06 lipca 2014

Szosa 05-07-2014 (94,69 km)

Wczoraj udało mi się pojawić w Starych Babicach na cosobotnim (jak to słowo dziwnie wygląda...) treningu. Podczas ostatniej jazdy tydzień wcześniej, nogi całkiem nieźle się spisywały, a i pogoda dodatkowo zachęcała do jazdy, więc zapowiadało się fajne kręcenie w grupie.

Pod kościołem zameldowało się ok. dziesięciu osób. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o wypadku, któremu uległ Michał podczas jednego z ostatnich treningów i ruszyliśmy. Początkowo jechało się całkiem przyjemnie, bo wiatr wiał w plecy. Coś tam nawet mocniej przycisnąłem na mariewskiej premii (bo Janek skoczył... ;)). Za Zaborowem odbiliśmy na Radzików i skierowaliśmy się w stronę Gawartowej Woli. Na liczniku było 35 - 45 km/h. Powoli docierało do mnie, że forma jeszcze nie ta... Parę razy zdarzyło mi się puścić koło i musiałem wówczas liczyć albo na swoje nogi albo na to, że koledzy akurat trochę odpuszczą ;) Jakoś jednak udawało mi się z powrotem dołączać do grupy i walczyć dalej z kryzysem.


Zaczynałem się kiepsko czuć, było mi słabo i powoli odechciewało mi się kręcić dalej. Starałem się jednak nie dawać za wygraną i wlokłem się gdzieś bliżej końca grupy. Najzabawniejsze było to, że w drodze powrotnej miał towarzyszyć nam mocny wiatr w twarz. Ja i moje nogi wprost nie mogliśmy się doczekać... :)

Przejechaliśmy przez Gawartową Wolę i w Pasikoniach zawróciliśmy na skrzyżowaniu z drogą 580. Wiatr dość szybko dał mi się we znaki i znowu zostałem nieco z tyłu. W Zawadach zatrzymaliśmy się na popas i była wówczas chwila żeby odetchnąć.


Puszka CocaColi i banan dodały mi trochę sił, ale po kilku kilometrach znowu zacząłem zwalniać... Poza zmęczeniem, teraz jazdę utrudniał jeszcze wspomniany wcześniej wiatr. Walczyłem ze sobą do Gawartowej Woli, gdzie postanowiłem odpuścić i jechać w stronę domu swoim tempem. Janek chciał mnie jeszcze dociągnąć do grupy, ale po prostu nie miałem już czym kręcić. Nie chciałem spowalniać chłopaków, więc podziękowałem i rozdzieliliśmy się. W Czarnowie odbiłem na Wilkową Wieś i w stronę Warszawy jechałem już swoimi spokojniejszymi 30 km/h. Nagle telefon dzwoni - okazało się, że Janek jednak poprosił resztę żeby poczekała i wrócił po mnie, ale że odbiłem wcześniej w lewo - minęliśmy się :) Umówiliśmy się, że poczekam na nich pod kościołem w Lesznie i jednak wrócimy razem. Po kilku minutach koledzy nadjechali i wróciłem do grupy. Czułem się już nieco lepiej, więc jakoś (jakoś to chyba dobre określenie) udawało mi się wytrzymywać tempo nadawane głównie przez Janka i Piotrka (tego samego Piotrka, którego spotkałem przypadkiem w kwietniu, i który cisnął tak na szerszych oponach... :)). Żeby jednak nie było zbyt kolorowo, kawałek przed Warszawą znowu zostałem trochę z tyłu. Ponieważ Paweł był w podobnej sytuacji, do Starych Babic dotarliśmy chwilę później, przy czym ja pełniłem rolę pasożyta siedzącego non-stop na kole... Posiedzieliśmy jeszcze kilka minut na starobabickim rynku, po czym już spokojniej pojechaliśmy w stronę domów.

Oj, to zdecydowanie nie był mój dzień... Za mało ostatnio jeździłem żebym mógł bez większych problemów wytrzymać tempo grupy i nogi najzwyczajniej w świecie nie dawały rady. Czasem jednak trzeba wycierpieć swoje żeby były jakieś efekty i z takiego właśnie założenia wychodzę ;) Na koniec jeszcze dwa zdjęcia od Janka - z samego początku i samego końca - do kroniki ;)



Dziś za to przejechaliśmy z żoną spokojne, regeneracyjne 20 km po mieście. Taka jazda też ma swój urok... ;)

5 komentarzy:

  1. Ja w niedzielę pobiłem życiowy rekord (wyszło 218 km), ale dużo spokojniejszym tempem. Zapewne gdzieś w piątek pojawi się na blogu relacja...

    Zazdroszczę formy, bo dla mnie utrzymanie średniej 35 km/h to nie lada wyczyn, który wymaga ogromnego samozaparcia. Wiem jak to jest resztkami sił gonić grupę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gratuluję! Od dłuższego czasu chodzi mi po głowie 200 km, ale jak to w moim przypadku bywa, ciągle nie ma czasu... Czekam na relację :)

      Z tą formą jest właśnie trochę marnie ;) Jestem jednak praktycznie pewien, że przy okazji kolejnej jazdy będzie już lepiej. Jeżdżę stosunkowo rzadko i po prostu czasem nogi muszą sobie "przypomnieć" mocniejszą jazdę - to był właśnie ten moment ;) Dla mnie też średnia 35 km/h w samotności to nie lada wyczyn - pewnie do takich prędkości nie dojdę. W grupie też trzeba się nieco namęczyć (i mieć właśnie trochę tego samozaparcia), momentami może nawet za bardzo, ale wówczas jest oczywiście odpowiednio łatwiej. Jak to mówią - "bez pracy nie ma kołaczy" ;)

      Usuń
  2. No no, Panie Darku, wyrazy uznania :) Ile by to nie zajęło (a wg mnie wcale nie zajęło tak długo), dystans naprawdę imponujący. T. coś wspominał o trasie... :) Gratuluję i życzę kolejnych takich - albo oczywiście dłuższych - wypadów!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ukrywam, że marzy mi się zrobienie takiego dystansu. Teraz jadę na 2 tygodnie urlopu rowerowego więc jest spora szansa, że wzmocnię nogi i dam radę pyknąć trzysetkę:D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem pewien, że po dwóch tygodniach regularnego kręcenia z trzysetką poradzisz sobie z palcem w bidonie ;) Trzymam kciuki, udanego urlopu!

    OdpowiedzUsuń