28 września 2014

Szosa 27-09-2014 (120,75 km)

W planach na wczorajszy dzień było trochę więcej kilometrów niż ostatecznie wyszło, ale jak to z planami bywa, czasem trzeba je zmienić. W tym przypadku, musiałem nieco przesunąć godzinę wyjazdu ze względu na poranny deszcz.

Pogoda na szczęście szybko się poprawiła i mogłem ruszać. Właściwie nie byłem do końca pewien, jak się ubrać, bo niby było ciepło, ale coraz bardziej czuć już jesień w powietrzu. No i wiało całkiem konkretnie. Ostatecznie, zdecydowałem się na założenie nogawek i wiatrówki - wolałem ubrać się troszkę za ciepło niż zmarznąć, tym bardziej, że miałem jechać kilka godzin - szkoda energii na dogrzewanie organizmu ;)

Cel - Góra Kalwaria. Ze względu na konieczność przebijania się przez całą Warszawę, niestety coraz rzadziej (ostatni raz prawie równo rok temu) zaglądam w tamte okolice, jednak wciąż darzę tamtejsze asfalty sympatią, bo kojarzą mi się z moimi szosowymi początkami.

Jadąc przez Warszawę, bardzo przyjemnie pomagał wiatr - bez większego wysiłku dawało się jechać 35 - 45 km/h. Zjeżdżając Spacerową - również nie wysilając się zbytnio - wpadło 57 km/h. Nie cisnąłem jednak do oporu, bo na dole trzeba się było zatrzymać, zresztą założenie w ogóle było takie, że nie będę się zbytnio spinał w kwestii prędkości. Ot, turystyczna przejażdżka :)

Do samej Góry Kalwarii kręciło mi się całkiem nieźle. Jechałem przez Bielawę, Habdzin, Gassy, Cieciszew, Słomczyn i Podłęcze. Fajne, boczne drogi z niewielką ilością samochodów. Ponieważ jestem prostym chłopem z równin :) urozmaiceniem był dla mnie Słomczyn, Kawęczyn i Góra Kalwaria. Podjazd pod Słomczyn dał mi się troszkę we znaki, ale że nogi nie były jeszcze bardzo zmęczone to nie było tragedii. Na pocieszenie szybko pojawił się zjazd w Kawęczynie. 50 km/h wpadło samo z siebie, fajna sprawa. Do Góry Kalwarii prowadziła dalej już prosta i płaska droga wzdłuż Wisły. Z poprzednich lat pamiętałem, że pod samą Górę Kalwarię też trzeba się troszkę wspiąć. Dobrze pamiętałem... :) Tu było już nieco gorzej, bo chcąc zrobić ten podjazd w pedałach okazało się, że do nóg dobierają mi się skurcze. Pozostała więc jazda w siodełku. Mniej więcej w połowie zaczęło się robić niewesoło, ale zawziąłem się i wjechałem do końca. Ja wiem, że to nie Mount Ventoux czy inne diabelstwo, ale jak już wspomniałem, mój kontakt z jakimikolwiek podjazdami ograniczał się jak dotąd do minimum :)

Ponieważ nie napotkałem po drodze żadnej tablicy informującej o wjeździe do Góry Kalwarii, zamiast niej uwieczniłem rynek ;)


Na rynku podjechał do mnie na rowerze i zagadał pewien starszy pan. Jeździł trochę na szosie w czasach Królaka i wspominał m.in. jak to kiedyś na głównych drogach ruch samochodowy był praktycznie zerowy i jak ciężko było dostać części Campagnolo :) Porozmawialiśmy parę minut i udałem się w drogę powrotną.

Tym razem z przyjemnością powitałem zjazd ul. Lipkowską, z podjazdem którą zmagałem się chwilę wcześniej:


Zdjęcia samego zjazdu nie robiłem, bo aparat zazwyczaj i tak wszystko spłaszcza ;) 

Byłem w połowie drogi, czekał mnie powrót tą samą trasą, przy czym teraz miałem cierpieć jeszcze bardziej, bo jechałem pod wiatr :) Droga wzdłuż Wisły jakoś minęła...



Moja radość nie znała granic, kiedy przed Kawęczynem zobaczyłem poniższy znak:


Tak jak zjeżdżałem tamtędy 50 km/h, tak podjeżdżałem 15 - 20 km/h. Znowu w siodełku. Nogi cierpiały, ja razem z nimi, ale że stanowimy zgrany zespół, to się nie poddaliśmy i jakoś wjechaliśmy ;)

W sklepie przed Słomczynem uzupełniłem paliwo i ruszyłem w dalszą drogę. Zjazd minął szybko i przyjemnie, po czym przyszedł czas na jazdę bardziej otwartymi przestrzeniami. Momentami było naprawdę słabo, bo wiało na tyle mocno, że miałem problem z jazdą chociażby 25 km/h. Dopadł mnie jeszcze kryzys, który nie chciał odpuścić przez kolejne 20 km i jechało mi się tak sobie. Przede mną było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, ale jakoś trzeba było wrócić. Na dodatek pojawiło się na niebie parę chmur, które na pewien czas odcięły dopływ promieni słońca ;)


Zrobiło się nieco chłodniej, więc akurat w tym przypadku doceniłem to, że ubrałem się jednak trochę cieplej. Dalsze kilometry jakoś zleciały, przy czym na deser był jeszcze podjazd Spacerową... Nie wstawałem z siodełka, ale mimo to skurcze mnie ostatecznie dopadły. Zaatakowały większość mięśni w obu nogach, ale zacisnąłem moje żółte zęby i wytrwale cisnąłem do końca :) Właściwie nie wiem jak, ale znalazłem się jakoś na górze i z przyjemnością stwierdziłem, że na dziś koniec podjazdów... Skurcze na szczęście dały za wygraną i odpuściły. Mogłem dalej toczyć się w stronę domu, do którego dotarłem ostatecznie w jednym kawałku :)

Te kilka hopek i wiatr w drodze powrotnej dały mi się trochę we znaki. Ostatni raz byłem na rowerze trochę ponad tydzień temu kiedy przejechałem tylko skromne pięć dyszek z rana, gdzieś tam po drodze była nieprzespana noc i jakiś ogólny brak energii. Tym bardziej cieszę się, że nie poddałem się na podjazdach (jakie by one nie były) i na całej trasie, chociaż czasami było naprawdę słabo. Ale ja jestem tylko zwykłą szosową miernotą :) Nie to co...

...Michał Kwiatkowski, który został dziś Mistrzem Świata elity w wyścigu ze startu wspólnego!

uci.ch

uci.ch/Graham Watson

Nie oglądałem niestety całej relacji z wyścigu. Włączyłem telewizor, kiedy akurat pokazywali podium. Zdążyłem tylko pomyśleć czy to nie... po czym komentatorzy powiedzieli Michał Kwiatkowski i usłyszałem Mazurka Dąbrowskiego :) Super! Gratulacje dla Michała i całej Reprezentacji!

19 września 2014

51,115!

...tyle kilometrów przejechał wczoraj Jens Voigt (znany również jako The Jensie :)) podczas udanej próby pobicia rekordu w jeździe godzinnej. Komu jak komu, ale Jensiemu należy się parę słów na moim skromnym blogu. Dlaczego? Dlatego, bo ponieważ:
  1. pobił rekord (dotychczas należący do Ondreja Sosenki z 2005 r. - 49,7 km),
  2. zrobił to na fajnej maszynie (z typowymi dla Jensa hasłami),
  3. w tym sezonie kończy karierę,
  4. przedwczoraj obchodził 43. urodziny,
  5. shut up legs!
  6. pobił rekord w jeździe godzinnej w czasie krótszym niż godzina,
  7. to po prostu Jens... :)
eurosport.co.uk

bikeradar.com

18 września 2014

Szosa 18-09-2014 (54,74 km)

Ponieważ w weekend prawdopodobnie nie będę miał okazji do jazdy, któryś już raz z kolei pozostało wprowadzenie planu awaryjnego w postaci pobudki o 4:00. W porównaniu chociażby z lipcem, teraz jest o tyle kiepsko, że o tej godzinie jest jeszcze kompletnie ciemno. No i temperatury są znacznie niższe - dziś było 8°C, więc nie było wyjścia i trzeba było założyć nogawki i wiatrówkę. Kierunek: Czosnów.

Dopóki wzdłuż drogi są latarnie, jakoś się jeszcze jedzie. Ciekawiej zaczyna się robić wtedy, kiedy latarni nagle zaczyna brakować i nie widać praktycznie nic :) Tak było np. na Radiowej:


Delikatne światło sigmy tylko w nieznacznym stopniu ratowało sytuację. Na szczęście zdarza mi się jeździć tamtędy dość często i wiedziałem przynajmniej, że nie czyhają na mnie żadne większe dziury. Radiową przejechałem w jednym kawałku, a kolejna czarna dziura wchłonęła mnie na ul. Trenów, kawałek za CH Treny. Potem latarni już raczej nie brakowało, ale mimo wszystko zdecydowanie lepiej jedzie się w dzień ;) Problemem byli też (co prawda nieliczni o tej godzinie) kierowcy, którzy nieugięcie jechali z włączonymi światłami drogowymi. Ja rozumiem, że jakiś szosowy popapraniec nie jest może normalnym zjawiskiem o tej porze, no ale mimo wszystko... ;)


Jakkolwiek jaśniej zaczęło robić się ok. 5:30. Zdecydowanie przyjemniej jedzie się, jak widać co jest naokoło ;) Jak by nie było, kręciło mi się dziś tak sobie. Miałem wrażenie, że w obie strony jechałem pod wiatr... Brakowało mi jakiejś lekkości pedałowania i chociaż co jakiś czas starałem się jechać z nieco wyższą niż zazwyczaj kadencją, to ciągle to nie było to. Czasowo jednak całkiem nieźle się wyrobiłem i w domu byłem z powrotem przed 6:30. Potem standardowo prysznic i do pracy. A w pracy uświadomiłem sobie, że skończyła mi się kawa... ;)

15 września 2014

Szosa 14-09-2014 (71,53 km)

Kolejny raz minął tydzień od ostatniego wypadu na szosę, ale mimo wszystko pocieszam się tym, że to tylko tydzień, bo bywało też znacznie gorzej ;) Pogoda w weekend dopisała, ale że było też kilka innych rzeczy na głowie, udało się osiągnąć kompromis w postaci 70 km.

Tak naprawdę, do momentu wyjazdu nie mogłem się zdecydować, w którym kierunku sobie pojechać ;) Zastanawiałem się nad klasycznym Lesznem albo Czosnowem, czyli tylko 50 km, bo początkowo na tyle miałem czas. Stanęło na Czosnowie, po dotarciu do którego okazało się, że mam jeszcze trochę nadprogramowych minut. Skorzystałem więc i dorzuciłem sobie odcinek przez KPN (Kaliszki, Janówek, Wiersze) i powrót przez Leszno. Tak więc, ostatecznie byłem i w Czosnowie, i w Lesznie ;)

Co by nie przynudzać, napiszę tylko, że aż do Leszna jechało mi się rewelacyjnie. Na liczniku było cały czas 35 - 38 km/h, momentami wpadały też jakieś szybsze akcenty. Dawno tak fajnie mi się nie jechało, naprawdę. Czar prysł w Lesznie. Wiatr... :) Wiało tak mocno, że ciężko było mi utrzymać chociażby 30 km/h. Na zjeździe w Zaborowie nie poczułem nawet żebym przyspieszył... Ostatni raz jechałem przy takim wietrze chyba w kwietniu. Pamiętam, że wtedy też było mocno, ale przynajmniej jechaliśmy w kilka osób. Wczoraj nogi co prawda do końca walczyły dzielnie, jednak prędkość znacząco spadła i całą drogę od Leszna do Warszawy musiałem się solidnie namęczyć. Nie ma róży bez kolców i nie ma wypadu na szosę bez wiatru w twarz ;) Doturlałem się jakoś do domu, ale te ostatnie kilometry dały mi niezły wycisk. Bywa... :)

Do Leszna jechało mi się na tyle przyjemnie, a od Leszna na tyle beznadziejnie, że tym razem odpuściłem sobie jakiekolwiek zdjęcia po drodze :) Żeby jednak było coś więcej niż tekst, co powiecie na Contadora, który wczoraj wygrał swoją trzecią Vueltę? ;)

www.uci.ch

08 września 2014

Szosa 08-09-2014 (81,32 km)

Wczorajszy powrót z tygodniowego urlopu nieubłaganie zwiastuje powrót do pracy. Na szczęście jeszcze dziś mogłem cieszyć się z ostatniego wolnego dnia. A jak to bywa w takich przypadkach, postanowiłem wcisnąć w plan dnia kilka szosowych kilometrów.



Na szczęście nieco ponad tygodniowa przerwa od kręcenia nie wpłynęła jakoś tragicznie na moją jakkolwiek żałosną formę :) i nie miałem dziś na co narzekać. No, może mógłbym troszkę na wiatr wiejący w twarz w drodze powrotnej...

Pojechałem sobie do Łazów równolegle do drogi 580, a więc przez Wieruchów, Pogroszew, Pilaszków, Gawartową Wolę i Zawady. Od pewnego czasu jestem wielkim fanem :) asfaltów za Lesznem. Bardzo przyjemnie się tamtędy jedzie, aczkolwiek ze względu na to, że to w znacznym stopniu otwarte przestrzenie, wiatr może być czasem upierdliwy.

Po dotarciu do Łazów, skręciłem w 580-tkę i dalej pocisnąłem już prosto do Warszawy. Jak już wspomniałem, wiało trochę, więc jechało się zdecydowanie mniej przyjemnie niż na początku. Tak to już bywa :)

W Kampinosie wciąż można podziwiać pozostałości po drugim etapie tegorocznego Tour de Pologne - była w nim zlokalizowana pierwsza lotna premia (druga była w Starych Babicach):


Mojego nazwiska co prawda nigdzie nie zauważyłem, ale jestem pewien, że to tylko kwestia czasu... ;)

Dobrze mi się dziś jechało, pogoda była świetna. Fajny koniec urlopu i rowerowy początek września.