Był upał i jechało mi się beznadziejnie. Na tym zdaniu mógłbym właściwie zakończyć opis wczorajszego wypadu. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie rozwinął trochę tych smętów. Tak więc, do dzieła! ;)
W piątek miałem wolne, więc postanowiłem tą jakże przyjemną okoliczność spożytkować rowerowo. To, że przez Polskę przewala się obecnie fala upałów i temperatura oscyluje w okolicach 35°C to tylko detal. Okazji do jazdy i tak mam niewiele, najbliższa pojawi się zapewne najwcześniej w środę, więc głupio byłoby jeszcze wybrzydzać w kwestii pogody. Chociaż tak sobie teraz myślę, że może tym razem lepiej było jednak wybrzydzać...?
Postanowiłem pojechać do Góry Kalwarii trasą identyczną jak w ubiegłym roku (kiedy to dzień później Michał Kwiatkowski został Mistrzem Świata :)). Prognozy nie kłamały i w cieniu było grubo ponad 30°C. Nie wiem, ile w słońcu, ale wydaje mi się, że określenie cholernie gorąco w pewnym stopniu oddaje klimat wczorajszego dnia. Po prostu żar lał się z nieba i nie było czym oddychać. Wiedziałem, że będzie ciężko, a pewnie nawet ciężej niż przy okazji lipcowej jazdy w podobnych warunkach, bo po drodze czyhały na mnie podjazdowe potworki w postaci Słomczyna, Kawęczyna i Góry Kalwarii. Wszystkie trzy nie są wyjątkowo długie, ale za to dość treściwe, co w połączeniu z całkowitym dystansem i panującą temperaturą mogło boleć. I bolało :) Nie zależało mi wczoraj na nie wiadomo jakich prędkościach - pojechałem z zamiarem przejechania tych niecałych 120 kilometrów bez patrzenia na średnią i nie wiadomo co jeszcze. Temperatura i tak miała skutecznie utrudniać jazdę. Do temperatury dołączył wiatr, który wiał najczęściej z najmniej pożądanego kierunku, czyli albo z przodu albo z boku. Nie mogłem nawet liczyć na pozytywny aspekt w postaci chłodzenia przez wiatr, bo powietrze było na tyle nagrzane, że nie czuć było właściwie różnicy.
Od samego początku jechało mi się - nie ma co ukrywać - kiepsko. Nogi były słabe, ale problem tkwił nie tylko w nogach. Całe ciało miałem, nazwijmy to, zamulone. Ręce nie chciały się opierać na kierownicy, plecy najchętniej walnęłyby się do łóżka, głowa momentami bolała i najchętniej zanurzyłaby się w wiadrze zimnej wody. Kompletny flak. Po kilkunastu kilometrach miałem dość i zastanawiałem się czy nie zawracać. Nie lubię się jednak poddawać, więc postanowiłem jechać dalej.
Podjazd pod Słomczyn jakoś wszedł. Zatrzymałem się na moment w sklepie żeby uzupełnić paliwo (ależ w środku było przyjemnie chłodno! ;)) i pojechałem dalej. Czekał na mnie Kawęczyn, jednak teraz w tym lepszym kierunku, bo w dół. 50 km/h na osłoniętym drzewami zjeździe było całkiem przyjemne. Przyjemne jest też to, że jest tam (przyznam szczerze, że nie zwróciłem uwagi czy na zjeździe czy dopiero za nim) nowa, gładziutka nawierzchnia:
Jedzie się po niej zdecydowanie lepiej niż po tej widocznej we wpisie z ubiegłego roku.
Jadąc przez Wólkę Dworską byłem ciekaw jak po tych ostatnich upalnych dniach wygląda Wisła. No cóż, na tym odcinku raczej marnie:
Jak by nie było, droga wzdłuż wału jest całkiem przyjemna...
Czekał na mnie jednak jeszcze podjazd pod Górę Kalwarię. Ten jednak też jakoś pokonałem (chociaż różowo nie było) i po chwili znalazłem się na rynku. Tam zaś stała na środku kurtyna wodna. Postanowiłem z niej skorzystać, jednak po przejechaniu dosłownie kilkunastu metrów zdążyłem już zapomnieć o tym fakcie ;)
Udałem się w drogę powrotną. Zjazd ulicą Lipkowską był zdecydowanie przyjemniejszy niż podjazd i znalazłem się znowu na drodze biegnącej wzdłuż Wisły. Przyszła więc i kolej na Kawęczyn, z którym nawet znośnie sobie poradziłem. Motywował mnie zbliżający się kolejny postój w sklepie w Słomczynie ;) Tam też napełniłem bidon, wylałem na siebie pół litra wody i z przyjemnością zjechałem ulicą Jabłonową, którą wcześniej podjeżdżałem.
Dalsza droga aż do Wilanowa jakoś minęła. Potem pozostało tylko przebić się dosłownie na drugi koniec miasta... Byłem już nieźle sponiewierany, a trzeba jeszcze było podjechać Dolną. Podjechałem, ale dalsze wielokrotne zatrzymywanie się i ruszanie spod świateł dodatkowo wybijało mnie z rytmu.
Po powrocie do domu miałem dość. Upał dał mi się naprawdę mocno we znaki i dawno nie jechało mi się tak słabo. Wróciłem dwa kilogramy lżejszy. Cieszę się jednak, że się nie poddałem i przejechałem zaplanowaną trasę. Teraz wypadałoby przejechać w kolejny weekend 150 kilometrów, a potem 200 kilometrów, tak jak to było w ubiegłym roku ;) Już teraz jednak wiem, że nic z tego nie wyjdzie, bo plany na nadchodzące weekendy są nieco inne. Biorąc pod uwagę to, że temperatury nie mają się za bardzo zmienić, może to i lepiej...? ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz