Miniony weekend spędziliśmy na działce. Jaki ów weekend był pod względem pogody, chyba każdy wie. Jeśli jednak nie, to już podpowiadam... :) Był taki:
Gorący. Albo raczej upalny. Bezchmurne niebo i na termometrze kilka kresek powyżej 30°C. Od dłuższego czasu nie miałem okazji przejechać jakiegoś trzycyfrowego dystansu, a że wziąłem rower na działkę, głupio byłoby nie skorzystać. Przynajmniej nie padało ;)
Spodziewałem się, że lekko nie będzie. Co jak co, ale takie warunki nie są wymarzonymi do jazdy na rowerze. Żeby było weselej, zebrałem się dopiero o 11:30, czyli o tak naprawdę najgorszej możliwej porze. Na termometrze były 32°C. W cieniu. Na słońcu więc pewnie coś bliższego 40°C, a że trasa zakładała raczej sporo otwartych przestrzeni, zapowiadało się parę naprawdę upalnych godzin kręcenia.
W kwestii trasy, wybór wydawał się oczywisty... ;) Chciałem przejechać odkryty przeze mnie niedawno odcinek od Łochowa do Sadownego przez Brzuzę. Żeby kilometrów wyszło odpowiednio więcej, planowałem dołożyć do tego pętlę przez Sokółkę, Kołodziąż i Prostyń, aby dojechać do Treblinki. Dalej przez Małkinię Górną, Brok i od Sadownego powrót tą samą trasą. Drogą od Małkini do Broku miałem okazję już kiedyś jechać i wiedziałem, że jest w porządku, za to nie miałem pojęcia, czego spodziewać się po wcześniejszym fragmencie wspomnianej pętli. Tak jak drogi przez Brzuzę, tak tego odcinka nie ma jeszcze na Google Street View... :) Poza tym, nie sprawdziłem ile kilometrów ostatecznie wyjdzie. Obstawiałem łącznie jakieś 90 - 110. Prawie trafiłem ;)
No więc ruszyłem praktycznie w samo południe. Po niecałych 20 kilometrach miałem dość. Jechało mi się ciężko, do tego pogoda skutecznie dawała się we znaki. Na dodatek wiał lekki wiatr. I dobrze (bo było jakkolwiek chłodniej), i źle (bo wiał oczywiście w złym kierunku :)). Bez sensu byłoby jednak wieźć na działkę rower żeby przejechać 40 kilometrów, więc nie zamierzałem zawracać ;)
Jak się okazało, droga od Sadownego do Treblinki była nawierzchniowo (poza dwoma wyjątkami, o czym za chwilę) i widokowo bardzo przyjemna. Zdjęć można by zrobić po drodze wiele więcej, ale przyznam szczerze, że w takich warunkach po prostu nie chciało mi się zatrzymywać.
W kwestii trasy, wybór wydawał się oczywisty... ;) Chciałem przejechać odkryty przeze mnie niedawno odcinek od Łochowa do Sadownego przez Brzuzę. Żeby kilometrów wyszło odpowiednio więcej, planowałem dołożyć do tego pętlę przez Sokółkę, Kołodziąż i Prostyń, aby dojechać do Treblinki. Dalej przez Małkinię Górną, Brok i od Sadownego powrót tą samą trasą. Drogą od Małkini do Broku miałem okazję już kiedyś jechać i wiedziałem, że jest w porządku, za to nie miałem pojęcia, czego spodziewać się po wcześniejszym fragmencie wspomnianej pętli. Tak jak drogi przez Brzuzę, tak tego odcinka nie ma jeszcze na Google Street View... :) Poza tym, nie sprawdziłem ile kilometrów ostatecznie wyjdzie. Obstawiałem łącznie jakieś 90 - 110. Prawie trafiłem ;)
No więc ruszyłem praktycznie w samo południe. Po niecałych 20 kilometrach miałem dość. Jechało mi się ciężko, do tego pogoda skutecznie dawała się we znaki. Na dodatek wiał lekki wiatr. I dobrze (bo było jakkolwiek chłodniej), i źle (bo wiał oczywiście w złym kierunku :)). Bez sensu byłoby jednak wieźć na działkę rower żeby przejechać 40 kilometrów, więc nie zamierzałem zawracać ;)
Jak się okazało, droga od Sadownego do Treblinki była nawierzchniowo (poza dwoma wyjątkami, o czym za chwilę) i widokowo bardzo przyjemna. Zdjęć można by zrobić po drodze wiele więcej, ale przyznam szczerze, że w takich warunkach po prostu nie chciało mi się zatrzymywać.
Na ciekawe zjawisko natknąłem się za przejazdem kolejowym w Sokółce. Jest tam króciutki fragment starszego asfaltu, który nieco gorzej radzi sobie z wysokimi temperaturami. Kiedy na niego wjechałem, momentalnie zwolniłem. Asfalt był na tyle miękki, że szosowe, wąskie i twarde opony po prostu się w nim zapadały. Jakbym jechał po gumie albo warstwie gęstego kleju. Dziwne uczucie, ale na szczęście po chwili nawierzchnia była już nieco lepsza.
Kolejne zaskoczenie spotkało mnie w Kołodziąży, gdzie droga rozwidla się na lewo i prawo. Wymiana nawierzchni... Chciałem/musiałem jechać w lewo. Spytałem robotnika kierującego ruchem o to czy się da i na szczęście okazało się, że można. Zebrałem co prawda na opony sporo drobnych kamyczków, przy czym jeden z nich wyglądał identycznie jak łeb gwoździa. Na moment się przeraziłem (bo po co wozić zapasową dętkę?), ale ponownie - na szczęście okazało się - że to tylko kamień i opona/dętka jest cała.
Dojechałem do Prostyni, gdzie minąłem Sanktuarium Trójcy Przenajświętszej i świętej Anny.
Kolejne zaskoczenie spotkało mnie w Kołodziąży, gdzie droga rozwidla się na lewo i prawo. Wymiana nawierzchni... Chciałem/musiałem jechać w lewo. Spytałem robotnika kierującego ruchem o to czy się da i na szczęście okazało się, że można. Zebrałem co prawda na opony sporo drobnych kamyczków, przy czym jeden z nich wyglądał identycznie jak łeb gwoździa. Na moment się przeraziłem (bo po co wozić zapasową dętkę?), ale ponownie - na szczęście okazało się - że to tylko kamień i opona/dętka jest cała.
Dojechałem do Prostyni, gdzie minąłem Sanktuarium Trójcy Przenajświętszej i świętej Anny.
Potem była już Treblinka. Niejako cel całej sobotniej jazdy, ze względu na sentymentalny, wiele razy przeze mnie wspominany wypad z 2005 roku, kiedy to kilometrów wyszło przez przypadek sporo więcej niż było w planie... ;) Nie zatrzymywałem się jednak na dłużej, nie odwiedziłem Muzeum Walki i Męczeństwa, po prostu chciałem mieć cel na mapie.
Dojeżdżając do DW627 znowu trafiłem na wymianę nawierzchni. Tym razem jednak droga również była przejezdna i chociaż trzeba było przeżyć jakoś krótki odcinek z betonowymi płytami zalanymi asfaltem, to po chwili wjeżdżało się już na przyjemną, gładką drogę prowadzącą w stronę mostu na Bugu.
Stamtąd już prosto do Małkini Górnej, gdzie odbiłem na DW694 na Brok. Bidon stawał się coraz bardziej pusty (zazwyczaj starcza mi na jakieś 100 kilometrów, teraz byłem w połowie drogi :)), więc trzeba było uzupełnić zapasy.
Na myśl przyszedł mi sklep, który odwiedziłem w 2005 roku (wówczas łatałem przy nim dętkę :)) i rok temu podczas jednego z wypadów, o którym później. Kupiłem puszkę Coca-Coli i wodę 0,75 ml, z czego 0,5 l poszło do bidonu, a reszta na głowę :)
Byłem już nieźle zmachany, a byłem dopiero w połowie drogi. Zauważyłem, że przez przypadek wziąłem z lodówki puszkę ze Zwycięzcą:
To musiał być znak! ;) Od razu przypomniałem sobie słynne słowa Piotra B. - nie miałem już wyjścia - musiałem dać radę i dobiec do tej mety ;)
Wszystko fajnie, ale od Broku zaczęła się jeszcze bardziej męcząca walka z wiatrem. Tego mi było trzeba. Prędkość spadła, a perspektywa 40 kilometrów w takich warunkach... cóż, nie pocieszała. Nie miałem jednak wyjścia, a i poddawać się nie lubię ;)
Odtąd jechało mi się naprawdę marnie. Kiepsko mi się oddychało, nogi jakoś słabo kręciły. Dojechałem jednak w jednym kawałku do Łochowa i tam dopadło mnie kolejne utrudnienie - skurcze. Początkowo tylko w łydkach, ale próbując je odciążyć, skurcze łapały kolejne mięśnie, co skończyło się tym, że niezależnie od tego w jakiej nogi były pozycji, zawsze jakiś mięsień był atakowany przez skurcz. Tak jak w ostatnią środę skurcze dało się przeżyć i jakoś z nimi jechać, tak w sobotę miałem do czynienia ze Skurczowym Armagedonem ;) Po prostu nie mogłem kręcić dalej. Po drodze był akurat sklep w Budziskach, gdzie postanowiłem zaopatrzyć się w kolejną puszkę coli. Ledwo zsiadłem z roweru i mocno pokracznie wszedłem do sklepu. Chwila odpoczynku pozwoliła pozbyć się skurczy i mogłem jakkolwiek cisnąć dalej.
Tak jak z nogami było już nieco lepiej, tak ogólnie byłem padnięty. Bolały mnie ręce, plecy, kark, dosłownie wszystko. Zsiadając z roweru przed leśną drogą prowadzącą na działkę, skurcze wróciły i ledwo szedłem. Czekał na mnie obiad, ale kompletnie nie miałem ochoty na jedzenie i praktycznie go nie ruszyłem (tym razem jednak nie usnąłem nad talerzem jak po wspomnianym wypadzie z 2005 roku ;)).
Chociaż cieszę się, że dałem radę przejechać całą trasę zgodnie z planem, to nie powiem żeby były to najprzyjemniejsze kilometry w życiu ;) Spodziewałem się, że w taką pogodę będzie się ciężko jechało, jednak końcówka była naprawdę kiepska. Zaskoczyła mnie natomiast średnia, bo ostatecznie wyniosła niecałe 30 km/h. Widząc na liczniku prędkości z końcówki trasy, zakładałem, że będzie sporo niższa.
Sobotni wypad był bardzo podobny do tego z sierpnia ubiegłego roku - wtedy też przejechałem około 100 kilometrów, było gorąco (38°C), zatrzymałem się w tym samym sklepie (kupiłem colę i wodę, której część wylałem na głowę), od Broku wiało w twarz i na koniec też atakowały mnie skurcze (ale tylko w lewej nodze) ;) Tym razem jednak trasa była znacznie przyjemniejsza (DK50 jechałem tylko kilka kilometrów - od Broku do Sadownego). Bardzo chętnie jeszcze kiedyś ją jeszcze powtórzę, ale będę wówczas polował na bardziej znośne temperatury ;) Kolejny raz pojechałem do Treblinki i kolejny raz wróciłem naprawdę padnięty. Przypadek? Nie sądzę ;)
Tak jak z nogami było już nieco lepiej, tak ogólnie byłem padnięty. Bolały mnie ręce, plecy, kark, dosłownie wszystko. Zsiadając z roweru przed leśną drogą prowadzącą na działkę, skurcze wróciły i ledwo szedłem. Czekał na mnie obiad, ale kompletnie nie miałem ochoty na jedzenie i praktycznie go nie ruszyłem (tym razem jednak nie usnąłem nad talerzem jak po wspomnianym wypadzie z 2005 roku ;)).
Chociaż cieszę się, że dałem radę przejechać całą trasę zgodnie z planem, to nie powiem żeby były to najprzyjemniejsze kilometry w życiu ;) Spodziewałem się, że w taką pogodę będzie się ciężko jechało, jednak końcówka była naprawdę kiepska. Zaskoczyła mnie natomiast średnia, bo ostatecznie wyniosła niecałe 30 km/h. Widząc na liczniku prędkości z końcówki trasy, zakładałem, że będzie sporo niższa.
Sobotni wypad był bardzo podobny do tego z sierpnia ubiegłego roku - wtedy też przejechałem około 100 kilometrów, było gorąco (38°C), zatrzymałem się w tym samym sklepie (kupiłem colę i wodę, której część wylałem na głowę), od Broku wiało w twarz i na koniec też atakowały mnie skurcze (ale tylko w lewej nodze) ;) Tym razem jednak trasa była znacznie przyjemniejsza (DK50 jechałem tylko kilka kilometrów - od Broku do Sadownego). Bardzo chętnie jeszcze kiedyś ją jeszcze powtórzę, ale będę wówczas polował na bardziej znośne temperatury ;) Kolejny raz pojechałem do Treblinki i kolejny raz wróciłem naprawdę padnięty. Przypadek? Nie sądzę ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz