18 stycznia 2016

Krótka bajka o bikefittingu

Bikefitting to temat, który od dłuższego czasu chodził mi po głowie. Ciągle jednak brakowało jednoznacznej decyzji. Chociaż ze swojej pozycji na rowerze byłem całkiem zadowolony, to jednak od pewnego czasu czułem, że z plecami mogłoby być lepiej. Nic mnie co prawda nie bolało (może to kwestia przyzwyczajenia?), ale zwłaszcza przy dłuższych wypadach czułem, że się garbię, wciskam kark w barki i ogólnie rzecz biorąc, odcinek szyjny jest jakoś nienaturalnie powyginany. Nie byłem pewien ile w tym mojego kręgosłupa, a ile być może niewłaściwego ustawienia roweru. Do tego lekka skolioza i nieco niesymetryczne stawianie stóp. Chociaż ze sportem w różnej postaci miałem styczność praktycznie od dziecka, to odkąd pamiętam, zawsze miałem problemy z rozciąganiem. Biorąc to wszystko pod uwagę, bikefitting wydawałby się więc sensownym pomysłem. Z drugiej strony jednak zastanawiałem się, czy przy mojej zdecydowanie amatorskiej jeździe i stosunkowo niewielkiej ilości kilometrów pokonywanych w ciągu roku warto wydawać te kilkaset złotych. Przecież nic mnie nie boli. W podjęciu decyzji pomogła mi jednak żona, która zaproponowała, że mógłby to być świetny prezent na naszą dziesiątą rocznicę (ale ten czas leci! ;)). Nie sposób było się nie zgodzić. Zdrowie najważniejsze. W maju ubiegłego roku otworzyło się w Warszawie Veloart Studio & Cafe. Wybór był prosty :) Na początku roku mieliśmy zresztą zaplanowany krótki poświąteczno-noworoczny urlop, więc wszystko zaczynało się składać w logiczną całość... Telefon, jest wolny termin, klamka (nie mylić z klamkomanetką) zapadła. Wybrałem się i jak było? Chociaż zdjęcie było zrobione jeszcze przy starej pozycji, to ten uśmiech chyba mówi wszystko... ;)


Przy okazji, podziękowania dla żony za to, że wpadła na trochę i zajęła się dokumentacją fotograficzną :) Ale od początku... Do wyboru są dwa pakiety - standardowy (około trzy, cztery godziny) i premium (pięć, sześć). Premium różni się od standardowego tym, że poza ustawieniem pozycji, fitter (będący jednocześnie fizjoterapeutą) pokazuje nam ćwiczenia dostosowane indywidualnie do naszej, nazwijmy to, specyfiki (stopnia rozciągnięcia, przebytych kontuzji, odczuwanych bólów i tak dalej), rower jest myty i wyregulowany, a w trakcie fittingu wykorzystana jest mata tensometryczna do sprawdzenia rozkładu nacisku na siodełku. W moim przypadku, wybór pakietu premium był wskazany - przy okazji weryfikacji i poprawy pozycji na rowerze, chciałem się też dowiedzieć czegoś więcej o swoim pokrzywionym cielsku i poznać ewentualne sposoby na przywrócenie go do jako takiej normalności.

Na wejściu jesteśmy częstowani kawą lub herbatą, rower jest zabierany do serwisu i cała zabawa się rozpoczyna. Fitting robił mi Mateusz, z którym współpracowało się naprawdę świetnie. W ogóle kontakt z Veloartem był pozytywny od pierwszego telefonu i dogadywania terminu. Pomimo tego, że panowie mieli niejednokrotnie okazję współpracować z nazwiskami z najwyższej półki (Mateusz rzucił w pewnym momencie, że jak ostatnio ustawiał Kwiatkowi sky'owe pinarello... ;)) to nawet taki szary zjadacz kilometrów jak ja jest traktowany naprawdę fajnie. Za to plus.

Całą sesja zaczyna się od wywiadu na temat charakteru jazdy, celów, ewentualnie przebytych kontuzji, dolegliwości, tego co nie pasuje w obecnej pozycji, co chcielibyśmy zmienić i tym podobnych. Następnie, wskakujemy w rowerowe ciuchy i fitter sprawdza gibkość naszego ciała, zakres ruchów i parę innych rzeczy, które będą miały wpływ na ustawienie naszej pozycji. Po zorientowaniu się co i jak, poczęstowaniu w międzyczasie sporą dawką teorii, Mateusz pokazał mi zestaw ćwiczeń (nie tylko rozciągających, ale i na wzmocnienie mięśni głębokich), które mają na celu poprawę sytuacji.




O ile się nie mylę, wywiad wraz z częścią fizjoterapeutyczną to jakieś półtorej, dwie godziny. W międzyczasie lśniący rower wraca z serwisu razem z diagnozą (muszę się przestawić na chleb i wodę, bo okazało się, że z napędem nie jest tak dobrze jak mi się wydawało). Następnie wpinamy się w trenażer, kręcimy sobie trochę rozgrzewkowo i zaczynamy być obserwowani przez kamerę, która czujnie śledzi każdy nasz ruch ;) oraz umożliwia dalszą analizę pozycji.


W ruch idą także wiązki lasera (powiało trochę sajnsfikszyn), pomagające zbadać osiowość pracy kolan oraz wspomniana na początku mata tensometryczna, dzięki której dowiemy się, czy właściwie siedzimy na siodełku. Wprowadzane są także pierwsze zmiany wysokości siodełka (ostatecznie poszło 6 mm do góry - sporo, a jak na razie jest naprawdę okej).





Następnym etapem jest ustawienie bloków. Przy okazji, sprawdzana jest ewentualna asymetria w długości lub budowie stóp, którą należałoby wziąć pod uwagę podczas fittingu. Przy użyciu kilku magicznych przymiarów, Mateusz znalazł właściwe dla moich stóp ustawienie bloków (1,5 mm do przodu plus lekka rotacja w stosunku do wcześniejszych ustawień), po czym przyszedł czas na koleje testy na trenażerze.


Po bodajże dwóch podejściach do ustawienia, różnicę dało się odczuć, a prawe kolano nie latało już aż tak na zewnątrz jak przed zmianą. Poczułem, że nogi pracują jakby naturalniej, chociaż dotychczas nie narzekałem przecież na jakieś niedogodności.

Przyszedł czas na zmianę w ustawieniach kokpitu. Szerokość kierownicy i ustawienie klamkomanetek były w porządku, jednak zmienić wypadało wysokość kierownicy. Poszła w dół o 1,5 cm i to chyba była zmiana, którą z całego fittingu odczułem najbardziej. W jednym momencie zniknęło napięcie w okolicy karku i pozycja była zdecydowanie luźniejsza, a jednocześnie nie czułem się jakoś nadmiernie pochylony. Plus do komfortu i plus do aero - o to chodzi! ;)


Mateusz pokazał mi jeszcze jak zmieniła się moja pozycja po wprowadzeniu wszystkich zmian. Postanowiłem wznieść się na wyżyny moich graficznych umiejętności i stworzyłem na szybko gifa z ustawieniami przed fittingiem i po:


Zgodnie z tym, co widać w reklamach cudownych środków na odchudzanie, wersję przed powinienem zrobić w wersji czarno-białej i podkreślić moją smutną minę... Mimo to jednak, wydaje mi się, że różnica jest całkiem nieźle widoczna. A jeśli nie jest widoczna, to musicie mi uwierzyć, że jest chociaż odczuwalna ;) Zrobiło się mniej turystycznie, bardziej sportowo, ale nie kosztem wygody.

Tyle pierwszego wrażenia... Wiadomo, że odczucia na trenażerze mogą być nieco inne niż w przypadku jazdy na żywo. Obecnie, warunki na drogach raczej niezbyt nadają się do jazdy szosówką, więc pozostaje kręcić w domu i czekać na zmianę pogody na bardziej sensowną. Przekręciłem już trochę czasu z nowymi ustawieniami na trenażerze i jak na razie jestem zadowolony, chociaż nie wiem, czy zgonie z sugestią Mateusza nie będzie potrzebna zmiana siodełka na nieco szersze. Z tym jednak poczekam na jakieś jazdy w terenie i potwierdzenie obecnych odczuć. Na razie pozostaje trenażer i dużo pracy nad rozciąganiem, a co dalej, zobaczymy podczas kolejnej wizyty. Warto też wspomnieć o otrzymywanym pofittingowym raporcie, w którym mamy podane wymiary liniowe i kątowe nowych ustawień - zarówno naszych jak i roweru.

Samo Veloart Studio & Cafe - wymarzone miejsce dla amatorów szosy, pełne kolarskiej atmosfery i sprzętu z najwyższej półki. Jeden obraz jest wart więcej niż tysiąc słów, a co dopiero kilkanaście obrazów? ;)








Nic tylko chodzić, oglądać i się ślinić. Całe pięć i pół godziny spędzone w Veloarcie oceniam naprawdę pozytywnie. Chociaż nie mogłem być na majowym otwarciu, w którym uczestniczył Kwiato, cieszę się, że moje nogi w końcu przekroczyły progi Veloartu :)

Może za wcześnie na jakieś konkretne oceny, ale czasem można się spotkać z opinią, że lepiej zainwestować w bikefitting niż lepszy sprzęt - na chwilę obecną podpisuję się obiema rękoma pod tym stwierdzeniem, a czy podpiszę się też obiema nogami - czas pokaże :) Na pewno dam znać.

07 stycznia 2016

Podsumowanie 2015 roku i pięć lat bloga

Najwyższa pora na pierwszy wpis w 2016 roku. Jak nietrudno wywnioskować z tytułu, będzie on krótkim podsumowaniem tego, co wydarzyło się u mnie rowerowo w roku ubiegłym, a i znajdzie się też parę słów o blogu jako takim, bo jak by nie patrzeć stuknęło mu właśnie pięć lat zagracania internetu :) Do rzeczy...


Cóż, jak zwykle chciałoby się przejechać więcej kilometrów. Łącznie wyszło ich w ubiegłym roku 3617,60. I mało i dużo. Mało, porównując na pewno do innych rowerowych zboczeńców, trzaskających niejednokrotnie kilka razy tyle. Dużo, bo wiem ile miałem okazji do jazdy i wiem, że jeśli jakaś się pojawiała to ją wykorzystywałem. Niewiele (75 km, czyli jednej jazdy ;)) zabrakło do wyrównania wyniku z poprzedniego roku, ale nie będę z tego powodu rozpaczał.

W styczniu i lutym na drodze do większej liczby kilometrów stanęło choróbsko i marna pogoda. Choruję naprawdę bardzo rzadko, ale musiałem widocznie nadrobić poprzednie lata... Od marca kilometrów zaczęło systematycznie przybywać, było sporo (mocne słowo ;)) samotnych wypadów, ale trafiło się też kilka z Kolarską Grupą Starobabicką. W maju zaś planowaliśmy z żoną być w trakcie urlopu na piętnastym etapie Giro d'Italia z metą na Madonna di Campiglio. Na drodze stanęły jednak różne zdrowotne problemy żony i musieliśmy zrezygnować z wyjazdu, ale załóżmy, że co się odwlecze to nie uciecze. W czerwcu mieliśmy okazję posiedzieć trochę na działce i kolejny raz mogłem się przekonać ile daje chociażby ten jeden czy dwa wypady na szosę w tygodniu więcej. Mogłem też pokręcić się po niejednokrotnie nowych odcinkach, co bez wątpienia było fajną odskocznią od standardowych, nieco już oklepanych odcinków w okolicy domu - wszystkie wypady były oczywiście swego czasu szczegółowo opisane ;) W lipcu natomiast Polskę zaatakowała konkretna fala upałów i kreski na termometrze przekraczały dość znacząco 30°C. Zdarzyło mi się jechać w takich warunkach ponad 100 km (tym i tym razem) i nie ukrywam, że solidnie mnie te wypady wyczerpały. Sierpień to z kolei Tour de Pologne, którego pierwszy etap odbywał się w Warszawie. Udało mi się na nim pojawić, pooglądać sobie prosów i ich maszyny, poczuć kolarską atmosferę i zrobić trochę zdjęć, do których teraz z przyjemnością sobie wracam - krótka relacja tutaj. Jeszcze w sierpniu znowu dopadła mnie na chwilę jakaś zaraza, ale na szczęście zdążyłem się wykurować przed wrześniowym urlopem. Kilometrów przybyło więc w tym czasie odpowiednio mniej, a w międzyczasie pojawiły się jeszcze śluby, wesela i inne zjawiska, które nieco wybiły mnie z rytmu. Przyszła jesień i choć w październiku udało mi się jeszcze złapać parę jazd, to dni zaczęły robić się coraz krótsze. Kiedy aura była wyjątkowo niesprzyjająca, sięgałem po trenażer i starałem się utrzymać nogi w jakiejkolwiek formie żeby nie musieć później budować wszystkiego od początku. Minął listopad, przyszedł grudzień, przedświąteczne przygotowania, Boże Narodzenie i choć pogoda nie była najgorsza to niestety na drodze stanął brak czasu. 2015 rok się skończył i obecnie trzeba zająć się zbieraniem kilometrów w tym - 2016 - roku. Czas pokaże... :)

A jakie są plany na ten rok? Zresztą... Może nie tyle plany co pomysły. Bikefitting, Rondo Babka i po prostu łapanie szosowych kilometrów. Tak naprawdę, bikefitting mam już za sobą - relacja wkrótce! :) Rondo chciałbym przeżyć chociaż raz, bo chociaż różne opinie się o tej ustawce słyszy to mimo wszystko dziwnie byłoby mieszkać w Warszawie, jeździć na szosie i ani razu nie wpaść pod Arkadię na najbardziej znaną warszawską zbiórkę. Do tego będę oczywiście potrzebował jakiegoś konkretniejszego przygotowania, ale próbować można ;)

Tak jak minął 2015 rok, tak mój skromny blog obchodzi właśnie piąte urodziny. Pięć lat opisywania każdego (dosłownie) szosowego wypadu, które w międzyczasie urozmaicane było innymi rowerowymi wpisami. Podobnie jak w przypadku liczby przejechanych kilometrów, tak w przypadku liczby wpisów prawie udało mi się wyrównać wynik z ubiegłego roku - w 2015 napisałem tylko jeden wpis mniej niż w 2014, co w porównaniu z tendencją z poprzednich lat jest całkiem niezłym wynikiem ;) Od tego roku zdecydowałem się jednak zaprzestać tak szczegółowej dokumentacji mojego szosowania. Przez te pięć lat trochę się pozmieniało, czasu nie ma już niestety tyle co kiedyś, a jak by nie patrzeć, naskrobanie tych kilku zdań czasem mi chwilę zajmowało. Może ten czas poświęcę na złapanie kilku kilometrów więcej, rozciąganie, odpoczynek (regenerację ;)) czy po prostu nierowerowe życie. Mam nadzieję, że mimo to blog nie umrze i co jakiś czas uda mi się napisać parę zdań na jakieś okołorowerowe tematy. Niejako w zamian postanowiłem założyć sobie konto na jedynym słusznym kolarskim portalu społecznościowym ;) czyli na Stravie. Gdyby ktoś miał ochotę śledzić moje zmagania z kilometrami - zapraszam do obserwowania, chociaż uprzedzam, że szału raczej nie będzie :) Nie wiem na ile wchłonie mnie cała zabawa ze Stravą, dlatego też nie zamierzam rezygnować z archaicznego odnotowywania cyferek w excelowych tabelkach. I to chyba tyle większych zmian... Życzę Wam mnóstwa kilometrów w 2016 roku i spełnienia rowerowych marzeń. Wpisów będzie odtąd mniej, ale mimo to serdecznie zapraszam do czytania tych, które co jakiś czas będą się pojawiały!