniej przycisnąłem na mariewskiej premii (bo Janek skoczył... ;)). Za Zaborowem odbiliśmy na Radzików i skierowaliśmy się w stronę Gawartowej Woli. Na liczniku było 35 - 45 km/h. Powoli docierało do mnie, że forma jeszcze nie ta... Parę razy zdarzyło mi się puścić koło i musiałem wówczas liczyć albo na swoje nogi albo na to, że koledzy akurat trochę odpuszczą ;) Jakoś jednak udawało mi się z powrotem dołączać do grupy i walczyć dalej z kryzysem.


Zaczynałem się kiepsko czuć, było mi słabo i powoli odechciewało mi się kręcić dalej. Starałem się jednak nie dawać za wygraną i wlokłem się gdzieś bliżej końca grupy. Najzabawniejsze było to, że w drodze powrotnej miał towarzyszyć nam mocny wiatr w twarz. Ja i moje nogi wprost nie mogliśmy się doczekać... :)

Przejechaliśmy przez Gawartową Wolę i w Pasikoniach zawróciliśmy na skrzyżowaniu z drogą 580. Wiatr dość szybko dał mi się we znaki i znowu zostałem nieco z tyłu. W Zawadach zatrzymaliśmy się na popas i była wówczas chwila żeby odetchnąć.


Puszka CocaColi i banan dodały mi trochę sił, ale po kilku kilometrach znowu zacząłem zwalniać... Poza zmęczeniem, teraz jazdę utrudniał jeszcze wspomniany wcześniej wiatr. Walczyłem ze sobą do Gawartowej Woli, gdzie postanowiłem odpuścić i jechać w stronę domu swoim tempem. Janek chciał mnie jeszcze dociągnąć do grupy, ale po prostu nie miałem już czym kręcić. Nie chciałem spowalniać chłopaków, więc podziękowałem i rozdzieliliśmy się. W Czarnowie odbiłem na Wilkową Wieś i w stronę Warszawy jechałem już swoimi spokojniejszymi 30 km/h. Nagle telefon dzwoni - okazało się, że Janek jednak poprosił resztę żeby poczekała i wrócił po mnie, ale że odbiłem wcześniej w lewo - minęliśmy się :) Umówiliśmy się, że poczekam na nich pod kościołem w Lesznie i jednak wrócimy razem. Po kilku minutach koledzy nadjechali i wróciłem do grupy. Czułem się już nieco lepiej, więc jakoś (jakoś to chyba dobre określenie) udawało mi się wytrzymywać tempo nadawane głównie przez Janka i Piotrka (tego samego Piotrka, którego spotkałem przypadkiem w kwietniu, i który cisnął tak na szerszych oponach... :)). Żeby jednak nie było zbyt kolorowo, kawałek przed Warszawą znowu zostałem trochę z tyłu. Ponieważ Paweł był w podobnej sytuacji, do Starych Babic dotarliśmy chwilę później, przy czym ja pełniłem rolę pasożyta siedzącego non-stop na kole... Posiedzieliśmy jeszcze kilka minut na starobabickim rynku, po czym już spokojniej pojechaliśmy w stronę domów.

Oj, to zdecydowanie nie był mój dzień... Za mało ostatnio jeździłem żebym mógł bez większych problemów wytrzymać tempo grupy i nogi najzwyczajniej w świecie nie dawały rady. Czasem jednak trzeba wycierpieć swoje żeby były jakieś efekty i z takiego właśnie założenia wychodzę ;) Na koniec jeszcze dwa zdjęcia od Janka - z samego początku i samego końca - do kroniki ;)



Dziś za to przejechaliśmy z żoną spokojne, regeneracyjne 20 km po mieście. Taka jazda też ma swój urok... ;)

03 lipca 2014

Magdalena Stopa - My, rowerzyści z Warszawy


Jakiś czas temu dostałem od żony świetny prezent - książkę Magdaleny Stopy z fotografiami Federico Caponiego - My, rowerzyści z Warszawy. Tytuł jednoznacznie wskazywał, że powinienem znaleźć w niej coś dla siebie. Szybko postanowiłem się o tym przekonać i równie szybko zostałem wciągnięty niczym zbyt luźna nogawka w mechanizm korbowy.

Na początku przechodzimy przez łatwo przyswajalną lekcję historii warszawskich cyklistów. Dowiemy się czegoś o Warszawskim Towarzystwie Cyklistów (WTC), tygodniku Cyklista z XIX wieku czy o nauce jazdy Bolesława Prusa na bicyklu. W książce znajduje się również wzmianka o tym, że (mniej lub bardziej) podobnie jak dziś, cykliści nie mieli łatwo. Byli bowiem często postrzegani jako uosobienie wszelkiej maści sił nieczystych, gdyż ludziom nie mieściło się w głowie jak można utrzymywać równowagę (i do tego jechać!) na dwóch kołach ustawionych jedno za drugim. W książkę warto się zaopatrzyć chociażby dla opisu wyposażenia, które zgodnie z regulaminem WTC z 1888 roku (oraz ze względu na powyższą opinię o amatorach nowego sposobu przemieszczania się) powinien posiadać cyklista. Nie zdradzam...!

Dla rowerzystów-warszawiaków interesująca może być również historia Dynasów, czyli okolic ulic Oboźnej, Topiel i Tamki, gdzie znajdowała się siedziba WTC oraz tor wyścigowy. Chociaż z ówczesnych zabudowań nie zostało wiele, w głowie zaświtał mi pomysł, aby któregoś dnia wybrać się w te okolice i spojrzeć na nie z nieco innej perspektywy.

W dalszej części książki spotykamy się z już nieco bardziej współczesnymi cyklistami z Warszawy. Część nazwisk była mi znana wcześniej, z częścią zetknąłem się po raz pierwszy. Nie przesadzę chyba, jeśli napiszę, że czytając książkę można się od nich zarazić zamiłowaniem do roweru i jazdy na nim. Bohaterowie książki, rozmówcy autorki zajmują się przeróżnymi rzeczami, jednak łączy ich jedno - jak nietrudno zgadnąć - rower. Ludzie w różnym wieku, mężczyźni, kobiety, różne zawody, ale wspólna pasja. I to jest właśnie fajne.

W książce pojawia się również kilkukrotnie temat Warszawskiej Masy Krytycznej. Ta zaś kojarzy mi się nieco z moimi rowerowymi początkami i rokiem 2004, kiedy to kilka razy brałem w niej udział. Wspomniany jest jeden z historycznych przejazdów w tym właśnie roku, kiedy to policja zablokowała rowerzystów na Moście Świętokrzyskim i doszło do lekkiego starcia między jedną a drugą grupą. W tej Masie akurat nie jechałem, ale pamiętam jak w Internecie zrobiło się głośno o całej akcji. Wówczas WMK była jeszcze nielegalna. Skoro już grzebiemy w przeszłości, to znalazłem na dysku zdjęcia właśnie z 2004 roku - wówczas żelazka robiły lepsze zdjęcia niż aparaty w telefonach, więc wybaczcie słabą jakość...






W książce wspomniana jest również ścieżka rowerowa biegnąca przez (a właściwie pod...) Rondo Zesłańców Syberyjskich, którą to jeździłem wówczas (w 2004 roku) naprawdę często. Wspomniana jest dlatego, że aby przedostać się na drugą stronę ronda, trzeba pokonać niemałe schody - dosłownie. Za to rozwiązanie urzędnicy otrzymali podczas otwarcia ścieżki dyplom z wizerunkiem roweru z kwadratowymi kołami...

Ponieważ wszystko co dobre, szybko się kończy, szybko kończy się również książka Magdaleny Stopy. Po części za sprawą ciekawych historii, które pochłania się w mgnieniu oka, po części za sprawą dużej ilości klimatycznych zdjęć Federico Caponiego oraz innych graficznych smaczków uprzyjemniających ogólny odbiór. No i cóż ja mogę więcej napisać...? Polecam i zainteresowanych - nie tylko warszawiaków - odsyłam na stronę autorki, za pośrednictwem której można również zdobyć własny egzemplarz książki.