28 kwietnia 2015

Szosa 25-04-2015 (123,15 km)


Krótkie spodenki i koszulka z krótkim rękawem - wreszcie! W sobotę pogoda była naprawdę wiosenna, słońce pięknie świeciło i było 20°C. Aż dziwnie się czułem, kiedy zakładałem tylko spodenki i koszulkę, a nie spodenki, nogawki, potówkę, wiatrówkę, rękawiczki i czapkę pod kask ;)

Nie pojawiłem się niestety na starobabickiej ustawce. Chciałem sobie mimo to przejechać coś dłuższego niż standardowe kilkadziesiąt kilometrów. W głowie zaświtał więc Sochaczew, ale z lekkim urozmaiceniem po drodze. W Zaborówku skierowałem się na Witki, jednak po przejechaniu zakrętów nie odbiłem tak jak zwykle na Białutki, ale pojechałem w lewo w stronę Radzikowa, tak jak zdarzało się nam jeździć ze starobabicką ekipą, a jak chyba jeszcze nigdy nie jechałem sam. Następnie przez Białuty, Wawrzyszew i Rochaliki, aby za Walentowem odbić na Gawartową Wolę i dalej już prosto do Sochaczewa przez Zawady i Żelazową Wolę. Zbliżoną trasą jechaliśmy niedawno z kolegami ze Starych Babic, ale wówczas za Walentowem odbiliśmy w prawo na Grądki i Leszno.

W tym roku, standardem jest już chyba to, że wieje. Mocno. I z każdej strony. Chociaż nie, nie z każdej... Nie wieje z tej, z której by się chciało ;) Nie inaczej było też w sobotę. Wiał głównie boczny wiatr, który dość skutecznie utrudniał pedałowanie. Najgorzej było chyba jednak kiedy jechałem na południe, między Białutami a Wawrzyszewem. Jest tam wyjątkowo otwarta przestrzeń i zazwyczaj wieje w twarz ;)


Nie miałem nawet zbyt dużej nadziei, że w drodze powrotnej wiatr będzie wiał w plecy. Trzeba było dzielnie cisnąć i się nie poddawać. Miałem okazję przejechać jeden z odcinków, które wyjątkowo lubię - drogę między Gawartową Wolą a Zawadami:


Jak widać na powyższym zdjęciu, jest tam przyjemny, równiutki asfalt i praktycznie zerowy ruch samochodów. Ze względu na wspomniany wiatr, nie było jednak idealnie ;)

Dojechałem do Sochaczewa, skręcając w Łazach w lewo na DW580. Na rondzie JPII zawróciłem i skierowałem się z powrotem w stronę Warszawy. Również drogą przez Łazy i Zawady.


Zgodnie z moimi przewidywaniami (albo raczej obawami) wiatr w drodze powrotnej niezbyt pomagał. Chociaż było ich już znacznie mniej, to sił do walki z tym dziadostwem jeszcze trochę było, a promienie słońca podnosiły morale ;) Co prawda na niebie zaczynały powoli pojawiać się jakieś podejrzane chmury, ale na szczęście na podejrzeniach się skończyło i nie padało.


W Gawartowej Woli spotkałem grupkę ok. 10 kolarzy, ale nie zauważyłem nikogo z naszych. Wracałem trasą bardzo zbliżoną do tej, którą jechałem w tamtą stronę, ale przed Walentowem nie odbiłem w prawo na Rochaliki, a pojechałem w stronę Leszna przez Grądki.


Dalej już przez Białutki, Zaborówek, Mariew i Stare Babice. Przez ostatnie 20 km mocno już czułem wcześniejsze wietrzne 100 km, ale udało mi się nie paść i dojechałem do domu. Miałem wrażenie, że prawie cały dystans jakoś słabo mi się kręciło i ogólnie brakowało lekkości. Biorąc jednak pod uwagę, że jechałem praktycznie cały czas z niesprzyjającym wiatrem, nie mam się w sumie czemu dziwić. Tak właściwie, mogę chyba być całkiem zadowolony, bo do domu wróciłem po czterech godzinach. Cóż, na Paryż - Roubaix to jeszcze ciągle mało... ;)

Sobotni wypad mogę więc uznać za całkiem udany. Kilka kilometrów wpadło, pogoda była piękna, przed Mariewem widziałem sarnę i pojawiły się pierwsze oznaki rowerowej opalenizny ;) Przed kolejną jazdą muszę jednak założyć drugi łańcuch, bo ten już swój przydział kilometrów przejechał i zaczyna lekko hałasować. A kiedy ta kolejna jazda nastąpi, niestety nie wiem, bo czasowo będzie mi chyba w najbliższej przyszłości ciężko wpasować rower w plan dnia, a i prognozy straszą jakimś załamaniem pogody. Bądźmy jednak dobrej myśli :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz