13 grudnia 2014

Szosa 10-12-2014 (32,82 km)

Z lekkim opóźnieniem, ale już nadrabiam... Otóż prognozy z początku tygodnia mówiły o jakichś opadach, które miały pojawić się od czwartku. W mojej głowie zrodził się więc pomysł, aby chwilowo powrócić do tzw. planu awaryjnego, czyli pobudki o 4:00 i wyjściu na rower przed pracą. Trochę czasu minęło od ostatniego wypadu o podobnej godzinie - w kompletnej ciemności jedzie się tak sobie ;) Ponieważ jednak ostatnio kręciłem się po mieście (głównie po to żeby dotrzeć na Oboźną), pomyślałem, że może w miarę satysfakcjonującym rozwiązaniem będzie zrobienie paru kilometrów w świetle latarni, których niestety poza miastem zazwyczaj brakuje.

Wiem wiem, plan całkiem chytry, jednak mimo to we wtorkowy wieczór pojawiła się w moim sercu pewna doza niepewności... ;) Widok (albo raczej jego brak) za oknem przedstawiał się mniej więcej tak:


Pojawiła się tak gęsta mgła, że widoczność była naprawdę marna i raczej nie zapowiadało się, żeby do rana miało się wiele zmienić. Mimo wszystko jednak postanowiłem spróbować i nastawiłem budzik na 3:55.

Wstało mi się nawet bezproblemowo, ale przez lekkie poranne nieogarnięcie i ilość warstw, które musiałem na siebie założyć, wyruszyłem z lekkim opóźnieniem, bo o 4:45. Mgła ani trochę nie ustąpiła i asfalt był nieco mokry. Na termometrze -5°C.

Zdążyłem się trochę rozpędzić, przejechałem jakieś 200 m i... gleba. Pokonał mnie próg zwalniający - jak widać bardzo skutecznie zwalniający ;) Przez jeden przejechałem bez problemu, na drugim są zaś namalowane białe linie mające zwiększać jego widoczność. Może i zwiększyły widoczność, ale zmniejszyły przyczepność :) Przednie koło uciekło podczas zjeżdżania z progu (na mojej ulicy są one dość łagodne i szerokie) właśnie na takiej linii - taka jest przynajmniej moja wersja wydarzeń, bo wszystko trwało ułamek sekundy. Poleciałem na lewy bok i przejechałem kilka metrów po mokrym asfalcie, szlifując sobie kolano, łokieć i udo. Odruchowo starałem się jakkolwiek podeprzeć dłonią, przez co jej też trochę się dostało. Generalnie jednak byłem w całkiem niezłym stanie, a już na pewno w lepszym niż Johnny Hoogerland, który został przez przypadek zepchnięty na drut kolczasty przez samochód telewizji podczas 9. etapu Tour de France 2011. Przypomnijmy:



Byłem w jednym kawałku, więc zacząłem sprawdzać co z rowerem. Lewa klamkomanetka lekko obróciła się na kierownicy (udało mi się jednak przywrócić ją do właściwej pozycji) i została ozdobiona kilkoma rysami, z tarczy spadł łańcuch, a z ramienia korby zerwał się nadajnik od kadencji. Na szczęście udało mi się go znaleźć na drodze, jednak nie znalazłem zipa mocującego, więc nadajnik powędrował do kieszeni. Owijka o dziwo bez większych strat. Sprzętowo więc bez tragedii - najbardziej szkoda jednak klamkomanetki. Najważniejsze jednak, że działa.

Po rowerze przyszedł czas na ciuchy. Lekko przetarta rękawiczka (praktycznie nowa) i ochraniacz na but (praktycznie nowy), czarny ślad na lewym rękawie i lekkie przetarcie na barku mojej ukochanej kurtki (praktycznie nowej) oraz czarny wzór na szpikowych spodenkach (praktycznie nowych), które akurat z boku są - jak na złość - śnieżnobiałe... ;) Początkowo wyglądało to wszystko słabo, ale po praniu sytuacja nieco się poprawiła, chociaż spodenki zapewne pozostaną już naznaczone po kres swych dni. Byłem trochę obolały, najbardziej chyba bolała mnie dłoń, bo przy mocniejszym jej zaciśnięciu czułem kłucie w nadgarstku. Przez chwilę pojawiła się myśl żeby wracać do domu, ale szybko udało mi się ją odpędzić ;) Tak naprawdę nic poważnego mi się nie stało, a rower był w stanie jak najbardziej nadającym się do jazdy. Pójście z powrotem spać mijałoby się z celem, bo zanim bym usnął, to pewnie zaraz musiałbym wstawać... Postanowiłem więc pojechać sobie zgodnie z planem w stronę centrum. Wsiadłem na rower i powoli zacząłem się rozpędzać, starając się wybadać, czy to faktycznie ta nieszczęsna linia była wyjątkowo śliska czy cały asfalt jest np. leciutko oblodzony. Nie wywaliłem się od razu, więc stwierdziłem, że to wina linii. Mgła była tak gęsta, że widoczność w zależności od miejsca była ograniczona do ok. 50 - 100 m, więc cóż... raczej słabo :) Postanowiłem nie szarżować i jechać sobie spokojnym tempem bez większego ciśnienia na prędkość czy kilometry. Nie chciałem szaleć, bo mogło być jeszcze gorzej niż w przypadku spotkania z Progiem Skutecznie Zwalniającym. Żeby było weselej, zaczęło padać coś podobnego do śniegu. Było jednak na tyle drobne, że początkowo pomyślałem, że mgła jest na tyle gęsta, że dosłownie czuć ją na twarzy. Osadzało się to cudo chociażby na kurtce, ale też na okularach, co było wyjątkowo kiepskie w sytuacji, kiedy z naprzeciwka jechał jakiś samochód i walił światłami, bo wówczas widziałem jeszcze mniej. Na drogach było praktycznie pusto. Nieco dziwnie czułem się jadąc ulicami, na których zazwyczaj samochodów jest mnóstwo. Nie mogłem jednak jakoś bardziej tego wykorzystać ze względu na wspomnianą widoczność. Zabawne, że godzinę, dwie później na tych samych drogach były już pierwsze korki ;) Poniżej kilka zdjęć, przy czym musicie uwierzyć mi na słowo, że na pierwszym - gdyby nie mgła - byłby widoczny Pałac Kultury i Nauki, a zdjęcie zrobiłem z Marszałkowskiej ;)




Mało brakowało, a na jednym ze skrzyżowań znowu bym leżał - tym razem skręcając w lewo i przecinając tory tramwajowe. Zdążyłem jednak wypiąć lewą nogę i się podeprzeć. Inaczej mogłoby być niewesoło, bo z naprzeciwka jechały samochody. Tak więc Paweł vs. śliska nawierzchnia - 1:1 :) Powoli zaczynało się robić późno i musiałem kierować się w stronę domu. Po ilości przejechanych kilometrów doskonale widać jak kiepskie warunki i światła (przeważnie czerwone :)) na drodze potrafią spowolnić - zazwyczaj, podczas wypadów o świcie robiłem w podobnym czasie ok. 50 km, teraz wpadło ledwo troszkę ponad 30 km. Ale jak tu się sensownie rozpędzić, kiedy na drodze widać mniej więcej tyle ile na poniższym zdjęciu? ;)


Do domu udało mi się mimo wszystko dotrzeć w jednym, aczkolwiek tym razem nieco obitym kawałku. Chcąc być nie mniej fajny od Dawida Wolińskiego, zrobiłem sobie zdjęcie w windzie ;)


Na zdjęciu, kurtka i spodenki wyglądają znacznie lepiej niż wyglądały w rzeczywistości. Dobrze przynajmniej, że nic się nie podarło i jest w jednym kawałku. Spodziewałem się, że skóra również bardziej nie ucierpiała, ale mimo wszystko jest pięciozłotówkowa dziura w kolanie i sporo większy szlif na udzie. Na łokciu tylko niewielkie otarcie.

Jak by nie było, nie żałuję, że pojechałem. Kilometrów co prawda mało (odwrotnie proporcjonalnie do tekstu ;)), ciuchy i rower lekko zjechane, troszkę kuleję, dłoń jeszcze minimalnie boli, ale przynajmniej jestem bogatszy o nowe doświadczenia, a i będzie co wspominać... ;) Muszę się jeszcze na spokojnie przyjrzeć scottowi przy lepszym świetle, bo przez ostatnie dwa dni jakoś nie było czasu, a wolałbym mieć pewność, że wszystko gra.

Na koniec ciekawostka...

Otóż w nocy z wtorku na środę przyśnił mi się (tak, zdążył przez całe cztery godziny snu ;)) pewien koszmarek. Otóż śniło mi się, że jechałem Lazurową w kompletnej ciemności, oświetlając sobie drogę tylko migającą z przodu lampką (przy okazji - w środę lampki też gasły - obstawiam, że to mróz, bo w domu działały bez zarzutów). W pewnym momencie, na poboczu zobaczyłem leżącego człowieka. Zatrzymałem się (wpadając przy okazji w poślizg...) przy nim i zacząłem pytać co się stało? itd. Nie ruszał się i nie odpowiadał. Nagle, błyskawicznie podniósł głowę i w świetle migającej lampki zobaczyłem, że nie ma oczu i tak naprawdę ma oderwane pół ciała od pasa w dół. Obudziłem się przerażony i chyba nawet coś krzyknąłem. Nie jestem zbytnio przesądny, ale  w tym przypadku zaczynam się zastanawiać czy sny nie mają czasami znaczenia ;) Ten był z pewnością mocno chory i nie wiem czy jestem do końca normalny wstając w taką pogodę na rower o 4 rano w grudniu. Ale przynajmniej mam oczy i nogi na miejscu... :D

7 komentarzy:

  1. Nocne wyprawy obfitują w tego rodzaju doznania. Ja chyba zaliczam glebe za każdym razem, gdy wyruszam w nocy na trasę (ale padam dokładnie w miejscu, gdzie kończą się latarnie ) .
    Torów tez nie lubię. W ubiegłą niedzielę wpadłam w dziurę między szyną a asfaltem na nieużywanych torach w Kołobrzegu i tylko opanowanie i refleks uchroniły mnie od bolesnego upadku ( na szczęście jechałam wolno, a opony miałam trekkingowe, szosowe chyba nie wytrzymałyby takeigo spotkania, no ale tak to jest,nka ktos się na prom na Bornholm zapatrzy zamiast o drodze myśleć ;) )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdarzało mi się już jeździć po ciemku, zarówno rano jak i wieczorem i muszę przyznać, że nigdy nie było tak słabych warunków, a i nie zdarzyło mi się też dotychczas oglądać asfaltu z perspektywy takiej jak w środę. Może - znając zależność - powinnaś zawracać widząc, że latarnie się kończą? ;) Tory faktycznie bywają zdradliwe. Zawsze przełączam sobie ostrożność na podwójne obroty, bo wjazd w ich "szczeliny" szosowymi oponami zapewne nie skończyłby się najprzyjemniej. Dobrze, że udało Ci się nie upaść. A że czasem coś zdekoncentruje... Zdarza się nawet najlepszym ;)

      Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Dziękuję :) Tym się właśnie pocieszam - mogło być znacznie gorzej. Szkoda oczywiście nawet tych drobnych "strat", ale najważniejsze, że tylko na nich się skończyło. No i będę od teraz zwracał większą uwagę na to, co mi się śni (a śni mi się rzadko)... ;) Może nawet zostanę wróżbitą i będę miał swój program na EZO TV? ;)

    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tymi snami to dziwna sprawa. Kiedy mnie potrącił samochód w Gdańsku, pojechałem do szpitala i później z niego wracałem po nocy to uświadomiłem sobie, że to wszystko się już cholera działo! I tak...jakieś dwa tygodnie wcześniej przyśnił mi się mój własny wypadek! Samego uderzenia nie było, ale śniło mi się dokładnie jak po nocy kupowałem bilet z Żabianki na Grabówek i tak samo kulałem na prawą nogę w ubraniach rowerowych, ale bez roweru (zaraz po nocy, kiedy mi się to przyśniło śmiałem się z tego snu). To jest cholera dziwne...

    W każdym bądź razie...najważniejsze, że Tobie nic poważnego się nie stało, a reszta to tylko rzeczy. Ja wiele ubrań mam podartych i pobrudzonych, nie dbam o to. Najważniejsze by łydka dobrze wyglądała, a nie spodenki.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to też ciekawa historia... Nie mam pojęcia jak to działa, ale naprawdę jest co najmniej zastanawiające ;)

      O łydkę staram się dbać, a o spodenki... przy okazji ;)

      Usuń
  4. hej! znacie jakies fajne aplikacje rowerowe?? Ja trafiłem na cos takiego: http://app4bike.blogspot.com/ słyszeliście o tym? A moze macie jakieś inne? Chodzi mi o apki gdzie sa zaplanowane rózne trasy. Przepraszam za spam ale nie znalazłem odpowiedniego wątku. prosze o Pańską opinię :)

    OdpowiedzUsuń
  5. 20 years old Information Systems Manager Tessa Shadfourth, hailing from Terrace Bay enjoys watching movies like "Legend of Hell House, The" and Kite flying. Took a trip to Sacred City of Caral-Supe Inner City and Harbour and drives a Ferrari 250 GT SWB "Competition" Berlinetta Speciale. Idz tutaj

    OdpowiedzUsuń