15 grudnia 2015

Szosa 14-12-2015 (55,24 km)

Wczoraj pojawiła się możliwość wyskoczenia na szosowe kilkadziesiąt kilometrów po pracy. Co prawda aura była taka sobie, bo na termometrze 3°C, a naokoło kompletne ciemności, ale przynajmniej było sucho, więc nie ma co narzekać - bywało gorzej. Do końca roku okazji do jazdy pewnie już zbyt wiele nie będzie, więc trzeba korzystać póki można. Kto wie, może to ostatni wypad na szosę w tym roku?

Poleciałem do Czosnowa. Coraz bardziej chodzi mi po głowie zakup jakiejś konkretnej lampki. Chociaż z sigmy jestem zadowolony, to nie ma co się oszukiwać - nie jest to z pewnością lampka, która służy do oświetlania drogi. Jako światło pozycyjne jest w porządku (bo i taki był zamysł), ale przy nieoświetlonej drodze pojawiają się problemy. W drodze do Czosnowa jest kilka odcinków całkowicie pozbawionych latarni i wówczas za zapewnienie jakiejkolwiek widoczności odpowiada światło księżyca (chyba, że akurat chmury skutecznie go zasłaniają :)) i światła samochodów jadących za plecami. Nie za bogato. Sigma pozwala jedynie ledwo oświetlić linię (jeżeli jest) oznaczającą krawędź jezdni. A to niestety trochę za mało, żeby móc jechać w miarę pewnie. Do tego dochodzą światła samochodów jadących z naprzeciwka. Co prawda też oświetlają trochę drogi, ale po tym jak przejeżdżają obok, przez ułamek sekundy nie widać zupełnie nic - źrenica się zwęża, a zanim rozszerzy się z powrotem, mamy właśnie chwilową przerwę w widoczności (cóż za fachowa analiza medyczna! ;)). O kierowcach jadących z włączonymi światłami drogowymi nie wspominam. Jak widać (albo raczej nie widać), jazda w takich warunkach jest taka sobie, nawet jeśli jechało się daną trasą dziesiątki razy. Na szczęście dużo takich mało przyjemnych odcinków po drodze nie ma, ale mając pecha może wystarczyć kilka metrów żeby się gdzieś rozsypać. A tego byśmy nie chcieli... :)

W niektórych miejscach droga była nieco mokra, a żeby było weselej, zdążyło już trochę to dziadostwo przymarznąć. Jak by nie patrzeć, opony 23 mm kompletnie pozbawione bieżnika (chociaż i on niewiele by tu pomógł) nie są wymarzonym sprzętem do jazdy po lodzie :)

Pomimo wspomnianych atrakcji udało mi się jednak dotrzeć nie tylko do Czosnowa, ale i z powrotem do domu w jednym kawałku. Widoki raczej nie powalały, na dodatek miejscami pojawiła się lekka mgła i jadąc Rolniczą, okolica prezentowała się mniej więcej tak:


-5 do motywacji, ale na szczęście sytuację ratowała trochę muzyka. Wracając, na skrzyżowaniu Estrady z Arkuszową odbiłem w lewo żeby ominąć nieoświetlone fragmenty Radiowej - pojechałem więc trochę naokoło, ale zawsze to dodatkowe kilka kilometrów ;) Koniec końców, pomimo ciemności wyszła całkiem fajna jazda i chociaż do optymalnej formy daleko, to nogi nie dawały za wygraną. Nieco bez nadziei, ale optymistycznie będę starał się złapać jeszcze jakieś kilometry w tym roku... :)

13 grudnia 2015

Wojtek Ziemnicki - Islandia - czasem zielona wyspa

Z turystyką rowerową nie jestem jakoś specjalnie na bieżąco. Sam nie jeżdżę z sakwami, nie czytam relacji z wypraw, generalnie nie siedzę w temacie. Nie znaczy to oczywiście, że nigdy nie myślałem o tym żeby spakować sakwy, wsiąść na rower i pojechać gdzieś daleko przed siebie. Na razie jest jednak szosa ;)

Jakiś czas temu, rodzice podrzucili mi (jako temu rowerowo spaczonemu w rodzinie) wypożyczoną z biblioteki książkę Wojtka Ziemnickiego pod tytułem Islandia - czasem zielona wyspa. Skończyłem akurat wcześniej czytać inną książkę, ta zawierała pierwiastek rowerowy, pomyślałem więc dlaczego nie?


Wojtek Ziemnicki z wykształcenia jest prawnikiem, z pasji podróżnikiem. Choruje na stwardnienie rozsiane. Mimo to jednak stara się nie porzucać swoich marzeń i odwiedza różne, nie zawsze przyjazne zakątki świata. Takim właśnie zakątkiem była Islandia.
Przewracając kolejne strony, towarzyszymy Wojtkowi w jego rowerowej wyprawie dookoła wyspy. Wyprawa ta w dużej mierze polega na walce z wiatrem, który na Islandii nie dość, że wieje praktycznie cały czas, to jeszcze wieje bardzo mocno. Na tyle mocno, że raz przewrócił Wojtka wraz z solidnie przecież obciążonym rowerem. Do tego dochodzi bardzo często padający deszcz, nierzadko wulkaniczny krajobraz panujący dookoła i mamy mniej więcej obraz tego, jak wygląda podróżowanie rowerem po tej czasem zielonej wyspie. Nie raz zdarzało mi się walczyć z wiatrem na szosie, ale czytając Islandię..., miałem wrażenie, że jeszcze niewiele o tym wiem. W takich warunkach Wojtek musiał nie tylko przejeżdżać kilkadziesiąt kilometrów dziennie, ale też rozkładać i składać namiot, który stanowił jego jedyne schronienie (nie dziwię się, że jeden nocleg w prostym pensjonacie był niczym zbawienie ;)).
Żeby jednak nie było, że cała książka poświęcona jest tylko i wyłącznie o walce z niesprzyjającą pogodą... Jest też oczywiście trochę ciekawostek o samej wyspie, w tym o aktywności jej wulkanów. Wspomniane przez Wojtka fakty robią wrażenie. Pamiętam jeszcze jak w kwietniu 2010 roku temu erupcja wulkanu Eyjafjallajökull (tak tak, pisownia i wymowa islandzkich wyrazów jest wyjątkowo przyjazna) była głównym tematem większości serwisów informacyjnych ze względu na jej konsekwencje, chociażby w postaci odwołania ogromnej ilości lotów. Ten akcent również odnajdziemy w książce - Wojtek odbył swoją wyprawę w czerwcu tego samego roku.

Co jak co, ale z mojej strony ogromny szacunek dla Wojtka za osiągnięcie swojego celu. Zresztą nie tylko dla niego, ale dla wszystkich, którzy podróżują rowerem w podobnych warunkach i mają w sobie tyle samozaparcia (a nie może go brakować żeby tak jak Wojtek jechać na przykład osiemnaście godzin, przy czym ostatnie kilkadziesiąt kilometrów w towarzystwie skurczów). W tym miejscu warto też wspomnieć o wpisie Rafała prowadzącego bloga Wciąż w drodze..., w którym to opisał swoją próbę ujarzmienia Islandii. Nawet, jeśli nie zakończyła się ona po jego myśli, to czytając wspomnianą relację, w głowie pojawiało mi się najczęściej słowo masakra. Zdarzało mi się jeździć w ujemnych temperaturach, niekoniecznie sprzyjającej pogodzie, ale ile bym wtedy nie jechał, to po powrocie czekał na mnie w domu chociażby ciepły prysznic i wręcz szklarniowe warunki. Jeżdżąc po Islandii z namiotem raczej trudno o taki luksus.

Półtora tysiąca kilometrów, jedenaście dni, sto czterdzieści stron i trochę zdjęć. Tak jak objechanie Islandii może nie każdego pociąga, tak przeczytanie książki Wojtka Ziemnickiego mogę polecić nie tylko rowerzystom. Więcej o autorze i jego podróżach znajdziecie na http://www.wojtekziemnicki.eu.



AKTUALIZACJA Z 22-11-2016:

Podczas Międzynarodowych Targów Podróżniczych, które odbywały się w połowie października w Nadarzynie, moi rodzice mieli okazję porozmawiać z Wojtkiem na temat jego wyprawy i zdobyć dla mnie podpisany przez niego egzemplarz książki :)

08 grudnia 2015

Szosa 06-12-2015 (60,49 km)

Weekend minął pod znakiem pięknej pogody. Słoneczne 10°C kierowało myśli raczej w kierunku wiosny niż Bożego Narodzenia, do którego zostało dwa i pół tygodnia. W sobotę rower nie wypalił, za to w niedzielę i owszem. Krótko bo krótko, ale lepiej tak niż wcale.

Było ciepło i słonecznie, ale żeby nie było zbyt pięknie, w komplecie był też silny wiatr. Towarzyszył mi wiejąc perfidnie prosto w paszczę przez pierwszą połowę drogi, przez co musiałem walczyć chociażby o utrzymanie 30 km/h. Mocny był, skubany, ale i nogi dzielnie mu się przeciwstawiały, co całkiem pozytywnie mnie zaskoczyło patrząc na ilość przejechanych w ostatnich miesiącach kilometrów.

Poleciałem do Leszna przez Lipków i Mariew, czyli tak jak jeszcze jakiś czas temu było standardem, a jak właściwie dawno nie jechałem, bo krążyłem raczej po drogach na południe od DW580. Tak więc, zrobiłem sobie miłą odmianę z czegoś w pewnym sensie oklepanego ;) Droga w Mariewie od dłuższego czasu jest mniej lub bardziej rozkopana - z tego co zauważyłem w niedzielę, chcą ją chyba zwęzić... Do Zaborowa dojechałem sobie zjeżdżając z Topolowej w Leśną - przyjemny, choć krótki odcinek, praktycznie bez samochodów, odkryty jakiś czas temu podczas jazdy z ekipą z Babic (uojeja, kiedy ja ostatni raz jechałem w grupie...?). Potem poleciałem już prosto DW580 na Leszno.


Musiałem być w domu o określonej godzinie, a że czas się niestety kurczył, nie mogłem pozwolić sobie na dokładanie kolejnych kilometrów i musiałem zawracać. Powrót był jednak znacznie przyjemniejszy, bo wiało w plecy. A że, jak wspomniałem wcześniej, wiało mocno, to i jechało się wyjątkowo lekko.

Po drodze minąłem w niedzielę całkiem sporo ludzi na rowerach, w tym kilkudziesięcioosobową grupę na Trakcie Królewskim. Jechaliśmy akurat w przeciwnym kierunku, ale ciekaw jestem kto i co :)

Tak jak w weekend pogoda była naprawdę przyjemna, tak od wczoraj znowu zrobiło się ponuro. Może nawet nie tyle ponuro, co pojawiła się tak gęsta mgła, że widać jej cząsteczki w powietrzu, a widoczność jest naprawdę marna. Pierwszym skojarzeniem był mój nieco pechowy wypad niemalże idealnie sprzed roku, kiedy to podobne warunki panowały o czwartej rano i kiedy to zdobyłem parę szlifów po bliskim spotkaniu z asfaltem.

Niedzielny wypad mogę jednak zaliczyć do udanych - naprawdę miło kręciło się w obecności promieni rzadko widywanego ostatnio słońca. Jak dotąd, zima zbytnio się nie spieszy z przyjściem, ale nie ukrywam, że jakoś wyjątkowo mnie to nie martwi... ;)