10 marca 2014

Szosa 08-03-2014 (60,43 km)

Aż wstyd się przyznawać, ale minęły aż dwa miesiące od mojej ostatniej wizyty na szosie. Pomimo szczerych chęci, okoliczności niestety nie sprzyjały i po drodze były tylko jakieś symboliczne wypady na authorze.

W ostatnią sobotę pojawiła się możliwość zaliczenia paru upragnionych kilometrów na scott'cie. Żeby nie było jednak zbyt pięknie, rano zjadłem coś czego widocznie nie powinienem, bo brzuch od razu dał o sobie znać. Tragedii nie było, ale mimo wszystko coś mu tam nie pasowało. Mimo to jednak postanowiłem, że pojadę. Szkoda byłoby rezygnować z jazdy, tym bardziej, że pogoda była już mocno wiosenna.

Cudów się nie spodziewałem, ale po cichu miałem nadzieję, że nie będzie aż tak źle. Wiadomo niestety, czyją matką jest nadzieja :) co rzeczywistość szybko zweryfikowała. Jechało mi się tragicznie. Ciężko było mi uzyskać choćby trochę satysfakcjonującą prędkość, tętno wskakiwało na jakieś chore wartości i na domiar złego jechałem pod wiatr.

Na Sikorskiego spotkałem innego szosowca, który akurat jechał w tym samym kierunku. Po uzyskaniu oficjalnej zgody :) na skorzystanie z jego koła, schroniłem się przed wiatrem i tak przejechaliśmy kilka kilometrów. Doszedłem jednak do wniosku, że wypada też dać coś od siebie i kolejne parę kilometrów przejechałem z przodu. Po pewnym czasie się rozjechaliśmy i postanowiłem dotrzeć do Leszna (w planach miałem jakiś krótszy dystans na rozgrzewkę, ale nie nie... musiałem przecież pojechać dalej ;)). Co prawda nogi zdążyły się już minimalnie rozkręcić, ale to wciąż nie było to. Dotoczyłem się do Leszna, wciąłem banana i zawróciłem. Nie trzeba być szosowym Nostradamusem żeby przewidzieć, że szybko zacząłem zdychać. Prędkość spadła poniżej średniej krajowej :), brzuch nadal wysyłał jakieś negatywne sygnały, a że przed wyjściem nie zjadłem zbyt wiele (bo i ciężko było mi coś więcej w siebie wcisnąć) to i nie było skąd czerpać energii. Proste i logiczne, ale ja oczywiście musiałem się o tym już któryś raz przekonać na własnej skórze :) Praktycznie bez sił zbliżałem się jednak w stronę domu. Jak to w takich sytuacjach bywa, myślałem już wówczas tylko o tym co zjem po powrocie i ile ton tego będzie ;)

Po zdecydowanie zbyt długim czasie przekroczyłem wreszcie swoje skromne progi i doszedłem do wniosku, że tak beznadziejnie już dawno się nie czułem. Pomijając brzuch, bolały mnie kolana, ręce, głowa i... tak naprawdę chyba wszystko. Marzyłem tylko o tym żeby pójść spać, ale na to niestety nie mogłem sobie pozwolić. Prysznic mnie trochę ożywił, ale i tak wciąż czułem się jak szosowa ruina :)

Tak to jest jak się po dwumiesięcznej przerwie jedzie z bolącym i praktycznie pustym brzuchem na nieco zbyt długi dystans... Mamy wyjątkowo błyskotliwy morał, czas więc na zdjęcie! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz