29 listopada 2013

Szosa 29-11-2013 (75,61 km)

Korzystając z wolnego dnia i ładnej pogody (czyt. akurat nie padało) postanowiłem wyskoczyć na szosę. Idzie zima, okazji żeby pojeździć we w miarę przyzwoitych warunkach będzie pewnie coraz mniej, więc szkoda byłoby nie skorzystać. Do wyjścia motywowały dodatkowo dwie nowe rzeczy w mojej zimowej/rowerowej szafie - kurtka i ochraniacze na buty, o których postaram się oczywiście napisać wkrótce coś więcej.

Jazda w niższych temperaturach (dziś 4°C) ma to do siebie, że zakładanie na siebie wszystkich ciuchów i dodatków trwa irytująco długo. Do standardowego zestawu doszły nogawki, rękawiczki, ochraniacze na buty, czapka i Buff. Już moja żona szybciej się szykuje... ;)

Pojechałem w kierunku Leszna trasą, którą wracałem ostatnio z Mariuszem, a więc przez Wieruchów, Umiastów, Pilaszków i Białutki.


Wiał tak silny zachodni wiatr (a w tamtą stronę jechałem idealnie na zachód :)), że momentami utrzymanie 25 km/h było już dla mnie sporym wyczynem. Prawie trzy tygodnie przerwy od roweru niestety nie pomagały. Dobrze jednak, że w twarz wiało kiedy oddalałem się od domu, a nie w drodze powrotnej.

Dojechałem do Gawartowej Woli i zawróciłem, przy czym w Podrochalach odbiłem w stronę Błonia. Potem jednak bardzo tego żałowałem. Po przejechaniu krótkiego odcinka drogą krajową 92, w Kopytowie skręciłem w lewo na Zaborówek. I to był błąd - droga ta składa się w większości z dziur i błota zamiast z asfaltu... Wlokłem się niemiłosiernie, przeklinając w myślach tę nawierzchnię. Dojechałem jednak jakoś do Nowowiejskiej i w Pilaszkowie skręciłem w stronę Zaborowa. Stamtąd już prosto na Warszawę. Sił jednak było niestety coraz mniej - pomijając wspomnianą przerwę od jazdy, nieco za mało zjadłem przed wyjściem, a i wiatr na początku dał mi trochę popalić. Kryzys zdążył jeszcze jednak odpuścić i ostatni kawałek trasy przejechałem już w nieco lepszym tempie. Byłoby miło, gdyby pogoda okazała się łaskawa i pozwoliła zrobić jeszcze parę kilometrów w tym roku...

2 komentarze:

  1. Ech, z tym ubieraniem się faktycznie jest niezły cyrk :)) Zresztą pół biedy, kiedy trasa kończy się i zaczyna w domu, ale kiedy dojeżdżasz na uczelnię czy do pracy, spojrzenia kolegów w pierwszych naprawdę zimnych dniach są bezcenne ;)

    Całe szczęście, że w duchu ja również śmieję się z nich, marznących na przystankach lub płacących za paliwo ;)


    A tymczasem nie załamuj się brakiem siły - formy nie traci się z dnia na dzień, a najwięcej tracisz tak naprawdę przez... zimno, które wymusza dużo większe zużycie energii na utrzymanie ciepłoty ciała. A ponieważ nie masz za bardzo czym się izolować ani czego spalać w sytuacjach kryzysowych, efekty są jakie są jakie są :D


    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, zatem punkt dla Ciebie i wszystkich "zimowych" rowerzystów... ;) Lepiej się jednak odpowiednio ubrać niż potem zalegać x dni w domu z powodu przeziębienia. Na szczęście jednak jazda w gorszych warunkach (podejrzewam jednak, że do pewnych granic ;)) potrafi zahartować i wówczas zdecydowanie łatwiej bronić się przed wszelkim dziadostwem.

    Co do zimna to oczywiście masz rację. Chociaż właściwie jakoś wyjątkowo nie zmarzłem (tak naprawdę ucierpiały "tylko" dłonie i stopy)... Na efekt końcowy złożyło się zapewne to o czym Ty napisałeś i to, o czym ja napisałem ;)

    Pozdrawiam i dzięki za odwiedziny!

    OdpowiedzUsuń