Wreszcie, po prawie dwumiesięcznej przerwie, w trakcie której dwa razy chorowałem albo coś innego stawało na drodze, udało mi się drugi raz w tym roku wyskoczyć na szosę. Dużo tych dwójek... A że mamy już marzec to najwyższa pora zacząć zbierać kilometry. Pogoda na sobotę wciąż niepewna, a wczoraj nosiło mnie już na tyle, że postanowiłem pokręcić chociaż chwilę i zobaczyć gdzie jestem po tej przerwie.
Chociaż dzień jest już widocznie dłuższy to kiedy wracam z pracy i tak jest już ciemno. A że wczoraj po drodze z pracy miałem jeszcze coś do załatwienia to wróciłem do domu przed 20. Czy 18 czy 20, słońce i tak już schowane... Dopadła mnie taka senność, że rower stanął pod znakiem zapytania. Wiedziałem, że jak położę się chociaż na chwilę to pewnie obudzę się rano albo w środku nocy i będę wkurzony, że nie poszedłem. Więc się nie kładłem ;) Zabrałem się od razu do zmiany opony z trenażerowego tacxa na Durano S. Po drodze było jeszcze trochę irytacji z licznikiem (pamiętam o zaległym wpisie, ale po wczorajszym dniu wychodzi na to, że coś z nim chyba jednak nie tak i nie wiem czy nie będę się musiał bawić w reklamacje/zwroty/wymiany czy inne cuda, ech...).
Ruszyłem więc dopiero o 20:30. Asfalt był jeszcze trochę mokry, bo wcześniej padał grad. Jak miło. W kwestii trasy zbyt dużego wyboru nie miałem, bo za miastem z latarniami niestety różnie bywa, a miło byłoby widzieć, co się ma pod kołami.
Na początku było marnie. Przy pierwszym mocniejszym akcencie trochę zwątpiłem, bo dosłownie po kilku sekundach nogi zaczęły się poddawać. Zastosowałem jednak znaną technikę motywacyjną i pojechałem dalej. Trochę się rozkręciłem i wpadło na moment chociaż te 45 km/h. Fajerwerków nie było, ale przynajmniej nogi jakkolwiek się rozruszały. Dojechałem do centrum, a skoro byłem już tam, to przecież niedaleko jest Powiśle oraz znana i lubiana Oboźna... :) Wiedziałem, że kilometrów i tak za dużo nie będzie, a chciałem się przecież trochę skatować. Oboźna nadaje się do tego celu jak znalazł. Tym bardziej po prawie dwóch miesiącach przerwy ;)
Podjechałem sobie trzy razy. Za pierwszym było całkiem nieźle, aż się zdziwiłem. Za drugim już troszkę ciężej - zacząłem na trochę zbyt twardym przełożeniu, jednak wciąż nie było tragedii. Trzeci raz był już nieco inny, bo nie podjeżdżałem sam. Od samego początku podjazdu postanowił mi towarzyszyć paskudny skurcz prawej łydki :) Drań puścił dopiero podczas zjazdu Tamką - 1:0 dla mnie, bo jak by nie patrzeć - pod Oboźną nie dałem za wygraną ;)
Zjechałem na moment nad Wisłę i zrobiłem sobie takie tam z mostem (wiem, byyyło ;)) i takie tam ze stadionem:
Podjechałem z powrotem Tamką i zacząłem - już po płaskim - kierować się w stronę domu. Niestety przed wyjściem nic nie zjadłem i powoli zaczynało mi brakować paliwa. Nogom zdążyło się już trochę dostać, a że dziś trzeba jeszcze było wstać jakoś do pracy to z czystym sumieniem (ok, lekkie wyrzuty miałem ;)) stwierdziłem, że starczy jak na powrót po przerwie.
Zgodnie z przewidywaniami kilometrów wyszło niewiele, ale czego się spodziewać po wieczornej jeździe w mieście... Fajnie, że chociaż tyle przejechałem, bo wiem przynajmniej, że mam sporo do nadrobienia w stosunku do ubiegłego roku. Mam nadzieję, że kilka wypadów wystarczy żeby wrócić do jako-takiej formy i szybko zapomnę o tym naprawdę marnym początku sezonu.
Fajnie, że kilometry wpadły, na 100% limit pecha na ten rok wyczerpany ☺ A nawiązując jeszcze do naszej poprzedniej dyskusji w komentarzach... ja właśnie kończę kurację po jakieś masakrycznej grypie. Tydzień w łóżku i drugi "rehabilitacji", katastrofa! Już dawno, aż tak mocno mnie nie położyło. Mam cichą nadzieję, że może w weekend już się uda ruszyć z domu na sportowo. Ale piszę głównie dlatego, żeby podziękować za pamięć o wpisie "licznikowym" ;-) chociaż niezbyt wesoło, jeśli szykuje się wymiana.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Współczuję, niestety wiem co to znaczy... Miejmy nadzieję, że wszelkie zarazy wkrótce znikną (do następnej zimy ;)) i przyjdzie wiosna, którą uda się rowerowo wykorzystać.
UsuńZupełnie nie ma za co :) Mi też ten wpis chodzi po głowie od momentu otrzymania licznika, ale chciałbym po prostu troszkę bardziej się z nim "oswoić" żeby nie opierać się tylko na pierwszym wrażeniu. I ciągle nie jestem przekonany czy faktycznie będzie musiał iść do reklamacji... Zdarza mu się wyłączyć/zresetować w dość niespodziewanych momentach. Spróbuję dać mu jeszcze jedną szansę, może jakoś "niefortunnie" wciskałem przyciski, chociaż zbyt dużej filozofii tu raczej nie ma ;)
Pozdrawiam!