25 marca 2012

Szosa 25-03-2012 (103,63 km)

Dzisiejsza setka miała być przejechana wczoraj, ale za sprawą wyższych celów nie za bardzo był na to czas. A szkoda, bo pogoda była wymarzona. Na szczęście jednak dziś mogłem sobie odbić i późniejszym porankiem opuściłem miejsce zamieszkania wraz z moim aluminiowym towarzyszem ;) Po przejechaniu 500 m miała miejsce miła niespodzianka, bo spotkałem moją ukochaną M na przystanku :) Niestety zbliżał się już Jej autobus, więc za długo to niespodziewane spotkanie nie trwało. Żeby nie było, że ze sobą nie rozmawiamy i jedna osoba nie wie, co robi druga - wiedziałem, że będzie jechała autobusem, ale nie wiedziałem z którego przystanku i o której :D Spotkanie krótkie, ale na pewno sobie jeszcze nadrobimy, szukając kolejny dzień z rzędu płytek i innych rzeczy do mieszkania, co powolutku zaczyna nas psychicznie wykańczać ;) Ale nie o tym miało być. Przyznam, że po wyjściu z domu mina mi trochę zrzedła - chociaż było 9°C, to wiał silny i lodowaty wiatr, który w perspektywie 100 km do przejechania zbytnio mnie nie podbudowywał. No ale przecież nie można się poddawać z powodu byle wiatru, prawda? ;) Optymistycznie nie założyłem rękawiczek, więc po kilkunastu minutach dłonie miałem już wystarczająco przemarznięte. Na szczęście jednak z kilometra na kilometr było coraz lepiej. Ostatecznie temperaturka dotarła do 14°C i chociaż dalej wiał solidny wiatr, to przynajmniej nie było już aż tak zimno. Przed wyjściem nie chciałem się znowu napychać kluchami i stanęło na czymś lżejszym - bułkach z szynką/miodem i bananie - i takie rozwiązanie bardziej mi chyba pasuje przed jazdą. Ze sobą wziąłem Snickersa (a to akurat nowość, bo jakoś jestem zwolennikiem bananów, ale akurat miałem go pod ręką) i 2 banany, co potem okazało się wystarczającym zestawem na taki dystans. Na trasie spotkałem dziś całkiem sporo rowerzystów - 8x MTB i 9x szosa (w tych 9 zawierały się m.in. 2 grupki po 3 osoby - zapytam na forum, może ktoś znajomy ;)), przy czym stężenie szosowców rosło wraz ze wzrostem odległości od Warszawy ;) Wiatr ciągle dawał się we znaki, a najbardziej dał mi w kość na drodze 579 z Leszna do Kazunia, gdzie jest praktycznie cały czas otwarta przestrzeń i akurat dziś zapragnął wiać prosto w twarz :) Osiągnięcie 25 km/h było niejednokrotnie dość problematycznie, ale postanowiłem się nie spinać i jechać swoje żeby w ogóle dotrzeć do domu w jednym kawałku. Za każdym razem kiedy tamtędy przejeżdżam, zastanawiam się, czy może moi przodkowie nie mieli czegoś wspólnego z poniższą miejscowością ;)


Pewnie nie... :D Widać było, że piloci też nie próżnują i próbują stworzyć jakieś kubistyczne dzieło na niebie, co chyba nie do końca wyszło (chociaż to pewnie ja nie znam się na sztuce i tego typu sprawach ;)):


Przy Kazuniu doczekałem się wreszcie tego, czego chciałem - wiatru w plecy. Bardzo przyjemnie jechało się wyremontowaną i wreszcie równiutką drogą 85. Kawałek przed Czosnowem pojawił się jednak ukochany znak B-9, którego obecność zrekompensował elegancki ciąg pieszo-rowerowy po lewej stronie drogi. Tak jak jestem uprzedzony do tego wynalazku, tak w tym przypadku nie miałem powodu do narzekań - może dlatego, że chociaż jest wykonany z kostki, to niefazowanej, a i nie było na niej ani jednego człowieka (a był z kolei wspomniany wiatr w plecy) - jechało się więc prawie jak po szosie. Od tego miejsca jechało się wspaniale. Całą ul. Rolniczą - jakieś 12 km - przejechałem z prędkością 35 - 40 km/h niezbyt się przy tym męcząc. Gdyby jeszcze tu mi wiało w twarz, to mogłoby być niewesoło ;) Nogi ciągle ładnie pracowały. Przyznam, że jestem bardzo zadowolony, bo sił nie brakowało i aż do domu byłem w stanie nawet solidnie kręcić (co nie znaczy oczywiście, że jechałem 50 km/h, bo do czegoś takiego to mi jeszcze daleeeko ;)). W ostateczności wyszła mi trochę wyższa średnia i minimalnie niższy średni puls przy dystansie dłuższym niż ostatnimi czasy. Częściowa w tym zasługa wiatru, ale jak już wspomniałem - fajnie, że sił nie brakowało i nie musiałem umierać pod koniec, nawet na hopkach koło Łomianek ;) Zostało mi nawet trochę siły na jakieś mocniejsze akcenty pod koniec. Podsumowując - super! Pomijając może ten wiatr do Kazunia, ale przecież nie zawsze może być idealnie, co nie? Nogi mam trochę zmęczone, ale nie przemęczone (i kolana nie bolą). I o to chodzi! :)

Jutro (i może pojutrze) pewnie dzień przerwy od szosy, bo jest parę rzeczy do załatwienia na mieście.

2 komentarze:

  1. Tak się przyglądam temu zdjęciu i przypominają mi się zeszłoroczne rozważania nad tym, co to właściwie na tym niebie jest. Mocną i dosyć popularną tezą była ta mówiąca, że to tak zwane "chemtrails", czy jakieś trujące substancje rozpylane przez samoloty. Zrzucają na nas bakterie różnych chorób, a za całą akcje płacą koncerny farmaceutyczne.

    Kiedyś się z tego śmiałem, dziś... zastanawiam ile razy w miesiącu źle się czuję, ile razy boli mnie głowa, ile razy gardło. I już mi nie jest tak śmiesznie.

    Czasem wpatrywaliśmy się w te ślady i narzucała nam się jeden wniosek: smuga kondensacyjna znika w miarę szybko, tymczasem te ślady potrafiły utrzymywać się na niebie przez kilka godzin i tak ciekawie rozpraszać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie teza dość mocna i na pierwszy rzut oka może wydawać się "przesadzona". Nie twierdzę oczywiście, że to nieprawda, bo nie mam na to żadnych dowodów. Jak by nie było, w powietrzu i tak jest już mnóstwo różnych bakterii, zanieczyszczeń i całego innego "zła". Mogę się chyba nazwać "okazem zdrowia", bo choróbska czy gorsze samopoczucie dopadają mnie naprawdę rzadko, ale to oczywiście nie świadczy o tym, że teoria o zrzucaniu bakterii jest na 100% fałszywa. Albo po prostu teraz jest dobrze, a wszystko "wyjdzie" za kilka(-naście) lat... Oby nie. Zdrówka życzę :)

    OdpowiedzUsuń