11 sierpnia 2013

Szosa 11-08-2013 (63,27 km)

Cały dzień była piękna pogoda, pojechaliśmy sobie z M do lasu na rowerach (na piknik, a jakże! :D), nie było za gorąco, na niebie było tylko parę chmur. Po prostu idealnie. Potem miałem jeszcze wskoczyć na szosę i tak też zrobiłem. Chciałem sobie pojechać do Leszna. No i cóż, długo się ładną pogodą nie nacieszyłem. Ledwo co dojechałem do Grotów i ze słońcem mogłem się pożegnać :)


Nie wyglądało to zbyt dobrze, ale skoro już udało mi się wyjść na szosę po dwóch tygodniach przerwy to postanowiłem nie zawracać. Pokręciłem się po okolicy i wyjechałem na drogę 580. Robiło się coraz ciemniej i wiało coraz mocniej.


Jakoś wyjątkowo nie marzyłem o tym żeby przemoknąć do suchej nitki i suszyć potem wnętrzności Scotta, więc po dotarciu do Wierzbina postanowiłem jednak zawrócić (ale nie wrócić ;)). Teraz wiatr walił pięknie w plecy, więc do Warszawy jechało się wyjątkowo miło. Ponieważ wciąż nie padało a nogi zdążyły się już całkiem dobrze rozkręcić, postanowiłem że zrobię parę kilometrów po mieście. Tak - jazda po mieście to coś czego zazwyczaj staram się unikać, ale że dziś niedziela, a w dodatku mamy sierpień i ludzie powyjeżdżali na urlopy to drogi były stosunkowo puste i nie stojąc w korkach można było jechać w naprawdę przyzwoitym tempie. I - co trochę mnie zaskoczyło - tak właśnie było. Pomimo tych kilkunastu dni przerwy czułem się całkiem nieźle i sił nie brakowało. Zrobiłem sobie pętlę przez centrum i po powrocie w okolice domu na liczniku było 50 km. Coś tam jeszcze w nogach zostało, a że miałem jeszcze chwilę to postanowiłem zrobić kilka kilometrów więcej. Bez dłuższych rozważań pojechałem znowu na drogę 580 i odbiłem na Hubala-Dobrzańskiego. Słońce po raz kolejny się dziś wycofywało, ale tym razem miało sobie zniknąć na dobre (a przynajmniej na najbliższe kilkanaście godzin ;)).


Nie miałem ze sobą lampek (bo przecież jest ładna pogoda i jak będę wracał to będzie jasno...), więc nie chciałem też jechać nie wiadomo jak daleko, ale ostatecznie jeszcze te 10 km z kawałkiem wpadło.

Dzisiejszy dzień można uznać za rowerowo udany - najpierw rekreacyjne kilkanaście kilometrów z żoną, a potem jeszcze szosa. Gdyby więcej niedziel tak wyglądało... ;)

2 komentarze:

  1. Ach, te fotki - niby nic wielkiego, a zawsze czyta się przyjemniej :)

    W sobotę urządziłem sobie podobną, bardzo "piknikową" jazdę - dawno już nie miałem tyle radości z jeżdżenia! Niby przyjemnie jest podkręcać średnią, ale spokojna jazda w towarzystwie okraszona pogaduchami też ma niesamowity urok :)


    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nic tylko kolejny raz muszę się zgodzić... ;) Zdjęcia staram się robić w miarę możliwości (tak tak, kosztem cennych sekund! :D), bo - tak jak piszesz - zawsze to jakiekolwiek urozmaicenie tych żałosnych wpisów, a i miło potem powspominać (chociażby w zimie kiedy jest jeszcze mniej jazdy) - o tym już chyba zresztą kiedyś pisałem :)

    A i owszem - "piknikowa" jazda też jest świetna i na pewno stanowi spore urozmaicenie dla szosy. Najważniejsze to odnaleźć równowagę we wszechświecie... ;)

    Standardowo również pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń