Zew roweru wzmagał się od dłuższego czasu, jednak obrzydliwa odwilż i brak czasu skutecznie hamowały moje zamiary. Przedwczoraj postanowiłem coś z tym zrobić i przytargałem do domu Scotta i trenażer żeby chociaż trochę pokręcić. Musiałem najpierw wyczyścić rower, bo po ostatniej jeździe (ekhm, miesiąc temu :)) uzbierało się na nim trochę lekkiego błotka, a nie chciałem zmieniać mieszkania w chlew ;) Ta operacja zakończyła się sukcesem, więc przyszedł czas na zmianę opony na trenażerową. Z tym też jakoś poszło i... kompletnie straciłem zapał do jazdy. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że korzystanie z trenażera nie jest jakoś wyjątkowo porywające, może dlatego, że nie mam się z nim za bardzo jak ustawić żeby widzieć coś innego niż pustą ścianę albo drzwi, co jakoś wyjątkowo nie motywuje, a może też dlatego, że irytuje hałas, który odbiera - i tak nieco ograniczoną - przyjemność z kręcenia. Mniejsza z tym, po prostu odpuściłem...
Dziś jednak los się do mnie uśmiechnął i po kilku ostatnich dniach, kiedy padał deszcz i wiał mało sympatyczny wiatr, drogi były raczej suche i na niebie nie było tak dużo chmur. Co prawda temperatura nie była do końca hawajska, bo termometr pokazywał 1°C, ale główny warunek - jest w miarę sucho - był spełniony. Żeby było weselej, musiałem z powrotem zmienić oponę na Durano i pogodzić się z myślą, że świeży wyczyszczony rowerek znowu zostanie zbrukany tym, co po ulewach może jeszcze zalegać na drogach. Trudno :) Zabrałem się do zmiany opony i ubierania się w miliard warstw zimowych ciuchów.
Nowością był Buff, którego dostałem ostatnio w prezencie. Co prawda raz w nim już jechałem, ale za krótko, żeby móc powiedzieć coś więcej. Obawiałem się nieco o to, że na zimę będzie za cienki (jest to standardowa wersja z mikrofibry), ale ku mojemu zaskoczeniu całkiem nieźle się spisał. Założyłem go sobie w poniższy sposób:
Wygląda może mało elegancko, ale spełnił swoje zadanie, którym dziś była ochrona gardła i szyi. Zawinąłem go lekko wokół paska od kasku żeby się nie zsuwał, a z tyłu schowałem pod czapkę. Szyja była więc całkiem nieźle uszczelniona i w przeciwieństwie do tego, co wcześniej niejednokrotnie się zdarzało, wróciłem z niewyziębionym gardłem. Tak więc, pierwszy egzamin zdany. Kolejne nadzieje wiążę z Buffem podczas jazd na jesieni, bo wtedy zazwyczaj nie zakładam już czapki i może będzie to rozwiązanie optymalne z termoizolacyjnego punktu widzenia.
Co do samej jazdy - kręciło się dziś całkiem dobrze. Pojechałem do Czosnowa, bo - chociaż jazda ul. Rolniczą (do której dojazd to teraz ode mnie równe 13 km, a i jedzie się nią przez 13 km ;)) jest nieco monotonna, to lubię (odkąd tragiczne betonowe płyty zastąpili równiutkim asfaltem) ciąg ulic Trenów-Kampinoska-Wiślana z lekkimi zjazdami/podjazdami. Zawsze to jakieś urozmaicenie. Co prawda jadąc w tamtą stronę musiałem zmagać się z całkiem silnym wiatrem, jednak pocieszało mnie to co zawsze w takiej sytuacji - że z powrotem będzie przyjemnie. Tak też było i droga powrotna upłynęła pod znakiem dużej tarczy i już bardziej akceptowalnie wyglądających cyferek na liczniku. Żeby było przyjemniej, coraz częściej chmury dawały za wygraną i jazdę umilało słońce, którego nie widziałem już naprawdę od dawna. Po drodze minąłem 3 szosowców. Wracając postanowiłem zawalczyć trochę na hopce na ul. Wiślanej i pocisnąłem mocniej na dużej tarczy. Efekt był zadowalający, jednak później nogi chyba dodatkowo odczuły ten wyczyn ;) To, co dobre szybko się kończy, więc na 45 kilometrze kompletnie odcięło mi prąd. Częściowy był w tym też udział głodu, bo przed wyjściem zjadłem tylko lekkie śniadanie i banana. Tak więc, końcówka może nie do końca wymarzona, ale ponoć kolarstwo to krew, pot i łzy - co prawda dziś był tylko pot, ale swoje wycierpiałem ;) Jadąc już ul. Radiową wyprzedził mnie (co nie było wyjątkowo trudne, bo wlokłem się chyba wolniej niż 25 km/h ;)) szosowiec. Ambicja zrobiła swoje ;) i pomimo zmęczenia przycisnąłem mocniej żeby złapać koło. To też się udało i pasożytniczo jechałem już 30 km/h, dziękując na koniec za pomoc i odbijając do domu, w którym czekała na mnie kochana żona z pysznym makaronem. Czy to nie raj? ;)
Po dzisiejszej jeździe okazało się, że muszę założyć drugi łańcuch, gdyż temu wybiło kolejne 750 km (bardzo mi się podoba funkcja Trip Down w Sigmie - właśnie do tego ją wykorzystuję), a po takim dystansie postanowiłem je zmieniać.
Teraz pozostało mi wyczyścić rower, zająć się wspomnianym łańcuchem i stworzyć sobie nowy arkusz w Excelu ze statystykami (oj, jakże to wyolbrzymione określenie :)) jazd w 2013 roku. A tych będzie z pewnością całe mnóstwo, prawda? ;)
Co do samej jazdy - kręciło się dziś całkiem dobrze. Pojechałem do Czosnowa, bo - chociaż jazda ul. Rolniczą (do której dojazd to teraz ode mnie równe 13 km, a i jedzie się nią przez 13 km ;)) jest nieco monotonna, to lubię (odkąd tragiczne betonowe płyty zastąpili równiutkim asfaltem) ciąg ulic Trenów-Kampinoska-Wiślana z lekkimi zjazdami/podjazdami. Zawsze to jakieś urozmaicenie. Co prawda jadąc w tamtą stronę musiałem zmagać się z całkiem silnym wiatrem, jednak pocieszało mnie to co zawsze w takiej sytuacji - że z powrotem będzie przyjemnie. Tak też było i droga powrotna upłynęła pod znakiem dużej tarczy i już bardziej akceptowalnie wyglądających cyferek na liczniku. Żeby było przyjemniej, coraz częściej chmury dawały za wygraną i jazdę umilało słońce, którego nie widziałem już naprawdę od dawna. Po drodze minąłem 3 szosowców. Wracając postanowiłem zawalczyć trochę na hopce na ul. Wiślanej i pocisnąłem mocniej na dużej tarczy. Efekt był zadowalający, jednak później nogi chyba dodatkowo odczuły ten wyczyn ;) To, co dobre szybko się kończy, więc na 45 kilometrze kompletnie odcięło mi prąd. Częściowy był w tym też udział głodu, bo przed wyjściem zjadłem tylko lekkie śniadanie i banana. Tak więc, końcówka może nie do końca wymarzona, ale ponoć kolarstwo to krew, pot i łzy - co prawda dziś był tylko pot, ale swoje wycierpiałem ;) Jadąc już ul. Radiową wyprzedził mnie (co nie było wyjątkowo trudne, bo wlokłem się chyba wolniej niż 25 km/h ;)) szosowiec. Ambicja zrobiła swoje ;) i pomimo zmęczenia przycisnąłem mocniej żeby złapać koło. To też się udało i pasożytniczo jechałem już 30 km/h, dziękując na koniec za pomoc i odbijając do domu, w którym czekała na mnie kochana żona z pysznym makaronem. Czy to nie raj? ;)
Po dzisiejszej jeździe okazało się, że muszę założyć drugi łańcuch, gdyż temu wybiło kolejne 750 km (bardzo mi się podoba funkcja Trip Down w Sigmie - właśnie do tego ją wykorzystuję), a po takim dystansie postanowiłem je zmieniać.
Teraz pozostało mi wyczyścić rower, zająć się wspomnianym łańcuchem i stworzyć sobie nowy arkusz w Excelu ze statystykami (oj, jakże to wyolbrzymione określenie :)) jazd w 2013 roku. A tych będzie z pewnością całe mnóstwo, prawda? ;)
No proszę, pierwsza jazda i już odkryłeś najlepszy sposób na noszenie Buffa jesienią/zimą ;) Noszę go dokładnie tak jak Ty!
OdpowiedzUsuńJedyna różnica u mnie jest taka, że zamiast czapki noszę opaskę, a dla ochrony głowy zaklejam otwory w kasku. Wydaje mi się, że tak jest wygodniej, ale co kto lubi :)
Pozdrawiam z życzeniami szybkiego "odbijania" kolejnych zmian łańcucha! :)
Też dziś jeździłem, ale na góralu i żałuję bardzo, że nie pojechałem na szosę, bo jak się okazało było całkiem sucho. A góralem po wjechaniu do lasu musiałem szybko, odbić z powrotem na asfalt, bo nie dało się jechać taki lód. A asfalt w sam raz na pojeżdżenie szosą. Fajnie, że jeździsz :) . Już nie długo początek sezonu i mam nadzieję, że się spotkamy na trasie. Bym zapomniał też lubię tą hopkę na Wiślanej, zawsze tam biorę się w garść, cisnę mocniej i zastanawiam się jak to jest jeździć w górach :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMocne masz kopyto jak po 750km zmieniasz łańcuch...
OdpowiedzUsuńJak dla mnie sprawa jest prosta, jak ktoś ma skuwacz bądź spinkę, to im częściej zmienia się łańcuch parami, tym lepiej.
OdpowiedzUsuńA ja osobiście nigdy tej zasady nie pojmę. Kaseta nie wykrywa przecież, z jakim egzemplarzem łańcucha ma do czynienia, tylko zużywa się, kiedy łańcuch jest zużyty, lub pracuje poprawnie, kiedy jest świeży.
OdpowiedzUsuńW moim odczuciu zupełnie wystarczające jest regularne mierzenie zużycia łańcucha przymiarem - urządzonko takie kosztuje 15 zł i moim zdaniem jest całkowicie wystarczające. Z drugiej strony zdaję sobie jednak sprawę, że każda ze stron ma swoje racje i wątpię, aby ktokolwiek kogokolwiek przekonał :D
Pozdrawiam!
Wielkie dzięki za komentarze, Panowie!
OdpowiedzUsuń@Wojtek:
Hehe, dobrze wiedzieć :) Po założeniu go tylko na szyję nieco się zsuwał i nie do końca przylegał o szyi, więc postanowiłem go właśnie jakoś trwalej "zamocować" ;) W zimie jeżdżę ze wspomnianą czapeczką, której jak na razie nie zamierzam zdradzać, bo jestem z niej bardzo zadowolony. O zaklejeniu otworów w kasku będę jednak pamiętał :)
@Anonimowy:
No tak, w lesie chyba teraz kiepsko... Cieszyłem się, że wybrałem asfalt (skoro już poszedłem na rower raz na 100 lat ;)). Hehe, oj tak, może w końcu się uda spotkać. Osobiście, jestem bardzo ciekawy jak w ogóle będzie wyglądał mój "sezon" po ślubie, bo to będzie pierwsza wiosna/lato/jesień, kiedy będę musiał jakoś pogodzić rower z "codziennym życiem". Jestem na razie dobrej myśli, chociaż pewnie częściej jak raz czy dwa razy w tygodniu będzie ciężko wysupłać. Ale i taka częstotliwość by mnie cieszyła (nawet bardzo) a jak wyjdzie - zobaczymy. Kto wie, może kiedyś i Wiślaną pojedziemy razem? :D
@dyskusja o zmianie łańcucha :)
Nikt - zmieniam, ale nie wywalam (czytałem gdzieś, że zawodowcy zakładają nowy łańcuch co wyścig/etap :)) ;) Jeżdżę właśnie "na dwa łańcuchy". Niektórzy zmieniają co 500 km, niektórzy po 1000, inni może jeszcze inaczej, ja przyjąłem sobie 750 km. Tak naprawdę po raz pierwszy (w sensie od złożenia Scotta) korzystam z tej metody, więc nie mogę potwierdzić jej skuteczności, ale wydaje mi się, że ma sens. Widzę to tak, że zakładam do nowego napędu nowy łańcuch, który po x km troszkę się zużywa, więc zmieniam na drugi łańcuch. Ten też się zużywa, ale przez te x km napęd (korba/kaseta) znowu pracuje z nowym łańcuchem. Zużyty łańcuch wpływa (jak mniemam) niekorzystnie na resztę napędu, docierając ją "do siebie". Po założeniu nowego łańcucha (przy jeździe "na jednym łańcuchu") współpracuje on z częściowo zużytymi zębatkami, przez co on też się ściera itd. i żeby wszystko ładnie pracowało, trzeb wymienić cały napęd. Tak to chyba wygląda w teorii, chociaż tak jak napisałem - w praktyce pierwszy raz korzystam z metody dwóch łańcuchów. To, co pisze Wojtek o korzystaniu z przymiaru też ma w sumie sens. Łańcuch za bardzo się wyciągnął/wytarł - zmieniamy na nowy i zębatki nie cierpią. Diabeł pewnie tkwi w szczegółach, czyli w tym przypadku chyba w tym, jak bardzo "troszkę wyciągnięty" (w granicach akceptacji przy użyciu przymiaru) łańcuch wpływa na szybkość zużywania się reszty napędu w porównaniu do stosowania dwóch łańcuchów na zmianę, przy czym łańcuch zużywa się chyba najszybciej z całego napędu (łańcuch > kaseta > korba). Do tego dochodzą kolejne "szczegóły", jak właśnie "moc kopyta" :) warunki, w których łańcuch był użytkowany itd. Chyba podpiszę się pod słowami Wojtka, że "każda ze stron ma swoje racje" i też nie chcę tu nikogo na siłę przekonywać, bo nie o to tu chodzi - po prostu postanowiłem spróbować jeździć na dwa łańcuchy i ciekaw jestem, czy faktyczne opóźni to zużywanie się napędu.
Pozdrowienia dla Wytrwałych Czytelników :)