28 maja 2015

Szosa 28-05-2015 (52,16 km)

Kolejny raz musiałem sięgnąć po rozwiązanie awaryjne, czyli pobudkę o świcie. A właściwie nieco przed świtem ;) Jazdy było ostatnio naprawdę niewiele, a jakiś konkretniejszy dystans przejechałem prawie miesiąc temu. Postanowiłem więc wstać dziś wcześniej żeby nogi jeszcze bardziej się nie rozleniwiły. Ostatni raz kręciłem o podobnej porze w poprzedni wtorek, a chciałbym mieć kontakt z szosą przynajmniej ten skromniutki raz w tygodniu. Ostatnie wydarzenia nieco skomplikowały ów plan, ale nie poddaję się ;) Poza tym, chciałem sobie odreagować ostatnie parę dni, które były naprawdę mocno męczące. Z tego też powodu - w przeciwieństwie do innych jazd o tej porze - nie ukrywam, że wczorajszego wieczora niekoniecznie uśmiechała mi się dzisiejsza pobudka o 4 rano, ale wiedziałem, że jak już się wstanie to potem będzie już tylko lepiej. No i sprawdziło się... ;)

Dziś co prawda chwilę zaspałem i z łóżka wyszedłem dopiero o 4:15, ale sprężyłem się z szykowaniem i na trasie byłem o 4:35. Było już właściwie jasno, jednak całokształt psuło minimalnie 8°C na termometrze. W porównaniu do ostatniej jazdy, dozbroiłem się dodatkowo w rękawiczki i buffa na głowę. Było w sam raz. Skierowałem się na Czosnów.

Jadąc w tamtą stronę, tym razem również miałem słońce za plecami, więc jego ładny wschód mnie w pewnym sensie ominął. Trasa ta i tak jest w znacznym stopniu osłonięta drzewami czy zabudowaniami, więc tym trudniej byłoby podziwiać sobie czerwono-pomarańczowe widoczki. Dzisiejszy dzień był jednak słoneczny, więc i tak było przyjemnie.



Początkowo jechało mi się tak sobie. Nogi były nieco zamulone, a i czułem, że coś mnie spowalnia, jednak starałem się w miarę solidnie cisnąć. Dopiero po nawrotce w Czosnowie zorientowałem się, że wiał leciutki wiatr - jadąc w stronę Czosnowa nie był na tyle wyczuwalny żebym mógł od razu stwierdzić, że to wiatr w twarz, ale jednak przeszkadzał i to on mnie potajemnie spowalniał ;) Droga powrotna minęła już więc nieco przyjemniej. I szybciej. Do dużych kół trzeba mieć duże nogi... ;)


Jadąc jeszcze Rolniczą w kierunku Czosnowa, miałem okazję uratować cenne życie. Kurze życie :) Zauważyłem, że na chodniku szamoczą się jakieś zwierzaki. Ciężko było od razu zobaczyć kto i co, ale szybko okazało się, że to kura i lis, który widocznie szukał na śniadanie jakiegoś świeżego drobiu zamiast obleśnego McTosta z bekonem i serem. Kiedy podjechałem bliżej i ujrzał moją potęgę (spójrzcie jeszcze raz na powyższe zdjęcie...), nerwy najwidoczniej wzięły górę, postanowił odpuścić i w popłochu poleciał (bez kury) za najbliższy zakręt. Niedoszła ofiara zapewne wciąż była w szoku, bo nie raczyła mi nawet podziękować, ale kto wie - może kiedyś trafi na mój talerz i wówczas pożałuje tego faux pas. Tak czy inaczej, od dziś mogę z czystym sumieniem nazywać się się Kurzym Wybawcą i już teraz czekam na zgłoszenie do kolejnej edycji konkursu Zwykły Bohater ;)

Wyszło nieco mniej kilometrów niż ostatnio, ale musiałem dziś wrócić troszkę wcześniej do domu. Cieszy jednak i te pięć dyszek, bo lepsze to niż nic, a i przez cały dzień byłem dzięki nim pełen jakiejś pozytywnej energii. O ile okoliczności i czas pozwolą, może uda mi się w sobotę wyskoczyć na nieco dłuższy dystans. Miejmy nadzieję, że optymistyczne jak dotąd prognozy się sprawdzą. Ostatnio jednak pogoda zmienia się częściej niż poglądy kandydatów podczas kampanii wyborczej, więc może lepiej się jeszcze nie nastawiać...? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz