03 grudnia 2016

Mark Cavendish - At Speed

amazon.com

At Speed to druga książka napisana przez Marka i poświęcona jego kolarskiemu życiu. Zachęcony Boy Racerem, postanowiłem sięgnąć również po nią i chociaż od jej przeczytania minęło już ładnych parę chwil to wydaje mi się, że warto o niej wspomnieć w kilku zdaniach.

Dlaczego? Bo tak jak z Boy Racera można dowiedzieć się czegoś więcej o kolarskim pro-świecie. Spora część książki poświęcona jest wspominaniu przez Cavendisha ważnych dla niego finiszów (czy też tych bardziej specyficznych, jak na przykład 11. etapu Tour de France 2010, kiedy główną rolę odegrała głowa Marka Renshawa), etapów czy wyścigów. Można jednak również poczytać o tym, jak - na przykładzie Teamu Sky i OPQS - duże znaczenie ma atmosfera w drużynie i wsparcie z jej strony. Cavendish dzieli się także swoimi przemyśleniami na temat tego, jak narodziny córki zmieniły jego podejście do ścigania, wspomina śmierć Woutera Weylandta na 3. etapie Giro d'Italia 2011 czy potrącenie Flechy przez samochód francuskiej telewizji, co skutkowało nieprzyjemnym lądowaniem Hoogerlanda na ogrodzeniu z drutu kolczastego (9. etap Tour de France 2011).

Pamiętam, że z zainteresowaniem czytałem opis przygotowań do Mistrzostw Świata w Kopenhadze w 2011 roku. Prowadzona przez Roda Ellingwortha czteroletnia kampania, określana jako Project Rainbow Jersey pozwoliła Cavendishowi zdobyć tęczową koszulkę w stolicy Danii. Co ciekawe - kilka dni po wyścigu okazało się, że Mark zdobył tytuł... z dziurawą oponą.

Myślę, że książka może zainteresować nie tylko fanów Cavendisha, ale kolarstwa w ogóle. Gdyby jednak ktoś chciał poznać także inne punkty widzenia, wybór jest spory, a kolarze to - jak się okazuje - wyjątkowo płodni literacko sportowcy ;) Przeglądając zasoby Amazonu, książki napisali również Froome, Wiggins, Voigt, Riis, Hincapie i wielu innych. Jest co czytać...

22 listopada 2016

Czym usunąć kapsel?

Dzięki skuwaczowi do łańcucha można wymienić uszkodzone ogniwo, kluczem do suportu w(y)kręcić miski, ściągaczem korb zdjąć ramiona z osi suportu. Ot, typowo rowerowy standardzik. Ale czym usunąć kapsel? Nie nie, nie imbusem, to by było zbyt oczywiste. Nie słyszałem też żeby ktoś chciał usuwać kapsle z obręczy, więc to też nie ten kierunek.

Otóż kapsel można usunąć otwieraczem do butelek. Och ach, wiem, nie lada ze mnie zgrywus i mistrz suspensu...! Ten wpis nie miałby jednak racji bytu, gdyby nie był jakoś związany z rowerami. A w życiu każdego rowerzysty (ok, może nie każdego, ale tak się mówi) przychodzi czasem moment, w którym ma ochotę napić się nie izotoniku, nie magicznego szejka węglowodanowego, ale piwa. Albo oranżady za złoty trzydzieści z kaucją. Albo czegokolwiek, co jest w szklanej butelce, która jest zamknięta kapslem i którego to kapsla trzeba się pozbyć, aby dostać się do cennej zawartości. I chociaż ludzkość wymyśliła już wiele sposobów aby to zrobić to wspomniany rowerzysta może wykorzystać w tym celu otwieracz w kształcie - niespodzianka - roweru.


Posiadaczem obu otwieraczy stałem się dość niespodziewanie, a to dlatego, że dostałem je od różnych osób, ale praktycznie w tym samym czasie. Uprzedzając - nie, nie mam problemu alkoholowego. Chyba...

Pierwszy zafundowała mi żona przy okazji robienia debiutanckich zakupów na AliExpress.


Drugi zaś dostałem od rodziców, którzy dopadli go na Międzynarodowych Targach Turystycznych, które odbywały się w połowie października w Nadarzynie (i na których to mieli okazję porozmawiać z Wojtkiem Ziemnickim, o którego książce poświęconej rowerowej wyprawie wokół Islandii pisałem jakiś czas temu - teraz posiadam również wersję z autografem, ha!). Pochodzi z Mountain Warehouse.


Mając rowerowe otwieracze, można na przykład otworzyć spirifera... Idealnie!

Oba modele nie są może wyjątkowo poręczne w obsłudze i otworzenie butelki w ułamku sekundy może wymagać pewnej wprawy, ale rowerowy akcent zawsze w cenie, prawda?

10 października 2016

Poczuj zapach zwycięstwa!

Zgadza się. Zapach - nie smak (właściwie na siłę można by i smak, ale w tym przypadku raczej nie polecam). Rowerowe perfumy! Czego to ludzie nie wymyślą? Otóż niedawno dostałem takowe od znajomych. Ponoć kiedy je zobaczyli, od razu pomyśleli o mnie. Nie mam pojęcia, dlaczego...



Sports Champions brzmi dumnie! W opakowaniu otrzymujemy dwa zapachy - Day i Night, co może sugerować, że jednych należałoby używać podczas treningów w dzień, a drugich w nocy. Od razu uprzedzam, że nie mają one zapachu maści rozgrzewającej albo oleju do łańcucha. Ponieważ w definiowaniu zapachów jestem tak samo mocny jak w podjeżdżaniu 30%-owych ścianek, posłużę się informacjami ze strony Linda Kosmetyki:

I zapach:

Nuty głowy: bergamotka, lawenda, zielone nuty

Nuty serca: gardenia, imbir, papryczka

Nuty podstawowe: drzewo sandałowe, wetiweria pachnąca, piżmo

II zapach:

Nuty kwiatowe, drzewo cedrowe, piżmo, paczula

Wybaczcie, ale nie jestem w stanie powiedzieć, który opis odpowiada któremu zapachowi. Te nuty zawsze były dla mnie nieco problematyczne... Nie szkodzi, że opakowaniu brakuje korb, łańcucha i jeszcze paru innych kluczowych gratów (przynajmniej sama rama to jakaś pełna, mniej lub bardziej opływowa konstrukcja!). Jak by jednak nie patrzeć wąchać, zapachy mogą się podobać. A już na pewno stanowią ciekawy pomysł na prezent dla rowerowego spaczeńca płci męskiej (bo jest też ponoć wersja damska - z różowymi kołami). Teraz czekam już tylko, aż producent - Tiverton - zaprosi mnie do udziału w ogólnoświatowej kampanii promocyjnej. Wypatrujcie mnie na billboardach i w kolumnie reklamowej na Tour de France! :)

23 września 2016

Świat jest mały, czyli autograf Domenico Pozzovivo

Świat jest mały. Niedawno miałem okazję przekonać się o tym po raz kolejny, czemu jak zwykle towarzyszyło niemałe, ale pozytywne, zaskoczenie. Na wstępie pragnę tylko uprzedzić - nie, nie spotkałem Domenico podczas trzepania standardowej kampinoskiej rundy przez Czosnów i nie zrobiliśmy sobie selfie w promieniach zachodzącego słońca. Mimo to jednak wciąż uważam, że świat jest mały ;)

Pracuję w, jak to się popularnie określa, międzynarodowym środowisku... Podczas ostatniego spotkania naszego zespołu (przepraszam, teamu) w Warszawie, miałem okazję pogadać z koleżanką z Włoch. Na potrzeby wpisu i w celu ochrony danych osobowych nazwijmy ją V ;) Zeszło na temat naszych (tzn. moich i żony) - włoskich wojaży (2014 i 2015) oraz kolarstwa. W trakcie rozmowy okazało się, że V zna Domenico Pozzovivo, a jej mama chodziła do szkoły razem z mamą Domenico. Nie robiąc sobie wielkich nadziei i bardziej żartując niż knując jakiś wyjątkowo przebiegły plan, zapytałem czy nie mogłaby zdobyć dla mnie autografu Domenico. Odpowiedziała, że spróbuje, a niestety wiadomo, jak zazwyczaj interpretuje się próbowanie - nie nastawiałem się żeby coś z tego wyszło.

Po niedawnym powrocie z urlopu, przeglądając zaległe mejle, natknąłem się na jednego od naszej recepcjonistki. Że niby czeka na mnie list... Pojęcia nie miałem o co chodzi. Przez te kilka lat spędzonych w firmie nie dostałem żadnego listu. Poszedłem jednak i, choć może to zabrzmieć podejrzanie, otrzymałem kopertę ;) Nawet widząc włoski adres nadawcy nie skojarzyłem co może być w środku. O mojej prośbie o autograf przypomniałem sobie dopiero po wyjęciu zawartości koperty:


Podpisane fanklubowe zdjęcie z listą palmarès 2006 - 2013 na odwrocie :) Nie szkodzi, że brakuje ostatnich sezonów i kartka nie trafiła do mnie prosto z drukarni. Taka przesyłka to po prostu miły gest i naprawdę fajna sprawa.

To już (albo dopiero) druga okazja kiedy, zupełnym przypadkiem, przy okazji pracy pojawił się kolarski akcent - kilka lat temu miałem okazję spotkać duet Jaroński-Wyrzykowski. Świat jest mały :)

19 sierpnia 2016

Żyję! I mam t-shirty ;)

Oj, naprawdę sporo czasu upłynęło od ostatniego wpisu. Zrobiło się trochę zaległości, ale na własne usprawiedliwienie mogę tylko napisać, że z szosą staram się ciągle mieć w miarę regularny kontakt (co jednak, jak na złość, akurat w ciągu ostatnich tygodni zostało dość mocno zaburzone przez sporą ilość pracy). Ogłaszam więc wszem i wobec, że ciągle żyję i choć może się wydawać inaczej - ciągle pamiętam o blogu.

Niby wciąż mamy sierpień, a aura jest od jakiegoś czasu niekoniecznie wakacyjna. Na szczęście jednak tiszerty jako takie nadają się na każdą pogodę, a kolejne dwie sztuki - z motywem rowerowym - zawitały w mojej szafie pewien czas temu. Tak jak w pozostałych przypadkach, te również pochodzą z Reserved, które jak by nie patrzeć, któryś sezon z rzędu ma w swoich kolekcjach koszulki z motywem dwóch kółek. Nie żebym jakoś specjalnie śledził ofertę - po prostu kolejny raz moja żona powiadomiła mnie w odpowiednim momencie ;)

Zdjęcia poniżej:





Jak zwykle, daleko im do tych z blogów modowych, ale cóż, jestem tylko prostym rowerzystą... ;)

09 maja 2016

Nowe oblicze S10

Dawno nie było żadnego wpisu, a jeszcze dawniej zmian w sprzęcie. Wypadało w końcu przełamać ten trend i upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, czyli kupić trochę nowych gratów i napisać o tym parę zdań na blogu. Sprytnie, prawda? ;)

Pomysł na zmiany pojawił się w mojej głowie tak naprawdę z kilku powodów. Pierwszym z nich było chyba siodełko. Po bikefittingu i zmianie pozycji (siodełko nieco wyżej, kokpit niżej, a więc pozycja bardziej pochylona), zacząłem czuć ucisk nie tylko przy dłuższych, ale nawet kilkudziesięciokilometrowych trasach. Wcześniej było ok i nie czułem żadnego dyskomfortu, jednak nowe ustawienie mocno wpłynęło na moje odczucia i doszedłem do wniosku, że zmiana siodełka będzie konieczna. Po konsultacji z Mateuszem, który robił mi fitting, wybór padł na model Paradigm R od Bontragera, które nie dość, że jest dostępne w szerokości 138 mm (co wcześniej sugerował Mateusz), to ma długi i szeroki otwór, który sprzyja jeździe w bardziej pochylonej pozycji. Wcześniej jeździłem na boplightowym Team Ergonom (131 mm). Problem polegał na tym, że wersji białej Paradigma nie było w całej Europie i pozostała jedynie czarna. Psuło to moją wizję ;) więc przeszukałem chyba cały internet i okoliczne sklepy rowerowe w poszukiwaniu jakiejś godnej alternatywy. I nic. Nie znalazłem żadnego modelu, który byłby dostępny w odpowiedniej szerokości, białym kolorze, z otworem i w podobnym przedziale cenowym. Może za słabo szukałem... Zacząłem się więc zastanawiać czy może nie zmodyfikować nieco wspomnianej wizji i dać szansy czarnemu siodełku. A jak siodełku to i owijce... Kolejnym argumentem za zmianą owijki było to, że jak by nie patrzeć, biała jest dość problematyczna w kwestii utrzymania jej w tym właśnie kolorze, a obecna Eolo Techno białą przypominała już coraz mniej ;)

Żeby było weselej, w międzyczasie pojawił się też pomysł zmiany kół. Szukałem przede wszystkim czegoś lżejszego i z nieco wyższym profilem. I tu ponownie, po przekopaniu internetu, wybór padł na chyba niezbyt popularny u nas, za to z niezłą (jak na aluminium i profil 32 mm) wagą komplet kół Novateca - JetFly U2.1., który za granicą zbierał całkiem przyzwoite recenzje. Postanowiłem więc dać im szansę.

Po złożeniu wszystkiego do kupy, efekt wspomnianych pomysłów przedstawia się następująco:


Dla porównania, wcześniej było tak:


Jestem zadowolony ze zmiany. Nie tylko pod względem wizualnym, ale także pod względem odczuć w trakcie jazdy, a na tym zależało mi najbardziej. Po kolei...


KOŁA NOVATEC JETFLY U.2.1.


Tak jak wspomniałem, waga kompletu może robić wrażenie, zwłaszcza w tym przedziale cenowym - całość to 1469 g bez zacisków (te ważą odpowiednio dla przodu i tyłu 40 i 44 g - tu zyskałem po 20 g na sztukę). Udało mi się więc zgubić 550 g w stosunku do Fulcrumów 7, na których jeździłem wcześniej. Przód jest teraz lżejszy o 240 g, tył o 310 g. Jak dla mnie to całkiem sporo i czuć to zwłaszcza przy przyspieszaniu. Jednocześnie, nieco wyższy profil (32 mm w stosunku do fulcrumowych 26 mm) nie jest jakoś zdecydowanie bardziej nerwowy przy mocniejszym bocznym wietrze. Obręcz ma matowe wykończenie:


Aluminiowy bębenek wyposażony został w magiczne rozwiązanie w postaci Anti Bite Guard - stalowej wstawki mającej zabezpieczać go przed nacinaniem przez kasetę. Czy faktycznie działa - nie wiem - zobaczymy po większej ilości kilometrów...


Jak widać na zdjęciu, bębenek jest dostosowany do napędów 11s, co otwiera drzwi (aczkolwiek nie wszystkie ;)) do przejścia na taką właśnie ilość rzędów w przyszłości - obecnie mam napęd 10s i wiem, że pewnie niedługo już pożyje. Może będzie to dobry moment do rozważenia zyskania dodatkowego przełożenia...? Na chwilę obecną cieszę się, że Novatec daje w komplecie podkładkę dystansową umożliwiającą korzystanie z kaset 10s :) Poza tym, dostajemy też cztery zapasowe szprychy i nyple. Wszystkie są czarne, a warto jeszcze wspomnieć, że szprychy po obu stronach wentyla (zarówno w przednim jak i tylnym kole) są srebrne i mocowane są czerwonymi nyplami. Przyznam, że przed zakupem nie byłem do końca przekonany do takiego rozwiązania (ot, aspekt wizualny ;)), ale w rzeczywistości nie jest to aż tak widoczne.

Pierwsze wrażenia z jazdy z nowymi kołami są jak najbardziej pozytywne. Lekko się toczą, lepiej przyspieszają i ładnie szumią w trakcie jazdy ;) Mam nadzieję, że z ich trwałości będę równie zadowolony, ale to będę pewnie w stanie stwierdzić za kilka tysięcy kilometrów. Co jak co, ale Fulcrumom nie mogłem pod tym względem nic zarzucić - nie raz przywaliłem w solidną dziurę, a cały czas są proste. Oby komplet Novateca sprawował się tak samo.


SIODŁO BONTRAGER PARADIGM R


Jest dobrze. Czy to w górnym czy - tym bardziej - w dolnym chwycie, nic już nie uciska i czuć wyraźnie, że podparte są kości kulszowe, a nie tkanki między nimi. Czuć jednocześnie, że Paradigm R jest dość twardym siodłem. Przez pierwsze kilka jazd kości musiały się przyzwyczajać do nowego podparcia, jednak jadąc ostatnio 125 km było już naprawdę nieźle i cztery litery się nie skarżyły. Siodło jest solidnie wykonane i tak jak z kół, jestem jak dotąd zadowolony z wyboru. Waży co prawda nieco więcej niż Boplight Team Ergonom (porównując 262 g do 235 g), ale nie rozpaczam z tego powodu.


OWIJKA BONTRAGER GEL CORK


Tak, zdjęcie dość kiepsko przedstawia owijkę... ;) W tym przypadku jednak również jestem zadowolony. Wykorzystałem całą długość owijki żeby móc nawinąć ją nieco grubiej, bo jeżdżę bez rękawiczek i trochę dodatkowego komfortu jest mile widziane. Kierownica zyskała nieco na solidności i dzięki owijce trzyma się ją pewnie i jednocześnie wygodnie. Dzięki temu, że owijka jest dość elastyczna, jest też całkiem przyjemna w nawijaniu. No i tak jak wspomniałem na początku, odpada problem związany ze zmianą koloru wraz z upływem czasu (czy może raczej kilometrów).

Z nowymi gratami przejechałem już prawie 1000 km i spisują się naprawdę fajnie. To niewiele, ale według mnie jak na pierwsze wrażenie zdecydowanie wystarczająco. A pomyśleć, że byłem też o krok od kupna nowej ramy... ;>

04 kwietnia 2016

Wiosna!

Nareszcie. Temperatury powyżej 10°C i słońce. Dawno tego nie było. Przez ostatnie kilka miesięcy - nawet pomimo tego, że zima była całkiem łagodna - widoki za oknem nie motywowały do niczego. I chociaż troszkę kilometrów zdążyło już w tym roku wpaść, to była to raczej jazda mająca na celu uniknięcie kompletnego utracenia tego, co jakoś tam udało się zbudować w ubiegłym roku. Mogłoby oczywiście być lepiej, ale nie jest też najgorzej.

Wiosna jest chyba moją ulubioną porą roku. Nie ma jeszcze takich upałów jak w lecie, a po kilku miesiącach szarugi promienie słońca wyjątkowo motywują. Nie tylko do jazdy na rowerze, ale do robienia czegokolwiek. Można na jakiś czas zapomnieć o jeździe w ujemnych temperaturach, o tym jak nie czuć dłoni przy chociażby drugiej godzinie kręcenia i problem stanowi nie tylko hamowanie, ale też zdjęcie kurtki po powrocie do domu. O tym, jak cyferki na wyświetlaczu licznika zmieniają się z powodu mrozu tak wolno, że zastanawiasz się czy zaraz w ogóle nie przestaną się zmieniać. O tym, jak przed wyjściem trzeba założyć na siebie milion ciuchów, co trwa zdecydowanie za długo, czy o tym, że pojeździć przy względnym braku egipskich ciemności można tylko w weekend. O ile właśnie nie spadł jakiś pseudo śnieg i drogi nie są na tyle śliskie, że pierwszy zakręt gwarantuje efektowną glebę...

Zdecydowanie przyjemniej jeździ się w takiej scenerii


niż w takiej:


Teraz pozostaje mieć nadzieję, że zima nie zdecyduje się na nagły powrót i okazji do jazdy będzie pod dostatkiem. A nawet, jeśli nie pod dostatkiem, to że uda się fajnie wykorzystać te, które się pojawią.

A w międzyczasie pojawiło się parę zmian w sprzęcie, ale o tym wkrótce... :)

14 marca 2016

Zimowe rękawiczki Shimano

Od wpisu na temat ochraniaczy Shimano Tarmac minął prawie miesiąc. Pogoda wciąż jest dość niezdecydowana i tak jak na przykład dziś przez większość dnia świeciło słońce, tak wieczorem zaczął padać śnieg z deszczem. Uroki marca. Ochraniacze na buty to całkiem fajna sprawa na niższe temperatury, a tak jak stopy, dłonie również mają tendencję do szybkiego wychładzania się w trakcie jazdy. Im też warto zafundować jakąś ochronę przed zimnem. A przynajmniej spróbować... ;)

Zdaję sobie sprawę, że tytuł wpisu jest mało precyzyjny i brakuje mu nieco polotu, ale mimo wszystko wygląda chyba lepiej niż Zimowe rękawiczki Shimano ECWGLBWKS42UD3 :) A taki właśnie kod mają rękawiczki, którym poświęcony jest poniższy wpis.



Podobnie jak ze wspomnianych ochraniaczy, z rękawiczek korzystam od końcówki 2013 roku. Zaznaczę, że jeżdżę w nich na szosówce, co ma znaczenie chociażby w kwestii rozmieszczenia żelowych wkładek, widocznych na ostatnim z powyższych zdjęć. Nie ukrywam, że w przypadku szosówki jest z nich niewielki pożytek, bo kierownica wypada dokładnie między nimi (przy chwycie za klamkomanetki) :) Osobiście, nie stanowi to dla mnie jakiegoś dużego problemu, bo w cieplejszych miesiącach nie korzystam z rękawiczek w ogóle i jestem przyzwyczajony do braku dodatkowej amortyzacji, a jednocześnie dłonie mi nie drętwieją i nie mam z nimi problemów. Fajnie natomiast, że rękawiczki są tak uszyte, że przy chwycie za klamkomanetki, w miejscu ich styku z dłońmi (między kciukiem a palcem wskazującym) nie znajduje się jakiś niepożądany szew, który mógłby być przyczyną otarć. Wkładki żelowe mogą nieco uprzyjemniać jazdę w dolnym chwycie. Ewentualnie w górnym, aczkolwiek osobiście stosunkowo rzadko z niego korzystam.

To, co istotne przy okazji zimowych rękawiczek to zakres temperatur, do jazdy w których są przeznaczone. W tym przypadku nie spotkałem się z jakimś rekomendowanym przez producenta przedziałem, ale z moich doświadczeń wynika, że podobnie jak wspomniane wcześniej ochraniacze, rękawiczki spełniają swoją rolę w zakresie od około 0°C do 5°C w czasie mniej więcej dwugodzinnych jazd. Pomimo membrany, przy niższych temperaturach dłonie i tak marzną, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z silnym wiatrem wiejącym w twarz. Tak jak wspomniałem we wpisie o ochraniaczach, podczas jazdy przy -10°C na termometrze, dłonie miałem na tyle zmarznięte, że ciężko było mi obsługiwać klamkomanetki czy skutecznie hamować. Co jak co, ale może to stanowić spory problem ;) Powyżej 5°C miałem zaś wrażenie, że dłonie nieco zbyt szybko się pocą - wówczas korzystałem z innego, cieńszego modelu.

Warto wspomnieć o tym, że rękawiczki nie mają żadnego mankietu chroniącego nadgarstek przed zimnem. Są dość krótkie, więc dobrze byłoby korzystać z nich w połączeniu z kurtką posiadającą lekko przedłużone rękawy (na przykład posiadanym i uwielbianym przeze mnie softshellem Pearl Izumi Elite :)). Wnętrze rękawiczek pokryte jest miłym w dotyku materiałem. W moim przypadku, rozmiar udało się dobrać naprawdę fajnie i dłonie nie mają powodów do narzekań.

Końcówki palca wskazującego i środkowego posiadają na końcach gumowe wstawki. Zakładam, że służą one lepszej obsłudze klamkomanetek podczas jazdy w deszczu. Chcąc rozwiać ewentualne wątpliwości - nie, nie służą do obsługi wyświetlacza dotykowego ;) Jeżeli chcemy skorzystać z telefonu, musimy niestety zdjąć rękawiczkę.


Ponieważ to mój trzeci zimowy sezon z shimanowskimi rękawiczkami, można już coś powiedzieć na temat ich trwałości. Tu jest i dobrze i źle... Dobrze, bo wszystkie szwy jak dotąd mają się dobrze, materiał nie jest poprzecierany (no, nie do końca, ale o tym później) i generalnie nic się nie pruje. Gorzej natomiast przedstawia się czerwona siateczka, pokrywająca grzbiet rękawiczki:


Jak widać, zaczyna ona odchodzić sporymi kawałkami. Od momentu zrobienia zdjęcia ubyło jej jeszcze troszkę. Rękawiczki powinny być prane w ręku i tak też robię. Co prawda to tylko kwestia wizualna, ale jednak...

Niedawno pojawił się też problem z zapięciem - jego gumowa część odkleiła się od rzepa, przez co w celu zapięcia rękawiczki trzeba złapać bezpośrednio z rzep, a nie całość zapięcia. Powinno się jednak dać skleić obie części - taki mam plan ;)


Poza tymi dwoma ubytkami jest jeszcze trzeci, jednak ten jest pamiątką po wspominanej przeze mnie nie raz glebie sprzed roku i nie mam o niego żalu do Shimano ;)


Przetarcie na jednej z żelowych wkładek lewej rękawiczki. Bezpośrednio po upadku było zdecydowanie mniejsze i nie było widać bebechów. Z czasem się jednak powiększa i mam nadzieję, że za jakiś czas wkładka nie będzie widoczna w całości :)

Byłoby miło, gdyby rękawiczki przeznaczone do jazdy w zimie nieco lepiej chroniły przed naprawdę zimowymi temperaturami. Nie zmienia to faktu, że całkiem dobrze spełniają swoją rolę w okolicy 0°C. Pomijając temat odpadającej siateczki i rozklejonego zapięcia, jestem z nich całkiem zadowolony. Pewnie kilka sezonów jeszcze pożyją, a co dalej - się zobaczy :)

18 lutego 2016

Zimowe ochraniacze na buty - Shimano Tarmac

Mamy połowę lutego. Pogoda wciąż nie może się zdecydować czy pójść bardziej w stronę zimy czy jesieni. Czasem pada deszcz i jest kilka stopni na plusie, a czasem temperatura spada poniżej zera i mimo braku śniegu czuć, że to jednak zima. Chociaż nie rymuje się tak fajnie jak wersja z marcem, to aż chciałoby się powiedzieć w lutym jak w garncu. Jak by jednak nie było, temperatury i tak nie są zbyt wysokie, a wiadomo, że jadąc na rowerze zawsze odczuwa się te kilka (-naście) stopni mniej. Warto więc chociaż w pewnym stopniu przygotować się na chłodne warunki.

W trakcie jazdy w niższych temperaturach, stopy (wraz z głową i dłońmi) wychładzają się naprawdę szybko. Szkoda byłoby tracić cenną energię na rozgrzewanie organizmu - zdecydowanie lepiej wykorzystać ją na zwiększenie prędkości czy dystansu. A najlepiej obu :) Z pomocą przychodzą ochraniacze (zwane także ocieplaczami) na buty. Są one według mnie niezbędne do kręcenia w niskich temperaturach, jeżeli ktoś nie posiada butów dedykowanych do jazdy w zimie.

Po tym jak moje stare ochraniacze zaczęły zbliżać się do odejścia na tamten świat, pod koniec 2013 roku przyszedł czas na zmianę i zaopatrzyłem się w model Tarmac - również od Shimano.


Nowe ochraniacze różnią się od poprzedników przede wszystkim materiałem - są wykonane z neoprenu o grubości 3 mm i pokryte powłoką poliuretanową. Dedykowane do butów szosowych. Posiadają odblaskowe elementy oraz gumowe paski na rzep, osłaniające ruchomą część zamka błyskawicznego. Pod palcami oraz na piętach znajdują się wzmocnienia.




Tyle w teorii, a jak w praktyce? Różnie. Chyba najważniejsze - temperatury, w których użytkowanie ochraniaczy ma sens. Gdzieś mi kiedyś mignęło, że są przeznaczone do jazdy w zakresie od -10°C do +5°C. Muszę przyznać, że górna granica pokrywa się z moimi odczuciami i te 5°C to według mnie optymalna temperatura, poniżej której warto z ochraniaczy skorzystać. Co do dolnej granicy, to mam mieszane uczucia. Zaznaczę jeszcze dla jasności, że na stopy zakładam letnie skarpetki i nie korzystam z ocieplanych (utrzymujących ciepło) wkładek do butów oraz nie zatykam otworów wentylacyjnych w butach - zapewne ma to pewien wpływ na odczucia w trakcie jazdy. Na początku roku miałem okazję zrobić sobie dwa krótkie wypady właśnie przy -10°C. Biorąc pod uwagę otwarte przestrzenie, silny, wychładzający wiatr i prędkość w trakcie jazdy, odczuwalna temperatura oscylowała pewnie w okolicach -20°C, a może i była jeszcze niższa. Przemarzłem na tyle, że pod koniec miałem problemy z obsługą klamkomanetek (czy chociażby z rozpięciem kurtki), a potem jeszcze przez tydzień bolała mnie skóra na udach :) Ale nie o tym... Zakładając, że wspomniane -10°C do +5°C dotyczy temperatury wskazywanej przez termometr a nie odczuwalnej, to przykro mi, ale te -10°C jest według mnie wynikiem mocno przesadzonym. Oczywiście każdy trochę inaczej odczuwa panującą temperaturę, ma nieco inną termoregulację, ale moim zdaniem, wspomniany przedział można by zmienić raczej na 0°C - 5°C.

Obecnie korzystam z tarmaców trzeci sezon (jesień/zima) i z tego co zauważyłem, ochraniacze sprawdzają się nieźle w przypadku jazd do około dwóch godzin. Chociaż palce u stóp dość szybko robią się chłodne (ale nie przemarznięte), to przy takim czasie jazdy nie stanowi to jeszcze problemu. Ze względu na materiał, z którego ochraniacze są wykonane, nie radzą sobie zupełnie z odprowadzaniem wilgoci, która wytwarza się podczas pedałowania. Słowem - stopy pocą się dość szybko, co przyspiesza ich wychładzanie. Po tych dwóch godzinach, skarpetki są niestety zupełnie mokre. Do czego zaś nie można się przyczepić to ochrona stóp przed wiatrem - w tej kwestii jest naprawdę dobrze.

Nie mogę się niestety dokładniej wypowiedzieć na temat wodoodporności. Nie przypominam sobie żebym w tarmacach jechał w większym deszczu, jednak przy ich praniu (ręcznym, bo takie sugeruje metka) można zauważyć, że woda nie przenika od razu do środka. O ile się orientuję, z wodą lepiej radzi sobie (przynajmniej w teorii) wyższy model - Tarmac NPU+.

Z zakładaniem i zdejmowaniem tarmaców większych problemów nie ma i przy którymś razie idzie to już naprawdę szybko. Ochraniacze są od spodu połączone na stałe - nie ma rzepa jak w innych modelach. Trzeba jedynie uważać żeby nie pozaciągać wewnętrznej strony ochraniaczy rzepami butów. Ogólnej trwałości jak dotąd nie mam nic do zarzucenia. Jedyne ślady użytkowania to dziura o średnicy około milimetra, która powstała wskutek mojej gleby pewnego pięknego, grudniowego poranka. No ale to moja wina, więc się nie liczy ;) Nic się jak dotąd samoczynnie nie popruło czy powycierało.

Podsumowując, tytułowe ochraniacze to fajny wybór na zimowe, ale niezbyt mroźne wypady do około dwóch godzin, kiedy nasz budżet to mniej więcej 100 zł. Być może pokombinowanie z innymi, zimowymi skarpetkami czy też termoizolacyjnymi wkładkami do butów poprawiłoby efekt końcowy, chociaż mimo wszystko mam tu raczej wątpliwości. Na szczęście zima nie trwa wiecznie... ;)

18 stycznia 2016

Krótka bajka o bikefittingu

Bikefitting to temat, który od dłuższego czasu chodził mi po głowie. Ciągle jednak brakowało jednoznacznej decyzji. Chociaż ze swojej pozycji na rowerze byłem całkiem zadowolony, to jednak od pewnego czasu czułem, że z plecami mogłoby być lepiej. Nic mnie co prawda nie bolało (może to kwestia przyzwyczajenia?), ale zwłaszcza przy dłuższych wypadach czułem, że się garbię, wciskam kark w barki i ogólnie rzecz biorąc, odcinek szyjny jest jakoś nienaturalnie powyginany. Nie byłem pewien ile w tym mojego kręgosłupa, a ile być może niewłaściwego ustawienia roweru. Do tego lekka skolioza i nieco niesymetryczne stawianie stóp. Chociaż ze sportem w różnej postaci miałem styczność praktycznie od dziecka, to odkąd pamiętam, zawsze miałem problemy z rozciąganiem. Biorąc to wszystko pod uwagę, bikefitting wydawałby się więc sensownym pomysłem. Z drugiej strony jednak zastanawiałem się, czy przy mojej zdecydowanie amatorskiej jeździe i stosunkowo niewielkiej ilości kilometrów pokonywanych w ciągu roku warto wydawać te kilkaset złotych. Przecież nic mnie nie boli. W podjęciu decyzji pomogła mi jednak żona, która zaproponowała, że mógłby to być świetny prezent na naszą dziesiątą rocznicę (ale ten czas leci! ;)). Nie sposób było się nie zgodzić. Zdrowie najważniejsze. W maju ubiegłego roku otworzyło się w Warszawie Veloart Studio & Cafe. Wybór był prosty :) Na początku roku mieliśmy zresztą zaplanowany krótki poświąteczno-noworoczny urlop, więc wszystko zaczynało się składać w logiczną całość... Telefon, jest wolny termin, klamka (nie mylić z klamkomanetką) zapadła. Wybrałem się i jak było? Chociaż zdjęcie było zrobione jeszcze przy starej pozycji, to ten uśmiech chyba mówi wszystko... ;)


Przy okazji, podziękowania dla żony za to, że wpadła na trochę i zajęła się dokumentacją fotograficzną :) Ale od początku... Do wyboru są dwa pakiety - standardowy (około trzy, cztery godziny) i premium (pięć, sześć). Premium różni się od standardowego tym, że poza ustawieniem pozycji, fitter (będący jednocześnie fizjoterapeutą) pokazuje nam ćwiczenia dostosowane indywidualnie do naszej, nazwijmy to, specyfiki (stopnia rozciągnięcia, przebytych kontuzji, odczuwanych bólów i tak dalej), rower jest myty i wyregulowany, a w trakcie fittingu wykorzystana jest mata tensometryczna do sprawdzenia rozkładu nacisku na siodełku. W moim przypadku, wybór pakietu premium był wskazany - przy okazji weryfikacji i poprawy pozycji na rowerze, chciałem się też dowiedzieć czegoś więcej o swoim pokrzywionym cielsku i poznać ewentualne sposoby na przywrócenie go do jako takiej normalności.

Na wejściu jesteśmy częstowani kawą lub herbatą, rower jest zabierany do serwisu i cała zabawa się rozpoczyna. Fitting robił mi Mateusz, z którym współpracowało się naprawdę świetnie. W ogóle kontakt z Veloartem był pozytywny od pierwszego telefonu i dogadywania terminu. Pomimo tego, że panowie mieli niejednokrotnie okazję współpracować z nazwiskami z najwyższej półki (Mateusz rzucił w pewnym momencie, że jak ostatnio ustawiał Kwiatkowi sky'owe pinarello... ;)) to nawet taki szary zjadacz kilometrów jak ja jest traktowany naprawdę fajnie. Za to plus.

Całą sesja zaczyna się od wywiadu na temat charakteru jazdy, celów, ewentualnie przebytych kontuzji, dolegliwości, tego co nie pasuje w obecnej pozycji, co chcielibyśmy zmienić i tym podobnych. Następnie, wskakujemy w rowerowe ciuchy i fitter sprawdza gibkość naszego ciała, zakres ruchów i parę innych rzeczy, które będą miały wpływ na ustawienie naszej pozycji. Po zorientowaniu się co i jak, poczęstowaniu w międzyczasie sporą dawką teorii, Mateusz pokazał mi zestaw ćwiczeń (nie tylko rozciągających, ale i na wzmocnienie mięśni głębokich), które mają na celu poprawę sytuacji.




O ile się nie mylę, wywiad wraz z częścią fizjoterapeutyczną to jakieś półtorej, dwie godziny. W międzyczasie lśniący rower wraca z serwisu razem z diagnozą (muszę się przestawić na chleb i wodę, bo okazało się, że z napędem nie jest tak dobrze jak mi się wydawało). Następnie wpinamy się w trenażer, kręcimy sobie trochę rozgrzewkowo i zaczynamy być obserwowani przez kamerę, która czujnie śledzi każdy nasz ruch ;) oraz umożliwia dalszą analizę pozycji.


W ruch idą także wiązki lasera (powiało trochę sajnsfikszyn), pomagające zbadać osiowość pracy kolan oraz wspomniana na początku mata tensometryczna, dzięki której dowiemy się, czy właściwie siedzimy na siodełku. Wprowadzane są także pierwsze zmiany wysokości siodełka (ostatecznie poszło 6 mm do góry - sporo, a jak na razie jest naprawdę okej).





Następnym etapem jest ustawienie bloków. Przy okazji, sprawdzana jest ewentualna asymetria w długości lub budowie stóp, którą należałoby wziąć pod uwagę podczas fittingu. Przy użyciu kilku magicznych przymiarów, Mateusz znalazł właściwe dla moich stóp ustawienie bloków (1,5 mm do przodu plus lekka rotacja w stosunku do wcześniejszych ustawień), po czym przyszedł czas na koleje testy na trenażerze.


Po bodajże dwóch podejściach do ustawienia, różnicę dało się odczuć, a prawe kolano nie latało już aż tak na zewnątrz jak przed zmianą. Poczułem, że nogi pracują jakby naturalniej, chociaż dotychczas nie narzekałem przecież na jakieś niedogodności.

Przyszedł czas na zmianę w ustawieniach kokpitu. Szerokość kierownicy i ustawienie klamkomanetek były w porządku, jednak zmienić wypadało wysokość kierownicy. Poszła w dół o 1,5 cm i to chyba była zmiana, którą z całego fittingu odczułem najbardziej. W jednym momencie zniknęło napięcie w okolicy karku i pozycja była zdecydowanie luźniejsza, a jednocześnie nie czułem się jakoś nadmiernie pochylony. Plus do komfortu i plus do aero - o to chodzi! ;)


Mateusz pokazał mi jeszcze jak zmieniła się moja pozycja po wprowadzeniu wszystkich zmian. Postanowiłem wznieść się na wyżyny moich graficznych umiejętności i stworzyłem na szybko gifa z ustawieniami przed fittingiem i po:


Zgodnie z tym, co widać w reklamach cudownych środków na odchudzanie, wersję przed powinienem zrobić w wersji czarno-białej i podkreślić moją smutną minę... Mimo to jednak, wydaje mi się, że różnica jest całkiem nieźle widoczna. A jeśli nie jest widoczna, to musicie mi uwierzyć, że jest chociaż odczuwalna ;) Zrobiło się mniej turystycznie, bardziej sportowo, ale nie kosztem wygody.

Tyle pierwszego wrażenia... Wiadomo, że odczucia na trenażerze mogą być nieco inne niż w przypadku jazdy na żywo. Obecnie, warunki na drogach raczej niezbyt nadają się do jazdy szosówką, więc pozostaje kręcić w domu i czekać na zmianę pogody na bardziej sensowną. Przekręciłem już trochę czasu z nowymi ustawieniami na trenażerze i jak na razie jestem zadowolony, chociaż nie wiem, czy zgonie z sugestią Mateusza nie będzie potrzebna zmiana siodełka na nieco szersze. Z tym jednak poczekam na jakieś jazdy w terenie i potwierdzenie obecnych odczuć. Na razie pozostaje trenażer i dużo pracy nad rozciąganiem, a co dalej, zobaczymy podczas kolejnej wizyty. Warto też wspomnieć o otrzymywanym pofittingowym raporcie, w którym mamy podane wymiary liniowe i kątowe nowych ustawień - zarówno naszych jak i roweru.

Samo Veloart Studio & Cafe - wymarzone miejsce dla amatorów szosy, pełne kolarskiej atmosfery i sprzętu z najwyższej półki. Jeden obraz jest wart więcej niż tysiąc słów, a co dopiero kilkanaście obrazów? ;)








Nic tylko chodzić, oglądać i się ślinić. Całe pięć i pół godziny spędzone w Veloarcie oceniam naprawdę pozytywnie. Chociaż nie mogłem być na majowym otwarciu, w którym uczestniczył Kwiato, cieszę się, że moje nogi w końcu przekroczyły progi Veloartu :)

Może za wcześnie na jakieś konkretne oceny, ale czasem można się spotkać z opinią, że lepiej zainwestować w bikefitting niż lepszy sprzęt - na chwilę obecną podpisuję się obiema rękoma pod tym stwierdzeniem, a czy podpiszę się też obiema nogami - czas pokaże :) Na pewno dam znać.