24 lutego 2013

Coś na zimowe wieczory?

Po napisaniu wczorajszego marudnego wpisu wpadł mi do głowy pewien pomysł. Otóż póki aura jest jeszcze mało rowerowa, popołudnia i wieczory ponure i śnieżno-deszczowe, a wykopałem wczoraj z odmętów dysku trochę starych zdjęć, może jakimś antidotum na obecny deficyt rowerowych wrażeń byłoby dopisanie do kilku z nich paru wspominkowych zdań. Nie ma tego na pewno tyle, żeby napisać książkę ;) ale na bloga powinno być w sam raz. A i kilka słonecznych zdjęć może się znajdzie, aby się trochę pocieszyć w zimie... Co z tego wyjdzie - zobaczymy :)

23 lutego 2013

Wiosno, przybywaj!

Te dwa słowa właściwie powinny wystarczyć. Ale co tam, wpakuję parę kilobajtów więcej do Internetu (nie będzie się już mieścił na dyskietce :/), ponarzekam sobie trochę, może mi ulży. Nie chodzi nawet o niskie temperatury i śnieg. Z tym się da rowerowo żyć. Ale kurczę - gdyby dzień był już dłuższy i gdybym mógł nieco wcześniej (albo przynajmniej normalnie - o 16 czy 16:30) wychodzić z pracy, sytuacja wyglądałaby pewnie nieco inaczej. Co prawda i tak różnica w długości dnia jest już na szczęście zauważalna, ale jeśli wychodzę z domu o 7, jest ciemno, w gorętszych okresach z pracy wracam niejednokrotnie o 19 czy 20 i jest już tym bardziej ciemno, to na rower nie zostaje zbyt wiele czasu, biorąc jeszcze pod uwagę codzienne życie, zakupy, sprzątanie itd.

Przeglądałem sobie niedawno jakieś moje stare rowerowe zdjęcia i zebrało mi się na wspomnienia. Słoneczko, błękitne niebo, gładka szosa, zieleń naokoło, krótki rękaw, kilkugodzinne wypady... Aż się od razu przyjemniej robi i gdzieś w środku powraca nadzieja, że jak już zima pójdzie sobie na dobre, dzień będzie dłuższy, to znajdzie się też czas na rower. Chociażby te 2 razy w tygodniu. A zresztą... Nawet gdybym miał przejechać tylko np. w sobotę te 70, 100 czy ile tam kilometrów, miałbym lepsze samopoczucie. Jutro miną 3 tygodnie odkąd ostatni raz byłem na szosie. Słabo. Znowu trzeba będzie zaczynać praktycznie od początku. I tak w kółko. Strasznie mnie to irytuje, brakuje mi bardzo jakiejś większej regularności (albo regularności w ogóle), bo ok. 50-kilometrowe trasy raz na x tygodni to nie do końca to o czym bym marzył. No ale jest jak jest. Ostatnio pojawiło się w pracy światełko w tunelu prowadzącym do zabrania mi części obowiązków, ale to jeszcze nic pewnego, więc wolę się zbyt wcześnie nie nastawiać. Myślę jednak, że gdybym mógł wychodzić z pracy normalnie, a i dzień byłby dłuższy, wówczas udawałoby mi się jednego (a może nie tylko jednego? ;)) dnia przejeżdzać popołudniu ok. 5 dyszek, a w sobotę/niedzielę coś większego. Jak będzie - zobaczymy, a tymczasem staram się (tak tak, kolejny już raz...) nie załamywać.

No... To zgodnie z planem ponarzekałem sobie, pomarudziłem, zerwałem internetowe pajęczyny, które zarosły mojego ubogiego bloga i poprzez to publiczne samoumartwianie się, w mym sercu pojawiła się nadzieja na lepsze jutro - oby kolejny raz nie okazało się tylko, że nadzieja matką głupich ;)

Na koniec - ku pokrzepieniu serc - słoneczny widoczek z okolic Podłęcza:

06 lutego 2013

Znowu za głośno...

Po nieco późniejszym niż planowany powrocie z pracy, postanowiłem wskoczyć na trenażer i chwilę się pomęczyć. Po ostatnich zmaganiach z hałasem, dziś spróbowałem jeszcze zmniejszyć nieco ciśnienie w oponie i popróbować z różnymi siłami wpięcia roweru w trenażer - bo może jest za lekko i rower lata? Niestety, te zabiegi niewiele dały i kręcenie wciąż nie sprawiało przyjemności. Albo raczej sprawiało nieprzyjemność. Już nie wiem, może to kwestia tego, że stawiam trenażer w przedpokoju, który jest dość mały, ściany są właściwie gołe, na podłodze są płytki i wszystkie, nawet te drobne drgania przenoszą się po czym tylko się da, wypełniając całe pomieszczenie jakże rozkosznym buczeniem... O niewątpliwej radości sąsiadów nie wspomnę. Mimo wszystko jednak trochę zmęczyłem nogi, chociaż nie jest to to, o czym do końca marzyłem (już nawet pomijam to, że to trenażer - byłbym to w stanie przeboleć, gdyby wszystko pracowało bardziej kulturalnie). Może przy następnej okazji coś jeszcze zakombinuję. Albo po prostu przy następnej okazji będzie można pokręcić na szosie... ;)

03 lutego 2013

Szosa 03-02-2013 (51,54 km)

Zew roweru wzmagał się od dłuższego czasu, jednak obrzydliwa odwilż i brak czasu skutecznie hamowały moje zamiary. Przedwczoraj postanowiłem coś z tym zrobić i przytargałem do domu Scotta i trenażer żeby chociaż trochę pokręcić. Musiałem najpierw wyczyścić rower, bo po ostatniej jeździe (ekhm, miesiąc temu :)) uzbierało się na nim trochę lekkiego błotka, a nie chciałem zmieniać mieszkania w chlew ;) Ta operacja zakończyła się sukcesem, więc przyszedł czas na zmianę opony na trenażerową. Z tym też jakoś poszło i... kompletnie straciłem zapał do jazdy. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że korzystanie z trenażera nie jest jakoś wyjątkowo porywające, może dlatego, że nie mam się z nim za bardzo jak ustawić żeby widzieć coś innego niż pustą ścianę albo drzwi, co jakoś wyjątkowo nie motywuje, a może też dlatego, że irytuje hałas, który odbiera - i tak nieco ograniczoną - przyjemność z kręcenia. Mniejsza z tym, po prostu odpuściłem...

Dziś jednak los się do mnie uśmiechnął i po kilku ostatnich dniach, kiedy padał deszcz i wiał mało sympatyczny wiatr, drogi były raczej suche i na niebie nie było tak dużo chmur. Co prawda temperatura nie była do końca hawajska, bo termometr pokazywał 1°C, ale główny warunek - jest w miarę sucho - był spełniony. Żeby było weselej, musiałem z powrotem zmienić oponę na Durano i pogodzić się z myślą, że świeży wyczyszczony rowerek znowu zostanie zbrukany tym, co po ulewach może jeszcze zalegać na drogach. Trudno :) Zabrałem się do zmiany opony i ubierania się w miliard warstw zimowych ciuchów.

Nowością był Buff, którego dostałem ostatnio w prezencie. Co prawda raz w nim już jechałem, ale za krótko, żeby móc powiedzieć coś więcej. Obawiałem się nieco o to, że na zimę będzie za cienki (jest to standardowa wersja z mikrofibry), ale ku mojemu zaskoczeniu całkiem nieźle się spisał. Założyłem go sobie w poniższy sposób:


Wygląda może mało elegancko, ale spełnił swoje zadanie, którym dziś była ochrona gardła i szyi. Zawinąłem go lekko wokół paska od kasku żeby się nie zsuwał, a z tyłu schowałem pod czapkę. Szyja była więc całkiem nieźle uszczelniona i w przeciwieństwie do tego, co wcześniej niejednokrotnie się zdarzało, wróciłem z niewyziębionym gardłem. Tak więc, pierwszy egzamin zdany. Kolejne nadzieje wiążę z Buffem podczas jazd na jesieni, bo wtedy zazwyczaj nie zakładam już czapki i może będzie to rozwiązanie optymalne z termoizolacyjnego punktu widzenia.

Co do samej jazdy - kręciło się dziś całkiem dobrze. Pojechałem do Czosnowa, bo - chociaż jazda ul. Rolniczą (do której dojazd to teraz ode mnie równe 13 km, a i jedzie się nią przez 13 km ;)) jest nieco monotonna, to lubię (odkąd tragiczne betonowe płyty zastąpili równiutkim asfaltem) ciąg ulic Trenów-Kampinoska-Wiślana z lekkimi zjazdami/podjazdami. Zawsze to jakieś urozmaicenie. Co prawda jadąc w tamtą stronę musiałem zmagać się z całkiem silnym wiatrem, jednak pocieszało mnie to co zawsze w takiej sytuacji - że z powrotem będzie przyjemnie. Tak też było i droga powrotna upłynęła pod znakiem dużej tarczy i już bardziej akceptowalnie wyglądających cyferek na liczniku. Żeby było przyjemniej, coraz częściej chmury dawały za wygraną i jazdę umilało słońce, którego nie widziałem już naprawdę od dawna. Po drodze minąłem 3 szosowców. Wracając postanowiłem zawalczyć trochę na hopce na ul. Wiślanej i pocisnąłem mocniej na dużej tarczy. Efekt był zadowalający, jednak później nogi chyba dodatkowo odczuły ten wyczyn ;) To, co dobre szybko się kończy, więc na 45 kilometrze kompletnie odcięło mi prąd. Częściowy był w tym też udział głodu, bo przed wyjściem zjadłem tylko lekkie śniadanie i banana. Tak więc, końcówka może nie do końca wymarzona, ale ponoć kolarstwo to krew, pot i łzy - co prawda dziś był tylko pot, ale swoje wycierpiałem ;) Jadąc już ul. Radiową wyprzedził mnie (co nie było wyjątkowo trudne, bo wlokłem się chyba wolniej niż 25 km/h ;)) szosowiec. Ambicja zrobiła swoje ;) i pomimo zmęczenia przycisnąłem mocniej żeby złapać koło. To też się udało i pasożytniczo jechałem już 30 km/h, dziękując na koniec za pomoc i odbijając do domu, w którym czekała na mnie kochana żona z pysznym makaronem. Czy to nie raj? ;)

Po dzisiejszej jeździe okazało się, że muszę założyć drugi łańcuch, gdyż temu wybiło kolejne 750 km (bardzo mi się podoba funkcja Trip Down w Sigmie - właśnie do tego ją wykorzystuję), a po takim dystansie postanowiłem je zmieniać.

Teraz pozostało mi wyczyścić rower, zająć się wspomnianym łańcuchem i stworzyć sobie nowy arkusz w Excelu ze statystykami (oj, jakże to wyolbrzymione określenie :)) jazd w 2013 roku. A tych będzie z pewnością całe mnóstwo, prawda? ;)

01 lutego 2013

Mark Cavendish - Boy Racer

amazon.com
Szukając jakiś czas temu kolejnej kolarskiej książki do wchłonięcia, wybór padł na Boy Racer'a Marka Cavendisha. Tak, obecnie najszybszy sprinter na świecie, 2 lata ode mnie starszy, napisał książkę! ;) Zdarzyło mu się to co prawda w 2009 r., ale to wciąż nie tak dawno.

Książka Cavendisha to jego kolarska autobiografia. Opisuje w niej to, jak doszedł do ówczesnych sukcesów. Treść podzielona jest na kolejne etapy Tour de France 2008, jednak to co akurat jest opisywane niekoniecznie odpowiada temu, co działo się na danym etapie. Przyznam, że nie do końca mi to pasowało i czasami wprowadzało trochę zamieszania, gdyż Cav opisując początkowe etapy, opisywał i odnosił się niejednokrotnie do swojej przeszłości - dzieciństwa, kolejnych klubów, wyścigów, sukcesów itd. Oczywiście bardzo dobrze, że o tym pisał, bo w końcu temu poświęcona jest książka, ale chwilami gubiłem się nieco w chronologii.

Książki poświęcone kolarstwu lubię dlatego, że - to bardzo odkrywcze! - są poświęcone kolarstwu. Można się z nich dowiedzieć znacznie więcej o całej - sportowej i pozasportowej - otoczce wyścigów, przygotowaniach, wyrzeczeniach itd. niż tylko oglądając relacje w telewizji czy czytając artykuły w Internecie. Dzięki temu, ma się potem jakby pełniejszy obraz tego, jak to wszystko wygląda.

I tak, czytając książkę Cavendisha można dowiedzieć się, że np. nie zawsze potrafił dogadać się z trenerami, że nie wierzył w znaczenie badań wydolnościowych i wszelkiej maści wykresów. Wyniki, które uzyskiwał w ich trakcie niekoniecznie pokrywały się z tym, co potem pokazywał na szosie. Wg niego, na sukces składa się znacznie więcej niż liczby, co - jak by nie było - udało mu się udowodnić. Mark pisze też, jak rozumie talent, co się na niego składa i jak pomaga on wygrywać.

Porusza też temat relacji z innymi kolarzami w drużynie jak i w całym peletonie - opisuje jak jest to ważne i może wpłynąć na przebieg danego wyścigu. To z kolei widać, jak po każdym wygranym etapie czeka na swoich kolegów z drużyny żeby wspólnie z nimi cieszyć się z sukcesu, który niejednokrotnie nie byłby bez nich możliwy.

Boy Racer zawiera też odpowiedź na pytania, które bardzo często były zadawane Markowi - co czuć w czasie sprintu? o czym się wtedy myśli? itd. Zaciekawi to zapewne niejednego amatora, który chciałby kiedyś przejechać jako pierwszy linię mety na jednym z etapów Tour de France ;)

Cavendish odnosi się też w jednym z rozdziałów do tego, co - niestety - znów jest dziś bardzo aktualne. Mianowicie, do dopingu wśród kolarzy. Ukazuje m.in. negatywny dla całej społeczności kolarskiej wpływ stosowania niedozwolonych środków przez jednostki, a także to, jak branie było (jest?) postrzegane jako jedyna droga do zostania zawodowcem.

Poza wydarzeniami związanymi z TdF, Cavendish wspomina też swój udział w Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie w 2008 r. (z których, jako jedyny kolarz z Wielkiej Brytanii, wrócił bez medalu...) oraz Mediolan - San Remo w 2009 r., kiedy to na ostatnich metrach udało mu się minimalnie wyprzedzić Hausslera. Tu pozwolę sobie na kilka linków związanych z tym finiszem:

  • ostatni kilometr,
  • ostatnie metry z perspektywy widza - chociaż jakościowo nie powala, to widać jaką sprinterzy osiągają prędkość i jak bardzo, w porównaniu do innych, Cavendish jest pochylony nad kierownicą - o czym też wspomniał w swojej książce; poza tym fajnie obejrzeć ten sam sprint z różnych ujęć ;)
  • mistrzowski komentator - tu jakość jeszcze gorsza, ale warto obejrzeć dla komentarza po przekroczeniu linii mety (pamiętam, jaką zrobił furorę na Forum Szosowym ;)).

Ciekawie ogląda się nagrania z etapów, wyścigów, które Cav opisuje w książce. Wspomina, co wtedy myślał, co czuł, jakie rozwiązania rozważał czy też jak wyglądało jego pierwsze zwycięstwo na etapie Wielkiej Pętli. Fajnie jest móc zobaczyć to wszystko niejako z dwóch perspektyw.

Można by jeszcze długo pisać o konkretnych wydarzeniach czy innych aspektach opisanych w książce. Chciałbym przytoczyć więcej, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele... ;) Cieszę się, że ją przeczytałem, bo wiem nieco więcej - zarówno o samym Cavendishu jak i kolarstwie w ogóle, a m.in. to miałem właśnie na celu.