26 października 2015

Szosa 24-10-2015 (81,17 km)

Kiedy w sobotę rano jechałem z żoną samochodem, pogoda była tak dobijająca, że najchętniej wróciłbym pod kołdrę i przespał większość dnia. Prognozy były jednak całkiem optymistyczne jak na końcówkę października i miało być sucho. Ponieważ od ostatniej jazdy minęło znowu dużo za dużo czasu - dwa tygodnie - to szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji, skoro mogłem sobie czasowo pozwolić na rower. Chęci oczywiście były, ale całkowicie zasnute chmurami niebo i typowa jesienna aura próbowały owe chęci sprowadzić do parteru. Rower musiał być. Poza tym, Paweł wyciągał mnie na wspólną jazdę, więc był kolejny argument za.

Wyruszyliśmy przed 10. Termometr pokazywał 11°C. Zaskoczyła nas początkowo delikatna mżawka, która na szczęście zniknęła tak szybko jak się pojawiła. W planach było około 70 kilometrów. Paweł też wrócił na rower po dwutygodniowej przerwie, więc jechaliśmy bez jakiegoś szczególnego spinania się na nie wiadomo jakie wyniki.

Zaproponowałem żebyśmy polecieli na Cholewy przez Pilaszków, Witki, Wawrzyszew i Górną Wieś. Czyli tak jak jechałem trzy miesiące temu, z tym że bez odbicia na Zawady z Gawartowej Woli. Właściwie od początku zaatakował nas wiatr wiejący z zachodu, a więc prosto w twarz. Jechaliśmy sobie zmianami po około dwa kilometry. Muszę przyznać, że dwa wypady sprzed wspomnianych dwóch tygodni przyniosły efekty. Może nie wyjątkowo spektakularne, ale jak sobie przypomnę jaka tragedia była po wcześniejszych pięciu tygodniach przerwy, to obecnie mogę być całkiem zadowolony ;) I tak sobie walczyliśmy z wiatrem...


W Cholewach odbiliśmy na Gawartową Wolę. Było to o tyle pozytywne, że nawierzchnia jest tam już nieco lepsza, a i mieliśmy dostać wiatr w plecy. Tak się też stało :) Paweł zamówił jeszcze krótki postój w sklepie i potem lecieliśmy już przyjemnie z wiatrem w kierunku Warszawy. Pogadaliśmy trochę (tak tak - o pracy ;)) i droga mijała całkiem szybko. Dwa razy uległem pokusie ;) i przycisnąłem do 50 km/h żeby zobaczyć sobie co zostało w nogach po wcześniejszych kilometrach.

Po drodze minęliśmy kilku kolarzy, jednak widać, że ruch już zdecydowanie mniejszy niż w cieplejsze miesiące. Wyszło nam wspólnie jakieś 75 kilometrów. Miałem jeszcze chwilę, a i nogi nie umierały, więc zafundowałem sobie dodatkowe kilka kilometrów rozjazdu.

Pomimo mocno depresyjnej aury jechało się naprawdę przyjemnie. Było trochę walki z wiatrem (zresztą kiedy na szosie nie wieje? ;)) i chociaż nie są to może wymarzone warunki do jazdy, to ostatecznie wychodzi potem na plus. Trzeba łapać każdą okazję, póki pogoda jest jakkolwiek sensowna. A że taka właśnie była również w niedzielę, to nie omieszkałem skorzystać. Ale o tym w następnym wpisie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz