Jak by nie patrzeć, przyszła jesień. Coraz częściej pada z nieba jakieś dziadostwo, wieje i jest ponuro. Dziś jednak nie padało, a po pracy mogłem sobie pozwolić na krótki wypad na szosę. Chociaż po pracy to może nie do końca dobre określenie, bo chociaż zebrałem się dziś do domu o całkiem normalnej godzinie, to na rower wyszedłem dopiero przed 20, bo wcześniej było jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. 12°C na termometrze jakoś wyjątkowo nie zachęcało, ale skoro pojawiła się okazja do zrobienia kilku kilometrów to wypadało z niej skorzystać :)
Przed wyjściem przesunąłem bloki nieco do tyłu, bo podczas ostatniej jazdy - chociaż kolana już nie bolały - zdecydowanie zbyt mocno pracowały łydki. Po dzisiejszych skromnych czterech dyszkach mogę chyba stwierdzić, że jest zdecydowanie lepiej. Kolana się nie odzywają, pedałuje mi się całkiem nieźle i - jak mi się przynajmniej zdaje - dość wydajnie. Zostawię na razie takie ustawienie i zobaczymy jak będzie po kolejnych kilku jazdach.
Głównie ze względu na porę, trasa niestety znowu ta sama - do ronda w Zaborowie i z powrotem. Tak tak, teraz czas na kolejne nocne zdjęcie, na którym praktycznie nic nie widać... ;)
Niestety, przed 20 było już kompletnie ciemno, więc wolałem jechać jakkolwiek oświetloną drogą niż kluczyć po jakichś bocznych szosach. W tamtą stronę jechałem praktycznie cały czas na małej tarczy utrzymując kadencję w okolicach 90 - 100 RPM, co - jak na mnie - jest stosunkowo rzadko spotykane. Przeważnie kręcę sobie bliżej 80 - 85 RPM, ale akurat wiał dość mocny wiatr, co jednak całkiem pozytywnie mnie nastrajało, bo jechało mi się stosunkowo lekko, a wiedziałem, że z powrotem będzie już znacznie przyjemniej. I tak też było - po nawrotce na rondzie, wiatr w plecy pozwolił jechać bliżej 40 km/h. Bardzo miło. Ale do czasu... Na 25. kilometrze złapał mnie deszcz :) Nie była to jakaś ogromna ulewa, ale do domu jeszcze trochę mi zostało, a - głównie ze względu na godzinę - nie uśmiechało mi się zbytnio suszenie i czyszczenie całego roweru po powrocie, pomijając telefon schowany w kieszeni na plecach ;) Na szczęście po dwóch kilometrach deszcz odpuścił. Niestety nie na długo - jakoś po 30. kilometrze powrócił ze zdwojoną siłą :) Tym razem zmokłem już trochę bardziej, ale że byłem niedaleko domu to przynajmniej rokowania były nieco bardziej optymistyczne ;) Chciałem dokręcić do 35 km, bo zaczynało być już naprawdę mokro, zimno i ślisko, ale akurat jak byłem zaledwie kilkaset metrów od domu, przestało padać. Chociaż trochę ponad 40 km to i tak nie do końca to czego by się chciało, to 35 km jest jeszcze gorsze... ;) Wskoczyłem jeszcze na szybko na Górczewską, tam się solidnie na koniec skatowałem i tym razem - ze skurczem w prawej łydce - już ostatecznie skierowałem się do domu.
Po potraktowaniu Rohloffem łańcuch wciąż cichutko i płynnie pracuje, bloki zdają się być z grubsza dobrze ustawione, nogi mają jeszcze resztki jakiejkolwiek formy, więc pozostaje tylko polować na kolejną okazję do wyskoczenia na szosę. Byle tylko pogoda jeszcze przez jakiś czas nie robiła sobie głupawych żarcików... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz