W planach na wczorajszy dzień było trochę więcej kilometrów niż ostatecznie wyszło, ale jak to z planami bywa, czasem trzeba je zmienić. W tym przypadku, musiałem nieco przesunąć godzinę wyjazdu ze względu na poranny deszcz.
Pogoda na szczęście szybko się poprawiła i mogłem ruszać. Właściwie nie byłem do końca pewien, jak się ubrać, bo niby było ciepło, ale coraz bardziej czuć już jesień w powietrzu. No i wiało całkiem konkretnie. Ostatecznie, zdecydowałem się na założenie nogawek i wiatrówki - wolałem ubrać się troszkę za ciepło niż zmarznąć, tym bardziej, że miałem jechać kilka godzin - szkoda energii na dogrzewanie organizmu ;)
Cel - Góra Kalwaria. Ze względu na konieczność przebijania się przez całą Warszawę, niestety coraz rzadziej (ostatni raz prawie równo rok temu) zaglądam w tamte okolice, jednak wciąż darzę tamtejsze asfalty sympatią, bo kojarzą mi się z moimi szosowymi początkami.
Jadąc przez Warszawę, bardzo przyjemnie pomagał wiatr - bez większego wysiłku dawało się jechać 35 - 45 km/h. Zjeżdżając Spacerową - również nie wysilając się zbytnio - wpadło 57 km/h. Nie cisnąłem jednak do oporu, bo na dole trzeba się było zatrzymać, zresztą założenie w ogóle było takie, że nie będę się zbytnio spinał w kwestii prędkości. Ot, turystyczna przejażdżka :)
Do samej Góry Kalwarii kręciło mi się całkiem nieźle. Jechałem przez Bielawę, Habdzin, Gassy, Cieciszew, Słomczyn i Podłęcze. Fajne, boczne drogi z niewielką ilością samochodów. Ponieważ jestem prostym chłopem z równin :) urozmaiceniem był dla mnie Słomczyn, Kawęczyn i Góra Kalwaria. Podjazd pod Słomczyn dał mi się troszkę we znaki, ale że nogi nie były jeszcze bardzo zmęczone to nie było tragedii. Na pocieszenie szybko pojawił się zjazd w Kawęczynie. 50 km/h wpadło samo z siebie, fajna sprawa. Do Góry Kalwarii prowadziła dalej już prosta i płaska droga wzdłuż Wisły. Z poprzednich lat pamiętałem, że pod samą Górę Kalwarię też trzeba się troszkę wspiąć. Dobrze pamiętałem... :) Tu było już nieco gorzej, bo chcąc zrobić ten podjazd w pedałach okazało się, że do nóg dobierają mi się skurcze. Pozostała więc jazda w siodełku. Mniej więcej w połowie zaczęło się robić niewesoło, ale zawziąłem się i wjechałem do końca. Ja wiem, że to nie Mount Ventoux czy inne diabelstwo, ale jak już wspomniałem, mój kontakt z jakimikolwiek podjazdami ograniczał się jak dotąd do minimum :)
Ponieważ nie napotkałem po drodze żadnej tablicy informującej o wjeździe do Góry Kalwarii, zamiast niej uwieczniłem rynek ;)
Na rynku podjechał do mnie na rowerze i zagadał pewien starszy pan. Jeździł trochę na szosie w czasach Królaka i wspominał m.in. jak to kiedyś na głównych drogach ruch samochodowy był praktycznie zerowy i jak ciężko było dostać części Campagnolo :) Porozmawialiśmy parę minut i udałem się w drogę powrotną.
Tym razem z przyjemnością powitałem zjazd ul. Lipkowską, z podjazdem którą zmagałem się chwilę wcześniej:
Zdjęcia samego zjazdu nie robiłem, bo aparat zazwyczaj i tak wszystko spłaszcza ;)
Byłem w połowie drogi, czekał mnie powrót tą samą trasą, przy czym teraz miałem cierpieć jeszcze bardziej, bo jechałem pod wiatr :) Droga wzdłuż Wisły jakoś minęła...
Moja radość nie znała granic, kiedy przed Kawęczynem zobaczyłem poniższy znak:
Tak jak zjeżdżałem tamtędy 50 km/h, tak podjeżdżałem 15 - 20 km/h. Znowu w siodełku. Nogi cierpiały, ja razem z nimi, ale że stanowimy zgrany zespół, to się nie poddaliśmy i jakoś wjechaliśmy ;)
W sklepie przed Słomczynem uzupełniłem paliwo i ruszyłem w dalszą drogę. Zjazd minął szybko i przyjemnie, po czym przyszedł czas na jazdę bardziej otwartymi przestrzeniami. Momentami było naprawdę słabo, bo wiało na tyle mocno, że miałem problem z jazdą chociażby 25 km/h. Dopadł mnie jeszcze kryzys, który nie chciał odpuścić przez kolejne 20 km i jechało mi się tak sobie. Przede mną było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, ale jakoś trzeba było wrócić. Na dodatek pojawiło się na niebie parę chmur, które na pewien czas odcięły dopływ promieni słońca ;)
Zrobiło się nieco chłodniej, więc akurat w tym przypadku doceniłem to, że ubrałem się jednak trochę cieplej. Dalsze kilometry jakoś zleciały, przy czym na deser był jeszcze podjazd Spacerową... Nie wstawałem z siodełka, ale mimo to skurcze mnie ostatecznie dopadły. Zaatakowały większość mięśni w obu nogach, ale zacisnąłem moje żółte zęby i wytrwale cisnąłem do końca :) Właściwie nie wiem jak, ale znalazłem się jakoś na górze i z przyjemnością stwierdziłem, że na dziś koniec podjazdów... Skurcze na szczęście dały za wygraną i odpuściły. Mogłem dalej toczyć się w stronę domu, do którego dotarłem ostatecznie w jednym kawałku :)
Te kilka hopek i wiatr w drodze powrotnej dały mi się trochę we znaki. Ostatni raz byłem na rowerze trochę ponad tydzień temu kiedy przejechałem tylko skromne pięć dyszek z rana, gdzieś tam po drodze była nieprzespana noc i jakiś ogólny brak energii. Tym bardziej cieszę się, że nie poddałem się na podjazdach (jakie by one nie były) i na całej trasie, chociaż czasami było naprawdę słabo. Ale ja jestem tylko zwykłą szosową miernotą :) Nie to co...
...Michał Kwiatkowski, który został dziś Mistrzem Świata elity w wyścigu ze startu wspólnego!
uci.ch |
uci.ch/Graham Watson |
Nie oglądałem niestety całej relacji z wyścigu. Włączyłem telewizor, kiedy akurat pokazywali podium. Zdążyłem tylko pomyśleć czy to nie... po czym komentatorzy powiedzieli Michał Kwiatkowski i usłyszałem Mazurka Dąbrowskiego :) Super! Gratulacje dla Michała i całej Reprezentacji!