Wczoraj udało mi się pojawić w Starych Babicach na cosobotnim (jak to słowo dziwnie wygląda...) treningu. Podczas ostatniej jazdy tydzień wcześniej, nogi całkiem nieźle się spisywały, a i pogoda dodatkowo zachęcała do jazdy, więc zapowiadało się fajne kręcenie w grupie.
Pod kościołem zameldowało się ok. dziesięciu osób. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o wypadku, któremu uległ Michał podczas jednego z ostatnich treningów i ruszyliśmy. Początkowo jechało się całkiem przyjemnie, bo wiatr wiał w plecy. Coś tam nawet mocniej przycisnąłem na mariewskiej premii (bo Janek skoczył... ;)). Za Zaborowem odbiliśmy na Radzików i skierowaliśmy się w stronę Gawartowej Woli. Na liczniku było 35 - 45 km/h. Powoli docierało do mnie, że forma jeszcze nie ta... Parę razy zdarzyło mi się puścić koło i musiałem wówczas liczyć albo na swoje nogi albo na to, że koledzy akurat trochę odpuszczą ;) Jakoś jednak udawało mi się z powrotem dołączać do grupy i walczyć dalej z kryzysem.
Zaczynałem się kiepsko czuć, było mi słabo i powoli odechciewało mi się kręcić dalej. Starałem się jednak nie dawać za wygraną i wlokłem się gdzieś bliżej końca grupy. Najzabawniejsze było to, że w drodze powrotnej miał towarzyszyć nam mocny wiatr w twarz. Ja i moje nogi wprost nie mogliśmy się doczekać... :)
Przejechaliśmy przez Gawartową Wolę i w Pasikoniach zawróciliśmy na skrzyżowaniu z drogą 580. Wiatr dość szybko dał mi się we znaki i znowu zostałem nieco z tyłu. W Zawadach zatrzymaliśmy się na popas i była wówczas chwila żeby odetchnąć.
Puszka CocaColi i banan dodały mi trochę sił, ale po kilku kilometrach znowu zacząłem zwalniać... Poza zmęczeniem, teraz jazdę utrudniał jeszcze wspomniany wcześniej wiatr. Walczyłem ze sobą do Gawartowej Woli, gdzie postanowiłem odpuścić i jechać w stronę domu swoim tempem. Janek chciał mnie jeszcze dociągnąć do grupy, ale po prostu nie miałem już czym kręcić. Nie chciałem spowalniać chłopaków, więc podziękowałem i rozdzieliliśmy się. W Czarnowie odbiłem na Wilkową Wieś i w stronę Warszawy jechałem już swoimi spokojniejszymi 30 km/h. Nagle telefon dzwoni - okazało się, że Janek jednak poprosił resztę żeby poczekała i wrócił po mnie, ale że odbiłem wcześniej w lewo - minęliśmy się :) Umówiliśmy się, że poczekam na nich pod kościołem w Lesznie i jednak wrócimy razem. Po kilku minutach koledzy nadjechali i wróciłem do grupy. Czułem się już nieco lepiej, więc jakoś (jakoś to chyba dobre określenie) udawało mi się wytrzymywać tempo nadawane głównie przez Janka i Piotrka (tego samego Piotrka, którego spotkałem przypadkiem w kwietniu, i który cisnął tak na szerszych oponach... :)). Żeby jednak nie było zbyt kolorowo, kawałek przed Warszawą znowu zostałem trochę z tyłu. Ponieważ Paweł był w podobnej sytuacji, do Starych Babic dotarliśmy chwilę później, przy czym ja pełniłem rolę pasożyta siedzącego non-stop na kole... Posiedzieliśmy jeszcze kilka minut na starobabickim rynku, po czym już spokojniej pojechaliśmy w stronę domów.
Oj, to zdecydowanie nie był mój dzień... Za mało ostatnio jeździłem żebym mógł bez większych problemów wytrzymać tempo grupy i nogi najzwyczajniej w świecie nie dawały rady. Czasem jednak trzeba wycierpieć swoje żeby były jakieś efekty i z takiego właśnie założenia wychodzę ;) Na koniec jeszcze dwa zdjęcia od Janka - z samego początku i samego końca - do kroniki ;)
Dziś za to przejechaliśmy z żoną spokojne, regeneracyjne 20 km po mieście. Taka jazda też ma swój urok... ;)
Ja w niedzielę pobiłem życiowy rekord (wyszło 218 km), ale dużo spokojniejszym tempem. Zapewne gdzieś w piątek pojawi się na blogu relacja...
OdpowiedzUsuńZazdroszczę formy, bo dla mnie utrzymanie średniej 35 km/h to nie lada wyczyn, który wymaga ogromnego samozaparcia. Wiem jak to jest resztkami sił gonić grupę...
Gratuluję! Od dłuższego czasu chodzi mi po głowie 200 km, ale jak to w moim przypadku bywa, ciągle nie ma czasu... Czekam na relację :)
UsuńZ tą formą jest właśnie trochę marnie ;) Jestem jednak praktycznie pewien, że przy okazji kolejnej jazdy będzie już lepiej. Jeżdżę stosunkowo rzadko i po prostu czasem nogi muszą sobie "przypomnieć" mocniejszą jazdę - to był właśnie ten moment ;) Dla mnie też średnia 35 km/h w samotności to nie lada wyczyn - pewnie do takich prędkości nie dojdę. W grupie też trzeba się nieco namęczyć (i mieć właśnie trochę tego samozaparcia), momentami może nawet za bardzo, ale wówczas jest oczywiście odpowiednio łatwiej. Jak to mówią - "bez pracy nie ma kołaczy" ;)
No no, Panie Darku, wyrazy uznania :) Ile by to nie zajęło (a wg mnie wcale nie zajęło tak długo), dystans naprawdę imponujący. T. coś wspominał o trasie... :) Gratuluję i życzę kolejnych takich - albo oczywiście dłuższych - wypadów!
OdpowiedzUsuńNie ukrywam, że marzy mi się zrobienie takiego dystansu. Teraz jadę na 2 tygodnie urlopu rowerowego więc jest spora szansa, że wzmocnię nogi i dam radę pyknąć trzysetkę:D
OdpowiedzUsuńJestem pewien, że po dwóch tygodniach regularnego kręcenia z trzysetką poradzisz sobie z palcem w bidonie ;) Trzymam kciuki, udanego urlopu!
OdpowiedzUsuń