18 lipca 2015

Szosa 17-07-2015 (56,54 km)

Tak jak w czwartek, tak i wczoraj mogłem sobie pozwolić na krótki wypadzik po pracy. Kusiło mnie trochę żeby pojeździć sobie bardziej interwałowo. A jaki teren doskonale się do tego nadaje? Tak - miasto :) W pełni świadomie skierowałem się więc w kierunku centrum. Tak naprawdę, chciałem dotrzeć na Powiśle i zawitać po kilku miesiącach przerwy na Oboźną i Tamkę.

Chociaż jechałem w piątek około 19, było tak jak się spodziewałem - całkiem luźno. Sporo ludzi powyjeżdżało z Warszawy na wakacje i jest to naprawdę odczuwalne. W niewakacyjnych miesiącach większość ulic jest zakorkowana, bo część ludzi wraca z pracy, a część ucieka już za miasto na weekend. Wczoraj było jednak naprawdę całkiem znośnie i dało się jechać bez obawy, że zostanie się rozjechanym trzy razy na minutę.

Na Świętokrzyskiej niespodzianka - przy skrzyżowaniu z Nowym Światem minąłem Witka :) Najpierw go nie poznałem i po prostu odruchowo machnąłem. Po chwili jednak zapaliła mi się lampka, że to przecież Witek, ale że już się minęliśmy, a z obu stron jechały samochody, nie było czasu na dalszą wymianę uprzejmości ;) Spodziewałbym się spotkać Witka w Babicach, Lesznie czy gdziekolwiek indziej na standardowych trasach a tu zaskoczenie :)

Najpierw podjechałem sobie trzy razy Oboźną, a potem trzy razy Tamkę. Co najważniejsze - bez skurczów! ;) Podjeżdżało mi się całkiem nieźle. Z podjazdami mam jednak naprawdę rzadko do czynienia, więc to nieźle jest oczywiście mocno subiektywnym określeniem... Powiedzmy, że było lepiej niż przy okazji wcześniejszych wizyt na Powiślu.

Znad Wisły wróciłem sobie Świętokrzyską, Marszałkowską i Aleją Solidarności. Parę razy można się było przyjemnie rozpędzić (po czym oczywiście utknąć na światłach). Po powrocie w okolice domu na liczniku było jakieś 30 kilometrów. Marnie, chociaż te kilka podjazdów można by potraktować jakimś przelicznikiem ;) Radiową skierowałem się w stronę Starych Babic. Nie miałem konkretnej trasy w głowie, więc dla odmiany, zamiast jechać przez Pohulankę dalej prosto Sienkiewicza, odbiłem w prawo w Izabelińską.


Jak widać, słońce powoli zachodziło, a nie wziąłem ze sobą lampek. Dzień jest już niestety nieco krótszy niż jeszcze kilka tygodni temu. Nie chciałem się kręcić po zmroku, więc musiałem skierować się w stronę domu. Tak czy inaczej, kilka popołudniowo-wieczornych kilometrów wpadło, więc nie mogę narzekać...

2 komentarze:

  1. Jeździłam ostatnio w Norwegii i po raz pierwszy robiłam dość spore podjazdy :) Bo do tej pory tylko płaskie okolice Wrocławia bądź Lubina... I chyba lepiej nie jeździć po zmroku, zwłaszcza że Ty zawsze jeździsz poza miastem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak - dla mnie, "człowieka z nizin" ;) podjazdy są ciekawym urozmaiceniem, aczkolwiek tym, którymi czasami sobie podjeżdżam daleko do miana "prawdziwych podjazdów". No ale podobno "jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma" ;) Poza tym, w Norwegii widoki zapewne w pewnym stopniu rekompensują wysiłek... :)

      Nie ukrywam, że zdarza mi się jeździć po zmroku ;) Zawsze jednak mam lampki. Ten wypad był wyjątkiem, bo chyba przeliczyłem się nieco z długością dnia, który jak by nie patrzeć jest już nieco krótszy...

      Pozdrawiam!

      Usuń