Wczoraj mogłem sobie wreszcie pozwolić na jazdę troszkę dłuższą niż to ostatnio bywało. Chciałem też trochę urozmaicić sobie trasę i pojechać jakimś nowym odcinkiem. Z powodu sobotniej, konkretnej burzy, niedzielna jazda o poranku stała pod malutkim znakiem zapytania, ale ostatecznie wszystko poszło zgodnie z planem. Zaskoczył mnie tylko jeden drobny szczegół... :)
Szczegół, o którym często wspominałem we wpisach z poprzednich miesięcy. Wiatr :) To, że na szosie wieje wcale mnie nie dziwi, ale z czystym sumieniem mogę chyba stwierdzić, że wczoraj wiało najmocniej spośród tegorocznych wypadów.
Wiało prosto z zachodu, a przez zdecydowaną większość pierwszej połowy trasy jechałem właśnie na zachód. Wiatr był na tyle silny, że momentami spowalniał mnie do 25 albo nawet 20 km/h.
Zdjęcia niestety nie oddają tego, jak mocno wiało, więc musicie uwierzyć mi na słowo, że waliło naprawdę konkretnie ;) Ot, pozostałość po burzy... Pocieszało mnie jednak to, że nogi dawały radę (jakkolwiek niskie by się te wspomniane prędkości nie wydawały ;)) i nie było żadnego kryzysu na horyzoncie. Może i coś dało te kilka warszawskich podjazdów, które ostatnio sobie zrobiłem...
Jechałem przez Stare Babice, Umiastów i Pilaszków. Za zakrętami, przed odbiciem na Radzików zauważyłem jadących z naprzeciwka dwóch kolarzy. Skręcili za mną i po chwili do mnie dołączyli. Odwróciłem się i jeden z nich stwierdził, że chętnie skorzysta z koła ;) Nie miałem nic przeciwko - uprzedziłem jedynie, że za szybko nie będzie :) Udawało mi się jednak mimo wiatru trzymać około 30 km/h i podciągnąłem kolegów do Wawrzyszewa. Kolejny raz nogi pozytywnie mnie tego dnia zaskoczyły. Dopiero jak zwolniliśmy przed skrzyżowaniem, zorientowałem się, że to chłopaki z Legionu. Odbili w prawo na Rochaliki, ja natomiast miałem w planach jazdę nowym odcinkiem.
Może nie tyle nowym, co przejechanym dotychczas tylko raz, przy okazji jednej z ubiegłorocznych jazd ze starobabicką ekipą. Wtedy wówczas, bardziej niż na trasie skupiałem się na kole osoby jadącej przede mną, więc przed wyjściem musiałem jeszcze szybko rzucić okiem na mapę ;) Udało mi się nie pogubić, a i przekonałem się, że ten odcinek jest naprawdę przyjemny.
Mianowicie, z Wawrzyszewa nie odbijałem jak zwykle w prawo, ale pojechałem prosto na Pass.
Mając przed sobą most i znak z napisem Pass, od razu pojawiło mi się w głowie skojarzenie z jedną ze scen z Władcy Pierścieni ;) Przejechałem przez Górną Wieś, za Nową Górną odbiłem w prawo i przejechałem przez mostek nad Utratą.
W Cholewach pojechałem w prawo w kierunku Gawartowej Woli i po chwili dojechałem do bardziej mi już znanej drogi. Skierowałem się w lewo na Zawady i Pasikonie, po czym dojechałem do Łazów, a więc i DW580.
Na liczniku miałem równe 50 kilometrów i po odbiciu w prawo w kierunku Warszawy wiatr przestał stanowić problem - przez większość drogi powrotnej wiał już przeważnie w plecy, dzięki czemu utrzymywałem sobie przyjemne 30 - 45 km/h. Przez moment nawet nieco dziwnie się poczułem, bo dotychczas słyszałem prawie tylko szum w uszach ;)
W Kampinosie skręciłem w prawo na Podkampinos i wróciłem do drogi prowadzącej przez Gawartową Wolę i Czarnów.
Od Leszna wróciłem już tą samą drogą, którą jechałem w tamtą stronę. Niby tak samo, a jednak zupełnie inaczej za sprawą wiatru w plecy ;) Dzięki temu też, droga powrotna minęła naprawdę szybko.
Po powrocie do domu, na liczniku była praktycznie okrągła setka. Muszę przyznać, że jestem zadowolony z tego wypadu. Nogi się nie poddawały, sił starczyło do końca, a biorąc pod uwagę wiatr wiejący w twarz przez pierwszą połowę trasy, mogę uznać (z przymrużeniem oka, rzecz jasna), że zrobiłem wczoraj pięćdziesięciokilometrowy podjazd ;)