31 maja 2011

Szosa 31-05-2011 (73)

Czosnów po raz kolejny. Przed południem musiałem pozałatwiać parę spraw, więc na rower zebrałem się dopiero ok. 14. Zastanawiałem się, czy nie skusić by się dzisiaj na setkę, ale pogoda szybko zweryfikowała moje zapędy ;) Upał! 30°C, więc dla mnie za dużo o te 10... Do tego żadnej chmury na niebie. Wystarczyło zatrzymać się na chwilę i od razu całe cielsko mokre. Na Obozowej asfalt tak się nagrzał, że stając na światłach można było stwierdzić, że ma konsystencję ciasta :) Chcąc nie chcąc, zostawiłem na nim parę wgnieceń od opon i bloków. Ruszając kołem na boki asfalt też się ruszał, a jadąc czuć było jaki jest miękki. Na szczęście chyba tylko tam był odcinek tak wyjątkowej nawierzchni, potem już było lepiej. Miło jechało się lasem, bo zawsze to trochę darmowego cienia. W tamtą stronę cały czas z wiatrem, który wiał całkiem solidnie. Przed Łomiankami dało się przez pewien czas jechać nawet te 45 - 50 km/h. Po skręcie w Rolniczą, aż do Czosnowa było już przeważnie ok. 40 km/h, co przedstawia poniższy obrazek (nieostry trochę, ale zarówno warunki jak i sprzęt nie ułatwiały zadania ;)):


Tak, jak fajnie było zasuwać w tamtą stronę z wiatrem, tak wiedziałem, że z powrotem będzie masakra. No i była... ;) Prędkość już znacznie niższa, bo ok. 30 km/h, a często i mniej. Myślę, że właśnie wiatr i upał mnie zniszczył, bo siły zaczęły mnie szybko opuszczać. Chyba trochę za mało zjadłem przed wyjściem, ale dobrze chociaż, że wziąłem ze sobą banana, to jakoś dojechałem. Na Bemowie postanowiłem odpocząć chwilę w cieniu i uraczyć się zimną Colą, co mnie trochę ożywiło. Akurat wtedy dostałem też wspierająco-chłodzącego SMSa od M - co za wyczucie - widać, że znamy się nie od dziś :D Do domu jechało się już trochę lepiej, aczkolwiek ciągle pod wiatr. Jakoś jednak dotarłem, wzbogacony o kolejną porcję rowerowej opalenizny, którą niedługo trzeba będzie chyba uwiecznić na zdjęciu, bo - jak to bywa - zaczyna się coraz dziwniej prezentować ;) Chwilę sobie odpocznę i trzeba się zabierać do roboty, bo różnej maści projekty i prezentacje wzywają. W związku z tym obawiam się, że najwcześniej na rowerek wsiądę może dopiero w poniedziałek, ale zobaczymy, może i wcześniej uda się coś zorganizować.

29 maja 2011

Polacy na ostatnim etapie Bayern-Rundfahrt 2011

Ooo, właśnie się dowiedziałem, że na ostatnim etapie tegorocznego Bayern-Rundfahrt przez ok. 150 km uciekał samotnie Jarek Marycz! :) Jak to z ucieczkami bywa, złapali go 6 km przed metą, ale i tak wyrazy uznania. Na kresce za to Andre Schulze z CCC dojechał na 4. miejscu. I dobrze i źle, bo 4 miejsce to chyba najgorsze miejsce dla jakiegokolwiek sportowca ;) Fajnie jednak, że Polacy są widoczni. Ostatecznie, Marycz ukończył wyścig na 20. pozycji, a zaraz za nim znalazł się Łukasz Bodnar.

Chyba muszę sobie postanowić, że nie będę się aż tak rozpisywał o wszelkiej maści wyścigach, etapach, klasyfikacjach, blablabla :) Od tego są w końcu inne strony. Postaram się ew. ograniczać do wyczarowania kilku słów przy jakichś większych szosowych wydarzeniach albo przy okazji czegoś, co wyjątkowo wzbudzi moje szeroko pojęte zainteresowanie w tym temacie ;)

Zakończenie Giro d'Italia 2011

No i 3 tygodnie Giro zleciały nie wiem kiedy. Cały wyścig wygrał oczywiście Contador, który był właściwie bezkonkurencyjny w tym roku. Robił, co chciał. Niektórym, wyścig mógł się przez to wydawać nudny, ale wg mnie wcale taki nie był. Właściwie za każdym razem wiadomo było, że skoro etap kończy się podjazdem, to będzie on należał do Alberto. Jednak nie każdy taki etap padał łupem Hiszpana, bo 2 razy (chyba, że pominąłem coś jeszcze oprócz wygranej Rujano i Tiralongo) zachował się naprawdę elegancko (przez co mam o nim teraz trochę lepsze zdanie ;)) i przepuszczał rywali na kresce. To, kto zajmie pierwsze miejsce było praktycznie jasne już wcześniej, jednak nie do końca wiadomo było, kto będzie drugi i trzeci. Nibali wytrwale walczył ze Scarponim, jednak ostatecznie pod koniec Giro był juz chyba trochę zbyt ujechany, przez co przypadło mu miejsce trzecie. Może byłoby inaczej, gdyby nie choroba Sylwka? Szkoda, że pokazał się dopiero na ostatnim górskim etapie, ale też fajnie, że pomimo choroby w ogóle się pokazał i to ze swojej najlepszej strony. Ładnie pracował też Przemek Niemiec, ale z tego, co wiem, to po drugim tygodniu też miał jakieś problemy zdrowotne. Jak pech to pech ;) Piątka dla Rujano, który niejednokrotnie nie dawał za wygraną i dzielnie walczył. Malutki jest, a nóżki ma niezłe, skubany ;) Giro się więc skończyło. Szkoda, że ze smutnym akcentem na trzecim etapie... Niedługo Dauphine Libere, a potem Tour de France. Gratulacje dla Contadora, bo niewątpliwie zasłużył na wygraną. O ile potem nie okaże się oczywiście, że jechał na jakichś magicznych eliksirach ;) Ciekaw jestem jego konfrontacji z Andym Schleckiem na TdF...

Szosa 29-05-2011 (50)

Do wczesnego popołudnia dzień zleciał w bardzo miłej, imieninowej atmosferze (jeszcze raz wszystkiegooo najlepszegooo! :)). Ponieważ miałem znowu 3 dni przerwy od roweru, dziś było w planie przełamanie złej passy ;) Po obejrzeniu końcówki relacji z ostatniego etapu Giro, wskoczyłem na rowerek z planem przejechania nieco mocniejszym tempem ok. pięciu dyszek. Standardowo droga 580 i okolice. Wcześniej oczywiście wydostanie się z miasta. Pierwszą połowę trasy jechało się tak sobie. Nogi miałem jakieś dziwnie ciężkie i sztywne, jakby zastane. Starałem się je trochę rozkręcić. Jechałem raz z wyższą, raz z niższą kadencją, czasem jakiś sprint itd. Dopiero w drodze powrotnej zaczęło się w miarę fajnie pedałować. Nogi wróciły do normy i można było zasuwać ;) Może po prostu za wcześnie chciałem zacząć mocniejsze kręcenie, skoro w planie był krótszy dystans? Z powrotem jechało się już więc całkiem fajnie, właściwie cały czas powyżej 35 km/h na liczniku. Co prawda z powodu przejazdu przez miasto w obie strony średnia znacznie spada, ale po sprawdzeniu jej z ciekawości po powrocie wyszła trochę większa niż 30 km/h. Właściwie to mi wszystko jedno, jaka ta średnia wychodzi, ale biorąc pod uwagę to, że przez światła czy samochody jedzie się czasem 15 czy 20 km/h, co chwilę hamuje, od nowa rozpędza itd. to AVS 30 km/h to i tak fajny wynik, biorąc pod uwagę to, że miasto to jakieś 60% dzisiejszego dystansu ;) Mniejsza z tym. Troszkę się zmachałem, było miło, a ze względu na godzinę nie było już takiego upału.

28 maja 2011

Powrót Szmyda, zwycięstwo Kiryienki i ślub Gołasia

Dzisiejszy, ostatni etap ze startu wspólnego w Giro d'Italia 2011 okazał się nieco mniej emocjonujący niż można się było spodziewać. Nie znaczy to oczywiście, że zupełnie nic się nie działo. Bardzo pozytywną wiadomością jest to, że dziś znowu (chociaż nie znowu w sensie tegorocznego Giro) mogliśmy oglądać, jak Sylwester Szmyd rozwala peleton na podjeździe (pod Colle delle Finestre). Forza Sylwek! :) Niestety, żeby nie było za dobrze, tak naprawdę wysiłek Szmyda poszedł na marne. Tempo Sylwestra wykończyło chyba przede wszystkim Nibalego, dla którego przecież Sylwek pracował. W samej końcówce było też widać, że Vincenzo jedzie już resztkami sił, przez co po dzisiejszym etapie traci w generalce 54 sekundy do Scarponiego. Jutro co prawda jeszcze czasówka, ale to chyba zbyt duża różnica żeby wywalczyć ostatecznie 2. miejsce. No ale kto wie... Dzisiejszy etap wygrał Vasili Kiryienka z Movistaru. Wytrwale uciekał pod górę i na metę przyjechał z przewagą 4:43 nad drugim dziś Rujano. Wenezuelczyk kolejny raz na tym Giro pokazuje, że radzi sobie naprawdę nieźle. Poniżej zdjęcie dzisiejszego zwycięzcy, które udało mi się zrobić na Tour de Pologne 2009 (jeździł jeszcze w Caisse d'Epargne) :)


Dziś też ślub bierze Michał Gołaś, który w związku z tą okazją opuścił część etapów na swoim pierwszym Giro :) Najlepsze życzenia dla Państwa Młodych, a na mnie kolej przyjdzie za 433 dni :D

27 maja 2011

A tymczasem w kolarstwie od 23 do 27 maja... ;)

Wydarzyło się w kolarstwie trochę ciekawych rzeczy w tym tygodniu (biorąc pod uwagę dni robocze ;)), a nie o wszystkim był czas napisać. Oczywiście wszyscy już na pewno o wszystkim wiedzą, bo ten blog na pewno nie jest dla nikogo pierwszym i podstawowym źródłem informacji, jeśli chodzi o wydarzenia z tzw. kolarskiego świata. Zresztą z założenia nie miał takim być, ale chodzi po prostu o parę słów mojego niewiele znaczącego komentarza, ot tak, dla przelania myśli na klawiaturę ;) Zaczynamy.

23 maja

Kolejna kolarska śmierć w ciągu ostatnich dni. Niestety. W poniedziałek zmarł Xavier Tondo, znany, 32-letni hiszpański kolarz, który obecnie jeździł w ekipie Movistar. W zeszłym roku zakończył Vueltę na 6. miejscu (z Cervelo Test Team). W przeciwieństwie do Woutera Weylandta, nie zginął w wypadku na wyścigu, ale... w domu. A właściwie w garażu, kiedy to miał jechać na trening z Benatem Intxaustim i kiedy jego samochód przygniótł go do drzwi garażowych uszkadzając tętnicę szyjną. Jak widać, nie trzeba wcale zasuwać ponad 100 km/h górskimi zjazdami żeby otrzeć się o śmierć. Pogrzeb odbył się w środę (25 maja) w Gironie. W ciągu kilku tygodni zginęło o 2 kolarzy za dużo...

24 maja

Contador wygrywa czasówkę na Giro d'Italia - podjazd pod Nevegal, etap 16. Kolejny raz pokazał, że wyścig jest jego i zwiększył swoją przewagę w klasyfikacji generalnej do 5 minut. Na metę przyjechał 34 sekundy przed Nibalim i 38 sekund przed Scarponim. No i 39 sekund przed Rujano, który ostatnio, pomimo skromnego wzrostu, był zdecydowanie widoczny na Giro :) Ładnie to wg mnie ukazuje różnicę dzielącą Contadora od czołówki. Tak, jak poziom Nibalego, Scarponiego itd. można uznać za prawie identyczny (4 sekundy różnicy między nimi - na samej czasówce), tak Alberto zapewnił sobie różnicę czasu prawie 10-krotnie większą niż wspomniani dwaj między sobą. Wiadomo, że na wyniki etapu może też wpływać dyspozycja w danym dniu, ale Contador nie raz już pokazał, że jest mocny na tegorocznym Giro i nic nie wskazuje na to, żeby coś się miało zmieniać. Pomimo choróbska, Sylwek Szmyd dojechał na niezłym, 32. miejscu.

25 maja

Kontrowersyjny finisz 17. etapu. Głównymi bohaterami zamieszania był Diego Ulissi i Giovanni Visconti. Dla tych, którzy przegapili: Visconti bił Ulissiego (Eurosport). Tak swoją drogą - podoba mi się ten tytuł :D

Pomimo tego, że linię mety pierwszy minął Visconti, jego zachowanie przyniosło efekt w postaci przesunięcia go przez sędziów na 3. miejsce, więc zwycięstwo trafiło w ręce 21-letniego Ulissiego. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony Ulissi rzeczywiście zmienił trochę tor jazdy tym samym zajeżdżając drogę Viscontiemu, a biorąc pod uwagę to, co ten mówił po etapie (że 10 razy krzyczał na Ulissiego żeby go przepuścił, bo jedzie 2 razy szybciej i gdyby go nie odepchnął, to by leżał), może i faktycznie Ulissi zrobił to celowo. A może Visconti zapomniał dodać, którą stroną jedzie i Ulissi rzeczywiście chciał go puścić, ale prawą stroną? ;) Z drugiej strony jednak, jeśli jechał dwa razy szybciej, to chyba nic nie stało na przeszkodzie żeby bez problemów minąć Ulissiego pustą prawą stroną i wygrać? Nie rozumiem też za bardzo, co to znaczy, że krzyczał i tamten miał go puścić. Kurczę, to jest Giro (zresztą jaki wyścig by to nie był...), a nie wycieczka do sklepu po kalafiora ;)

25 maja był też polski (chociaż nie do końca) akcent na Bayern-Rundfahrt. Andre Schulze (dlatego napisałem, że nie do końca polski ;)) z CCC (a dlatego, że w ogóle polski :D) finiszował na 2. miejscu podczas 1. etapu tego wyścigu. Przekroczył kreskę za Edvaldem Boassonem Hagenem i przed Heinrichem Hausslerem. Tak więc, w zdecydowanie doborowym towarzystwie. Nie wiem, jak dokładnie przebiegał cały etap, czy to bardziej przypadek czy faktycznie był tak mocny, ale jak by nie było, miło że ktoś z polskiej ekipy dojeżdża w czołówce. W ucieczce w trakcie etapu brał też udział Jarek Marycz (jeżdżący w Saxo Banku), więc też fajnie, że się pokazał.

26 maja

Kolejna dobra wiadomość z Bayern-Rundfahrt - Marycz dojeżdża na metę na 6. miejscu. Dziś zabrakło Schulze w czołówce, ale Jarek nadrobił ;) W efekcie, Schulze jest 4. w klasyfikacji generalnej, a Jarek Marycz 8.

27 maja

19. etap Giro  (Bergamo - Macugnaga). Bardzo ładna końcówka. Wygrać mógł oczywiście Contador, ale kolejny raz (kolejny plus u mnie, pomimo braku sympatii do niego ;)) oddał zwycięstwo. Tym razem dla Paolo Tiralongo, który zaatakował najpierw 7, a następnie 5,5 km przed metą i wypracował sobie ok. 30-sekundową przewagę. Myślałem, że Contador będzie spokojnie jechał z pozostałymi faworytami (chociaż teraz są to już raczej faworyci do 2. i 3. miejsca ;)), ale przy 1,5 km do mety postanowił zaatakować. Po swojemu, tj. po prostu sobie przyspieszył i odjechał. Szybciutko dogonił Tiralongo 400 m przed metą i usiadł mu na kole. Mógł go bez problemu minąć i wygrać kolejny etap, ale wyprzedził Paolo i sam zaczął go holować. 100 m przed metą nie zareagował na przyspieszenie Tiralongo, oddając mu tym samym 1. miejsce na dzisiejszym etapie. Bardzo miło z jego strony, Paolo w końcu sporo pomagał mu w zeszłorocznym Tour de France, które Contador wygrał. Zresztą bonifikat czasowych i tak nie potrzebował, a głównych rywali jak zwykle zostawił z tyłu.

I to by chyba było na tyle. W niedzielę koniec Giro (czasówka w Milanie), a jutro jeszcze 242 km i Sestriere. Końcówka jest chyba do przewidzenia, heh.

24 maja 2011

Szosa 24-05-2011 (105)

Po załatwieniu kilku rzeczy rano, pozostało zjedzenie czegoś i ruszenie w drogę, bo na dziś zaplanowana była stówka. Trasa ta sama, co ostatnio. Za oknem 25°C (chociaż za sprawą świecącego słońca odczuwało się te kilka stopni więcej, co mnie raczej nie zachwycało). Dziś też wiało trochę mocniej, więc trochę więcej niż połowa trasy wymagała nieco większego wysiłku i tak aż do Leszna prędkość oscylowała w granicach 30 km/h. Jakoś słabo się czułem, jakby bez sił. Może to przez ten wiatr? Po skręceniu na drogę 579 w stronę Nowego Dworu Mazowieckiego było już trochę lepiej. Właściwie cały ten odcinek przejechałem na dużej tarczy i z prędkością ok. 38 km/h. Niestety, po dojechaniu do Czosnowa, nogi jednak dały o sobie trochę znać, przez co większą część drogi do domu jechałem już w okolicach tych 30 km/h. Tym razem chyba jednak trochę za mało zjadłem przed wyjściem, bo ok. 70 km pomimo zjedzenia po drodze 2 bananów, czułem że zaraz nie będzie na czym jechać. W Łomnej zatrzymałem się w przydrożnym sklepie i zaopatrzyłem się (jednak na dłuższą trasę zawsze warto zabrać jakieś drobne ;)) w puszkę zimnej Coca-Coli i nadprogramowego banana. Poczułem się trochę lepiej, dzięki czemu nie zdychałem paręnaście kilometrów przed domem, jak to się czasem zdarzało. Ta setka zdecydowanie cięższa niż poprzednia, pewnie w dużej mierze za sprawą wiatru i upału. Tak czy inaczej fajnie, że mogłem sobie dziś wyskoczyć na dłuższą chwilę. Jutro najprawdopodobniej dzień bez roweru, bo uzbierało się kilka rzeczy do zrobienia (i kolejne zaliczenie w czwartek ;)).

23 maja 2011

Szosa 23-05-2011 (60)

A jednak... Pogoda się zdecydowała i chmury zniknęły, pozwalając słońcu walić promyczkami. Temperatura 22°C, więc zawsze to lepiej niż niedawne 27°C. Zatankowałem zbiorniki i ruszyłem z planem przejechania ok. 50 km. Większość trasy raczej standardowa z lekką modyfikacją, która polegała na połączeniu 2 odcinków, którymi czasem jeżdżę, ale niekoniecznie w tym kierunku co dziś. Nieważne ;) A może powinienem zacząć wstawiać mapki...? Zobaczymy. Wiatru jako takiego raczej nie było, ale powietrze jakieś ciężkie i gęste, przez co niezależnie od kierunku jazdy już trochę powyżej 30 km/h zaczynało się kręcić nieco trudniej niż zwykle. Muszę jednak przyznać, że na liczniku często było powyżej 35 km/h, a jeszcze częściej właśnie powyżej 30 km/h. I po powrocie praktycznie nie czułem zmęczenia. Pomimo tego, że troszkę ciężej, jechało się bardzo przyjemnie i wreszcie czuję, że siły po tej dłuższej przerwie wracają. Tak jak ostatnie parę razy, chętnie popedałowałbym sobie jeszcze dłużej, ale cóż, nie samym rowerem żyje człowiek. Na zakończenie mały bonus, żeby nie było kolejnego nudnego posta o głupiej jeździe po asfalcie ;) W drodze powrotnej, za przejazdem kolejowym na ul. Radiowej/Estrady moim oczom ukazał się żywy symbol Kaminoskiego Parku Narodowego - ŁOŚ :D Zdziwił mnie mały koreczek i grupka ludzi stojąca przy drodze. Myślałem, że jakiś wypadek był czy coś, a tu patrzę i z lasu wynurza się wspomniany łoś :) Nie wiedziałem, że to taki wielki (wysoki) zwierzak. Ostentacyjnie przeszedł na drugą stronę drogi, niezbyt przejmując się ludźmi oraz samochodami i poszedł w swoją stronę. Zdjęcia takie sobie, ale cokolwiek i tak chyba na nich widać. Aparat w telefonie to jednak przydatna rzecz ;)


Z krótką wizytą w Przasnyszu

2 dni ciszy na blogu spowodowane były wspominanym wyjazdem na ślub. A był on w Przasnyszu. Ponieważ z założenia jest to blog przede wszystkim rowerowy, to nie będzie o ślubie tylko o tym, z czym pewnie zdecydowanej większości rowerzystów kojarzy się Przasnysz. Tak, jest tam siedziba i fabryka Krossa :) Tak się złożyło, że nocowaliśmy w hotelu Imperium, którego okna wychodzą częściowo na fabrykę. Co prawda w hotelu i jego okolicy zbyt dużo czasu nie spędziliśmy (jak i w godzinach raczej mało sprzyjających zwiedzaniu - od ok. 4 do 9 rano ;)), ale pamiątkowe zdjęcia z Krossem w tle udało się w niedzielę rano zrobić. Tak łatwo jednak nie było, bo od razu wyskoczył do nas widoczny na pierwszym zdjęciu pan z ochrony i z żądaniem pokazania mu aparatu stwierdził, że zdjęć nie można robić, bo to teren prywatny... Ja tam się nie znam, ale prywatny to chyba nie wojskowy czy jaki tam, tym bardziej że znaków z przekreślonym aparatem nie stwierdziliśmy. Po krótkich negocjacjach i wyjaśnieniu, że jestem rowerowym zboczeńcem udało się załagodzić sytuację i rozstaliśmy się w pokojowych nastrojach z zapowiedzią tego, że jeszcze będę tam pracował ;) Kurczę, że też nie mogli działać w Warszawie... Wtedy codziennie, aż do skutku, wysyłałbym im swoje CV, a biorąc pod uwagę mój święty dyplom inżyniera Wydziału Inżynierii Produkcji PW na pewno by mnie przyjęli. Na pewno...! ;)



Wesele jak najbardziej udane. Obawiam się jednak, że moje gardło ma nieco inną opinię na ten temat, ale ono głosu w tej sprawie nie ma - dosłownie :) W planie był dziś jakiś dłuższy rowerek, ale biorąc pod uwagę dość późną pobudkę, parę naukowych rzeczy do zrobienia i podejrzaną, niezdecydowaną pogodę, skończy się pewnie na dniu przerwy albo jakimś króciutkim dystansie. Może jutro coś większego...?

20 maja 2011

Szosa 20-05-2011 (41)

Dzisiaj, z powodu niepewnej pogody i przysypiania w trakcie oglądania relacji z Giro, postanowiłem nieco zmienić plan dnia. Miało już nie być roweru, ale w końcu z pogodą nie było tak źle i przed 19 wyjechałem z zamiarem zrobienia parudziesięciu kilometrów. Po drodze spotkałem się też z M i Szanowną Bratową, które akurat biegały :) Potem już ruszyłem w swoją stronę i po krótkim rozkręceniu się po okolicznych ulicach, skierowałem się przez Bemowo w stronę Starych Babic. Po wyjeździe na drogę 580 prędkość cały czas oscylowała (w obie strony) w okolicach 40 km/h. Przyznam, że jestem zadowolony. Nogi wreszcie zaczynają się jakoś sensowniej kręcić, aczkolwiek do Cancellary mi jeszcze daleko :D No ale poprawę widać i współpraca z tarczą 53T układa się coraz lepiej. Teraz 2 dni odgórnej przerwy od roweru i może w poniedziałek udałoby się gdzieś dalej wyskoczyć. Chociaż w przyszłym tygodniu czeka mnie kolejne zaliczenie i dalsze pisanie pracy, ale może uda się to wszystko jakoś pogodzić. Chociaż dziś było króciutko, to i tak się cieszę, że chociaż na tyle udało mi się wyrwać (jak zwykle ;)).

Nie ma mocnych na Contadora?

Tak, dziś udało mi się obejrzeć relację ;) Przyznam, że większość oglądałem w pozycji leżącej, co w połączeniu z kilkoma ostatnimi dniami, kiedy to kładłem się nieco później niż o hmm, północy (ale przynajmniej zaliczenia dobrze poszły! ;)) dość szybko przyniosło efekt w postaci zamykających się oczu. Myślę jednak, że najważniejszych momentów nie przegapiłem. A na pewno jednej rzeczy - Contador robi co chce. A przynajmniej tak to wygląda. Jedzie w grupie. Postanawia przyspieszyć. Przyspiesza. Tak po prostu, z charakterystyczną dla jego stylu jazdy lekkością... Reszta, i tak mocno już przerzedzonego, peletonu się nie poddaje, ale Alberto po prostu odjeżdża. Nie chcę niczego sugerować, ale aż nie chce się wierzyć, że dzieli go od reszty zawodników (którzy przecież nie są pierwszymi lepszymi niedzielnymi amatorami kolarstwa, tylko zawodowcami, których całe życie jest podporządkowane jeździe na rowerze i robieniu tego jak najlepiej) taka - chyba można tak powiedzieć - przepaść. Przy okazji, po Giro ma się pojawić decyzja w sprawie niedawnej afery z clenbuterolem. Nie przepadam za Contadorem (chociaż dzisiaj się ładnie zachował oddając zwycięstwo Rujano), ale nawet nie o to tu chodzi. Ciekaw jestem, czy kiedyś nie pojawi się informacja, że jednak coś brał. Może nie, może faktycznie jest jakimś kolarskim nadczłowiekiem, ale coraz częściej przestaję wierzyć w czystość tego sportu. Co chwilę podawane są nazwiska tych, którzy są podejrzani o doping. I nie chodzi tylko o jakichś mniej znanych kolarzy, którzy chcieli poprawić swoje wyniki żeby zabłysnąć, ale też o tych, z którymi w peletonie na pewno trzeba się liczyć. Ostatnio chociażby Ballan - jak by nie było - Mistrz Świata z 2008 r. Jeśli to prawda, że jeździł na EPO to kurczę - to jest Mistrz Świata? Dziś z kolei na stronie Eurosportu pojawił się artykuł, w którym pojawiają się (ze strony Tylera Hamiltona) następne zarzuty pod adresem Armstronga. Zresztą nie tylko jego, ale zdecydowanej większości kolarzy, którzy ścigali się te parę lat temu (chociaż niewykluczone, że sytuacja się nie zmieniła...). Obawiam się, że w kolarstwie (zresztą nie tylko) doping od dawna był, jest i - chociaż może się mylę i oby tak było - będzie. Jak jest naprawdę pewnie nigdy się nie dowiemy. Może jednak zmienię temat... Szkoda, że ze zdrowiem Sylwestra Szmyda wciąż kiepsko. Liczyłem na to, że tak jak rok temu będzie rwał peleton pod górę, ale jest niestety zupełnie odwrotnie. Dziś to peleton urwał jego. Pozostaje wierzyć, że ostatni będą pierwszymi :) Może na Tour de France będzie lepiej? Oby. Trzymam kciuki! Jak już wspominałem, jutro niestety relacji na żywo nie będę mógł zobaczyć, chociaż po obejrzeniu etapu kończącego się na Etnie i dzisiejszego na Grossglocknerze, mam pewne przemyślenia co do przebiegu tego jutrzejszego... ;) A może będzie jakaś niespodzianka?

19 maja 2011

Moje szczęście do relacji z Giro d'Italia

Na wczorajszym etapie Giro do Castelfidardo, Michał Gołaś miał się zabrać w ucieczkę. Oglądałem relację. Nie uciekał. Dziś nie oglądałem relacji, bo sam w tym czasie jeździłem. Michał Gołaś uciekał... :) Ja wiem, że ucieczka to może nie jakieś zjawisko paranormalne (chociaż nie twierdzę oczywiście, że to prosta sprawa - nie o wysiłek mi tu chodzi), ale zawsze miło jak pojawia się jakiś polski akcent na ważnym wyścigu. W sobotę chyba jeden z najbardziej oczekiwanych etapów na tegorocznym (i nie tylko) Giro d'Italia - końcowy podjazd pod Monte Zoncolan (z Monte Crostis po drodze). Nie obejrzę. Jedziemy na ślub (do rodziny; mój za 442 dni ;)). Jutro austriacki Grossglockner. Niby fajnie, ale też nie wiem, czy będę mógł sobie obejrzeć. Zastanawiałem się, czy nie wyskoczyć na rower, ale tak jak jeszcze niedawno zapowiadali piękną słoneczną pogodę, tak teraz widzę, że straszą chmurami i deszczem. Może więc w takim razie jutro sobie coś obejrzę. No i jest szansa, że w przyszłą sobotę (20. etap, 28 maja) załapię się na relację, a w planie jest podjazd pod Sestriere (po przejechaniu prawie 240 km... :)). O tyle żałuję, że w górach pokazywałby się pewnie Sylwek Szmyd, a jak już pisałem, miło patrzeć na Polaków w Wielkich Tourach i nie tylko (chociażby jak Przemek Niemiec ciągnie wszystkich na Etnę). Za dużo ich tam co prawda nie jedzie (i każdy ma oczywiście swoje zadanie), ale może właśnie dlatego jeszcze bardziej chciałoby się ich oglądać? Pozostaje też jeszcze kwestia tego, czy Sylwek wyzdrowieje, bo dobrało się do niego jakieś choróbsko i problemy żołądkowe. Życzę mu powrotu do zdrowia, a sobie więcej szczęścia do relacji z Giro... ;)

Szosa 19-05-2011 (51)

Przed wyjściem wchłonąłem banana i w drogę. Godzina była trochę kiepska, bo powoli zaczynały robić się korki i to nie tylko w mieście. Utknąłem chwilowo na wyjeździe z Warszawy w stronę Sochaczewa. Ponieważ w każdą stronę jest tam 1 pas, to próbowałem się jakoś przemieszczać chodnikiem, co w przypadku szosówki tak sobie się sprawdza. Ale chyba i tak lepsze to niż stanie w upale i czekanie aż coś na drodze drgnie. Tak jak wcześniej jechało się te 3x km/h, tak przez koreczek zmuszony byłem ograniczyć się do kilkunastu km/h. Potem jednak samochody samochody zaczęły się już w miarę normalnie przemieszczać, więc można było pomknąć trochę szybciej. Myślałem, że po tej kilkudniowej przerwie nogi będą trochę zastane, ale najgorzej nie było. Drugą, powrotną połowę trasy jechałem właściwie cały czas na dużej tarczy i cyferki na liczniku praktycznie nie pokazywały mniej niż 35 km/h. A wiatru w plecy nie było, więc troszkę się musiałem namachać, ale w pewnym sensie taki był przecież cel ;) Mogę już chyba oficjalnie stwierdzić, że problemy z kolanami minęły, co mnie bardzo cieszy, bo to by oznaczało, że jeszcze trochę jest mi dane pojeździć ;) Chętnie bym sobie jeszcze dłużej pokręcił, ale dobre i te 51 km, bo zawsze to jakiś kontakt z rowerem, a i jednak trochę nauki mi jeszcze na jutro zostało. Drugim minusem godziny, o której pojechałem było to, że na dzisiejszym (12.) etapie Giro uciekał Michał Gołaś, a ja nie oglądałem relacji, heh. Widzę też, że po bodajże trzeciej jeździe w pełnym słoneczku dobiera się już do mnie rowerowa opalenizna (jak by nie było, mam wrodzoną skłonność do szybkiego łapania słońca ;)). Ech, M będzie zła... :D

17 maja 2011

16 maja 2011

Szosa 17-05-2011 (25)

Kto by pomyślał, że w połowie maja trzeba jeszcze będzie korzystać z jesienno-zimowych ciuchów? Ponieważ dziś praktycznie cały dzień siedziałem nad pracą przejściową (o ramach karbonowych :)), to postanowiłem chociaż wieczorem chwilę pokręcić. Miało dziś niby padać, a w końcu nie padało. Może gdybym o tym wiedział, to pojechałbym w dzień, a nie znowu przed 22... No ale godzinka też dobra, a i zgodnie z planem zawitałem na Oboźną i Książęcą (Tamką zjechałem ;)). Oboźna zaliczona 2 razy po ok. 22 km/h. Bez wypluwania płuc i chęci uzyskania jak najwyższej prędkości. Ot tak z marszu, na próbę i bez większego filozofowania nad przełożeniami itd. Książęca też 2 razy, z tym że 31 km/h. Tak jak Oboźna w pedałach, tak Książęca w siodełku. Nogi (chociaż chyba bardziej płuca) raczej nieprzyzwyczajone do podjazdów, ale da się z tym pewnie coś zrobić ;) Coś w tym jest, chętnie któregoś razu sobie jeszcze pojeżdżę w górę i w dół. Powrót Alejami Jerozolimskimi, które w perspektywie jazdy rowerem średnio lubię. Jednak cichutko pracujący napęd i dobrze wyregulowane graty to połowa przyjemności z jazdy. Druga połowa to nogi, płuca i serducho ;) Podsumowując - króciutko dziś, ale dość intensywnie. Zbieram się zaraz do spania, bo jutro mam też ambitne plany, jeśli chodzi o pisanie różnych rzeczy. I podobno jutro też ma padać... ;)

15 maja 2011

Miały być rolki...

Ze względu na przepiękną pogodę za oknem (kilkanaście stopni i ulewa) pomyślałem, że przecież mogę troszkę pokręcić na rolkach. Co z tego, że jest połowa maja? :) Miałem zamiar się na nich rozgrzać, a potem zrobić trochę przysiadów. Niestety, plan szybko trzeba było zmienić, bo po ruszeniu na trenażerze okazało się, że raczej sobie nie pojeżdżę. Wszystko elegancko trzeszczy, piszczy i wydaje różne inne mało przyjemne odgłosy. Właściwie od początku coś tam było słychać (pisałem o tym kiedyś na forum), ale dzisiejsze efekty dźwiękowe przebiły wszystko. Wytrzymałem jakieś 2 minuty. Zrobiłem niby trochę przysiadów, ale - jak to było w jednym dowcipie - niesmak pozostał. Nie pamiętam, czy była jakaś gwarancja na rolki i czy jest jeszcze ważna. Trochę zresztą nie mam teraz głowy do tego. Może nie trzeba było oszczędzać, tylko kupić jakiegoś TACXa? ;) Bo Roto niestety nie polecam... Może w wolnej chwili zajrzę im do bebechów, ale nie spodziewam się jakiejś rewelacji. Na szczęście idzie lato (a przynajmniej teoretycznie), więc na razie mam nadzieję, że mimo wszystko będzie jeszcze ładna pogoda (no i czas też by się przydał) do jazdy. Podobno ma padać do środy, a od czwartku ma być lepiej. Jaka szkoda, że w czwartek i piątek mam zajęcia... ;)

PS. Hm, to już 3 post dzisiaj. Właściwie żadnych ograniczeń nie ma, więc postaram się nie przejmować - załóżmy, że po prostu było o czym pisać ;)

Podjazdy?

Jak już wcześniej wspominałem, ostatnio zaświtał mi w głowie pomysł żeby pojeździć też troszkę w pionie, a nie tylko w poziomie ;) Na górach mi nie zależy. Bardziej jakieś pagórki i tego typu zjawiska. Do tego pomysłu przekonała mnie dzisiejsza wizyta z M w Kawiarni Kafka (przy okazji - fajne miejsce, warto wpaść). Chociaż właściwie nie sama kawiarnia, ale droga do niej ;) Mianowicie - ulica Oboźna. Szliśmy od strony Krakowskiego Przedmieścia i od razu coś mnie tknęło, hehe. Podjazd nie jest jakiś strasznie długi, ale na pewno można się tam zmęczyć. I taki jest właśnie plan na jedną z najbliższych jazd. Może któregoś wieczora, bo i tak tam przecież setek kilometrów nie wytrzaskam, a nogi i tak odczują co trzeba. Przed chwilą wpadłem też na pomysł żeby połączyć podjazd pod Oboźną z innymi w okolicy, np. z Tamką, Książęcą czy też Spacerową. Zawsze to jakieś urozmaicenie, a o podjazdach właściwie wcześniej w ogóle nie myślałem. Dopiero niedawno coś mnie naszło. Może być ciekawie. Poniżej zdjęcia Oboźnej, chociaż jak zwykle aparat i tak spłaszcza (na rogu budynku na pierwszym zdjęciu jest właśnie Kafka):


13 maja 2011

Szosa 12-05-2011 (31)

Tak naprawdę to była to tylko taka namiastka prawdziwej szosy ;) Wyszło trochę niespodziewanie, bo dziś miałem mieć dzień przerwy. Wyczyściłem więc tylko rowerek, podregulowałem tylną przerzutkę, bo czasem brakowało jej trochę precyzji i założyłem nowy łańcuch. Na tamtym, o ile dobrze pamiętam, przejechałem jakieś 700 km, więc na tym pewnie też tyle pokręcę. Potem z powrotem pierwszy, znowu drugi i tak w kółko aż do zajechania kasety. Wcześniej zawsze jeździłem na jednym łańcuchu, ale od czasu przesiadki na 105 postanowiłem korzystać z dwóch. Przy okazji - bardzo podoba mi się ten fabryczny smar Shimano. Poprzedni łańcuch jeszcze całkiem cicho pracował i nie był suchy - zdjąłem go głównie ze względu na kilometry. Jest już wyczyszczony i czeka na swój powrót. Ale miało być o szosie... ;) W rowerze skończyłem grzebać ok. 21:30, a że na jutro zapowiadają kiepską pogodę, to pojawił się pomysł żeby chociaż na troszkę wyskoczyć i zmęczyć nogi. Częściowo się udało, częściowo nie. Udało się, bo po krótkim rozkręceniu starałem się cisnąć ile fabryka dała ;) Jakieś sprinty, duża tarcza i dolny chwyt, nawet podjazd pod Spacerową zaliczyłem, heh. Napęd cicho pracował, przerzutka też elegancko, więc naprawdę super się jeździło. Szkoda, że tylko po mieście, ale to już trochę nie ta pora żeby wyskakiwać gdzieś dalej. Cieszę się, bo nogi już znacznie lepiej współpracują z tarczą 53T i kolana się nie odzywają. Wygląda na to, że wreszcie siodełko jest dobrze ustawione (muszę przyznać, że odpowiada mi nawet ten Boplight). Dlaczego napisałem, że częściowo się nie udało? Bo chętnie bym sobie jeszcze pojeździł, a i sił nie brakowało, ale miałem wyznaczony limit czasowy na rower ;) Tak czy inaczej, cieszę się, że sobie chociaż chwilę pojeździłem. Dotleniłem się miejskim powietrzem, więc będzie się dobrze spało... ;)

PS: Tak, data w tytule jest wczorajsza, bo od wczoraj coś się działo z Bloggerem i nie miałem jak zamieścić posta ;)

11 maja 2011

Szosa 11-05-2011 (73)

Oooj mocno było, mocno :) Po wczorajszym dniu przerwy w planach był dziś Czosnów. Pogoda (chciałoby się powiedzieć, że już standardowa ;)) świetna, chociaż dla mnie już chyba troszkę za gorąco (jakieś 23°C). Rano makaron z jajkiem, na drogę banan i bidon wody z cytryną i cukrem. Zastanawiałem się, czy w ogóle brać coś do jedzenia na drogę, bo w planach było te 60 - 70 km, ale jak się potem okazało - dobrze zrobiłem. Przejeżdżając przez Bemowo, w okolicach skrzyżowania Estrady z Arkuszową dołączył do mnie bliżej niezidentyfikowany szosowiec i od razu nadał ładne tempo 35 - 40 km/h. Pod wiatr i miejscami pod te kilka lekkich pagórków w okolicach Łomianek... :) Na światłach zagadałem i zapytał, dokąd jadę. Stanęło na tym, że razem pojedziemy sobie do Czosnowa, bo ma akurat 2 godziny na rower, więc jak zmieścimy się w tym czasie to spoko ;) No i Rolniczą jechaliśmy obok siebie i gadaliśmy. Mimo to tempo było ładne i właściwie poniżej 35 km/h nie schodziło. Sporo jechałem nawet na dużej tarczy i nogi jakoś się kręciły. Dowiedziałem się, że szosę traktuje tylko treningowo i że normalnie startuje w maratonach MTB. Okazało się, że to Daniel Pepla. Sporo poopowiadał mi o zawodach, o samej jeździe i innych rzeczach. Sympatyczny gość. Z powrotem jechaliśmy już w granicach 30 - 35 km/h. Dowiedziałem się też, że na podjazdach zawsze trzeba cisnąć i tam próbować urywać innych. Tak więc, jak dojechaliśmy do Wiślanej, Daniel rzucił hasło "podjazd!" i poleciał powyżej 40 km/h :) Co mnie zdziwiło - nie odpadłem. Potem na Trenów podobna sytuacja (ale już bez hasła ;)) i też jakoś dałem radę. Nie powiem, że było lekko, ale satysfakcja jest, bo sam pewnie bym się nie zmotywował, żeby zasuwać pod górę (nie żeby to było jakieś Mt. Ventoux, ale jednak ;)) ponad 4 dychy, hehe. Nogi miałem już jednak trochę rozkręcone, więc nie było aż tak źle. Ostatnio nawet myślałem sobie żeby właśnie pokręcić się trochę więcej po pagórkach (chociaż w okolicy to ich za dużo nie ma), a tu proszę jaka okazja. Rozjechaliśmy się na skrzyżowaniu Radiowej i Kaliskiego. Podsumowując, bardzo mi się dziś podobało. Chyba pod każdym względem - tempo było solidne, pogoda świetna, sporo jechałem na 53T, kolana jak na razie bez zarzutów (chociaż czuję mięśnie nóg, ale to akurat dobrze) i zawsze to jakieś urozmaicenie od samotnej jazdy. Chociaż średnią się nie przejmuję, to dziś (razem z przejazdem przez miasto) na tych moich 73 km wyszło 31 km/h. W wolnej chwili będę musiał wyczyścić Scotta, bo widzę, że się biedak trochę przykurzył od tych szos. W najbliższym czasie planuję też zmienić łańcuch na świeżutki. Jutro najprawdopodobniej przymusowa przerwa spowodowana zajęciami, a tymczasem trzeba wracać do pisania pracy przejściowej... Nie mogę się doczekać! ;>

10 maja 2011

Jeszcze kilka słów o śmierci Woutera Weylandta

Z powodu wczorajszej tragedii, dzisiejszy (czwarty) etap Giro przebiegał inaczej niż zwykły etap. Zomegnan ustalił z dyrektorami wszystkich ekip, że dziś nie będzie ścigania, tylko przejazd trasą spokojnym tempem. Na starcie minuta ciszy. Nagrody finansowe przewidywane za dzisiejszy odcinek zostały przekazane rodzinie Woutera. Linię mety jako pierwsza przekroczyła drużyna zmarłego wraz z Tylerem Farrarem (Garmin-Cervelo), który był bliskim przyjacielem i sąsiadem Woutera, i który postanowił zrezygnować z dalszej jazdy w tegorocznym Giro. Widać było, jak pod koniec jazdy płakał. Zresztą nie tylko on. Nie ma się co dziwić. Nie oglądałem relacji, ale nawet po skrótach można stwierdzić, że ten etap był jednocześnie wyjątkowy i wyjątkowo smutny. W trakcie jazdy na prowadzenie wysuwały się poszczególne ekipy, aby oddać hołd 26-latkowi. Wszyscy zawodnicy z czarnymi opaskami. Po przekroczeniu mety nie było typowego zamieszania, krzątaniny dziennikarzy, fotografów, okrzyków i radości.

Ale może dość o samym etapie. Tak jak wczoraj pisałem, wczorajszy wypadek bardzo mnie ruszył. Nawet pomimo tego, że przecież nie znałem Woutera, nie widziałem go na żywo, nigdy z nim nie rozmawiałem... Może dlatego, że to prawie mój rówieśnik? A może dlatego, że takie wypadki nie zdarzają się często i człowiek nie jest na nie przygotowany? Nie wiem... Przeczytałem też wczoraj, że niedługo Wouter miał zostać ojcem. To mnie jeszcze bardziej rozwaliło. Gorzej być już chyba nie mogło. Naprawdę współczuję całej jego rodzinie. Wiadomo, że kolarstwo wiąże się z niebezpieczeństwem, ale chyba nikt na co dzień nie bierze pod uwagę takiego zakończenia. Ciekawe, jak na dalszą rywalizację wpłynie wczorajszy wypadek? Jutro jest w planie wprowadzone przez organizatorów urozmaicenie w postaci szutrowych zjazdów drogami niezabezpieczonymi żadnymi barierkami. Ja rozumiem, że to wprowadza pewną różnorodność, są większe emocje dla kibiców, ale... Myślę, że wszyscy będą się mieli na baczności i jutro nic złego się nie wydarzy. Może chociaż to byłoby korzyścią wynikającą ze śmierci Woutera, chociaż o jakichkolwiek korzyściach chyba jednak ciężko tu mówić. A może też za parę dni wszystko wróci do normy? Jak by nie było - oby takie wypadki jak wczorajszy zdarzały się jak najrzadziej, a najlepiej wcale.

Końcówka dzisiejszego żałobnego etapu:


O, właśnie przeczytałem, że oprócz Tylera Farrara, z dalszego udziału w Giro postanowił też zrezygnować cały Leopard-Trek...

09 maja 2011

Zmarł Wouter Weylandt

Po powrocie z dzisiejszego szosowania doznałem szoku. Chciałem zobaczyć, co się dziś działo w Giro i co widzę? Że w wyniku upadku na trasie zmarł Wouter Weylandt z Leopard-Trek... Kurczę, chłopak miał 26 lat i prawie całe życie przed sobą. Co to za wiek na umieranie? Chociaż właściwie żaden wiek nie jest dobry, ale to inny temat. Wouter upadł na zjeździe na 25 km do mety i uderzył w asfalt/murek (są różne wersje, a relacji nie oglądałem, zresztą i tak nie wiem, czy było to pokazane). Miał ponoć złamaną czaszkę, co widać na filmiku dostępnym już w Internecie. Nie zamieszczam go tu, bo to naprawdę niefajny widok - jak ktoś chce to i tak znajdzie. Krwotok z nosa wyglądał strasznie, o zdeformowanej twarzy nie wspominając. Jak widać, kask nie zawsze może uratować życie. Niestety... Współczuję rodzinie Woutera i jego znajomym. Co ciekawsze, wygrał 3. etap zeszłorocznego Giro d'Italia. W tym roku na 3. etapie zmarł. Straszne. Lekarze próbowali go reanimować przez kilkadziesiąt minut, ale niestety bezskutecznie. Nie było też uroczystej dekoracji po etapie. Linków do różnych artykułów nie podaję, bo już jest tego dużo. Nie znałem Woutera, ale jakoś mnie to wyjątkowo ruszyło. Może po części dlatego, że widać było po prostu jak chłopak umiera i lekarze nie mogą nic zrobić. Nie chodzi o to, że jestem fanem takich nagrań, ale człowiek chyba tak ma, że jak coś zobaczy na własne oczy to bardziej to do niego dociera. Przygnębiające...

Szosa 09-05-2011 (48)

Dziś praktycznie ta sama trasa co wczoraj z tą różnicą, że dziś nie zdychałem ;) Nogi co prawda wciąż słabe, ale przynajmniej nie padałem z głodu. Może powinienem powrócić do jakichś przysiadów? Na małej tarczy jest ok, ale na dużej muszę się już trochę bardziej namęczyć i mięśnie dość szybko dają o sobie znać. To już nie to, co kiedyś, heh ;) Mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu. Wygląda na to, że droga wolna, bo kolana się na razie nie odzywają. Pogoda dzisiaj świetna. Żadnych chmur, słoneczko i ok. 21*C. Wiatr wyjątkowo nie przeszkadzał, chociaż czasem dał o sobie znać. Widać, że wiosna rusza pełną parą. No, może z wyjątkiem dni, kiedy pada śnieg :) Dzięki temu miałem ładne widoczki z ładnym asfaltem (tzn. nie żeby dzięki ładnej pogodzie asfalt był ładny, chociaż coś w tym jest... ;)), np. taki:


Przed wyjściem zrobiłem jeszcze zdjęcie górnej rury przy główce ramy - chodzi mi o hydroformowane wgłębienie pod napisem S10, o którym kiedyś chyba pisałem. No i sam profil rury bardzo mi się podoba. Zdjęcie nieco kiepskiej jakości, ale przy lepszym oświetleniu gorzej było widać kształt rury, więc coś za coś ;)

08 maja 2011

Szosa 08-05-2011 (52)

To było chyba najbardziej bolesne 50 km, jakie przejechałem... ;) Miałem dziś wyskoczyć tylko na jakieś 20 czy 30 km żeby troszkę się rozruszać (bo przerwa była długa, oj długa) i zrobić zdjęcia rowerkowi. Przed wyjściem więc tylko banan i w drogę. Nie miałem konkretnej trasy w głowie, więc pojechałem przed siebie, ale znanymi asfaltami. No i trochę przesadziłem, bo ostatecznie wyszło te 52 km. Po jako-takim rozkręceniu nóg starałem się pojechać trochę dłużej na dużej tarczy i chyba to mnie potem zgubiło. Tzn. jechało się na niej nawet nieźle, ale chyba jednak trochę za długo, zwłaszcza po tak obfitym posiłku przed jazdą. Nie wspominając o długiej przerwie od roweru i zastanych nogach... Po ok. 25 km zacząłem zdychać, w brzuchu pusto, a do domu kawałek. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zrobiłem taki głupi błąd. Od kiedy staram się przywiązywać wagę do zjedzenia czegoś porządnego przed jazdą, tak dziś nie mam pojęcia, co się ze mną stało ;) Może to przez to, że miałem przejechać mniej i spokojniej, a wyszło jak wyszło. Przypomniał mi się trochę mój pamiętny wyjazd (jeszcze na MTB) z działki koło Kamieńczyka do Treblinki, kiedy to miałem przejechać 60 km, a przejechałem 160 km, bo miałem za mało dokładną mapę, a i jedzeniowo byłem przygotowany na raczej krótszy dystans. Nie pisałem już o tym wcześniej? Być może ;) Tak czy inaczej, dziś sporą część dystansu przejechałem z zawrotną prędkością ok. 20 km/h, czasem trochę mniej, czasem więcej. Na początku jednak było to praktycznie cały czas powyżej 35 km/h, no ale później odbiło się czkawką ;) Standardowo w takich przypadkach (chociaż, jak już pisałem, ostatni raz jazda z pustym brzuchem zdarzyła mi się naprawdę daaawno), nie myślę o niczym innym jak tylko o tym, co zjem po powrocie do domu, heh. Standardowo były też dreszcze i lekkie zmarznięcie (a cień w lesie wcale nie pomagał ;)). Nogi kompletnie bez sił, ale jakoś trzeba było przecież wrócić, więc musiałem się pogodzić z nieco dłużej trwającym powrotem do domu. Przy stawaniu na pedałach (bez pedałowania) trzęsły mi się nogi, mięśnie czworogłowe ud były na granicy skurczów. Pocieszam się tym, że przez te ileś przejechanych w ciągu mojego żałosnego żywota :D kilometrów udało mi się już troszkę nauczyć jak mój organizm działa i mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać. Na ostatnich kilku kilometrach byłem jeszcze chyba bardziej zmotywowany, że do domu niedaleko i jechało się trochę lepiej. Po sukcesie w postaci wniesienia roweru na drugie piętro odetchnąłem z ulgą ;) Cały byłem ledwo żywy, ręce też słabe i tak sobie stałem na nogach. A to tylko 52 km. No ale czasem kilometr kilometrowi nierówny ;) Oj, ciężko było, ale wszystko dobrze się skończyło. I, co ważne, kolana po jeździe na 53T nie bolą! Pogoda śliczna i udało mi się uwiecznić Scotta. Moim zdaniem sztyca bez offsetu psuje trochę efekt wizualny, ale nic nie poradzę, że tak mi po prostu wygodnie i dzięki temu kolana nie bolą. Zdecydowanie bardziej wolę takie rozwiązanie niż piękny rowerek, na którym nie mógłbym jeździć, bo coś by cały czas dokuczało i nie mógłbym później chodzić na starość. Poniżej, długo wyczekiwane zdjęcie (nie żeby to było jakieś fotograficzne nie-wiadomo-co, ale przecież nie o to chodziło; może się wydawać, że czub siodełka jest pochylony, ale to przez to, że tylne koło stoi minimalnie wyżej):


Jeśli wszyscy zgodzą się z tym, że wygląda świetnie, to mogę tylko dodać, że tak samo się na nim jeździ, hehe ;) A, no i wpisałem dziś nowe części do wagowej tabelki w Excelu i bez linek oraz pancerzy (oprócz tego podliczyłem chyba wszystko, razem z podkładkami pod mostek i innymi pierdółkami - no, może powietrzem w dętkach, bo i tacy zboczeńcy są :D) wyszło leciutko ponad 8,8 kg. Chętnie bym z ciekawości zważył rower w całości żeby przekonać się, czy te moje obliczenia się zgadzają. No ale to już sprawa drugorzędna. Na razie wszystko elegancko pracuje (poprzednim razem zapomniałem jeszcze napisać, że przesiadka na siodełko o szerokości 130 zamiast 143 mm była dobrym wyborem) i mam nadzieję, że tak zostanie. Teraz już tylko zostało pozbyć się starych części i kwestie wymiany sprzętu powinny ucichnąć do pierwszej wymiany łańcucha czy kasety, które, mam nadzieję, nie nastąpią zbyt szybko. No i się rozpisałem... ;)

06 maja 2011

Juzerbar

Z okazji chwilowej przerwy od nauki postanowiłem zająć się czymś mniej obciążającym moją pustą głowę. Co prawda zdjęcia rowerka jak nie było tak nie ma, ale zrobiłem sobie dziś userbara na ukochane Forum Szosowe ;) Musiałem się trochę pobawić z logiem Scotta, ale w końcu jakoś wyszło i efekt mamy poniżej:


Skorzystałem z UserBar Generatora, który w przeciwieństwie do polskiego Belt Generatora nie wieszał mi się co chwilę ;) Nie do końca podoba mi się biały cień (jakkolwiek głupio by to nie brzmiało), którego nie da się wyłączyć, ale już trudno, rozpaczać nie będę.

Byłoby miło, gdyby udało mi się w końcu wyczarować aukcje z niepotrzebnymi częściami, bo leżą już nie wiadomo ile... No ale okoliczności były jakie były ;) Byłoby jeszcze milej, gdyby udało mi się też chociaż troszkę pojeździć, bo aż szkoda patrzeć jak nowy rowerek stoi i się marnuje...