30 października 2015

Szosa 28-10-2015 (44,09 km)

Wieczorna jazda po mieście to coś od czego zdążyłem się troszkę odzwyczaić przy okazji ostatnich weekendowych wypadów. W środę mogłem sobie akurat pozwolić na jazdę po pracy, więc pomyślałem, że chociażby kilkadziesiąt kilometrów po mieście jest lepsze niż kolejna tygodniowa przerwa od jazdy w ogóle.

Na rower wsiadłem dopiero o 19. Teraz jednak i tak już około 16 jest ciemno, więc tak naprawdę pod kątem warunków do jazdy wychodzi na jedno czy wyjeżdża się o 16 czy 19... Na termometrze 6°C, ale pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie (prawie dosłownie :)) po wyjściu był wiatr. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wieczorem tak wiało kiedy byłem na rowerze. Wiatr wiatrem, ale musze przyznać, że jechało mi się naprawdę fajnie. Jak na trwający ciągle powrót po przerwie, sił nie brakowało i tak jak pod wiatr trzymałem nieco ponad 30 km/h, tak z wiatrem leciałem przyjemnie 35 - 45 km/h.

Chociaż nie miałem konkretnej trasy w głowie i jechałem przed siebie, starałem się wybierać ulice na tyle duże żeby można się było swobodnie rozpędzić i przy okazji nie zostać rozjechanym przez szalonych kierowców, ale też nie na tyle małe, żeby zmagać się z zaparkowanymi po obu stronach samochodami, gdzie trzeba uważać czy za chwilę, na przykład, coś niespodziewanie nie wyskoczy zza któregoś z nich. Zahaczyłem o Bemowo, Wolę, Śródmieście, Żoliborz, Bielany i Ochotę. Przypomniałem sobie, jak za kawalerskich czasów ;) walczyłem z nierównościami i koleinami na Towarowej kierując się w stronę Bemowa i okolic, po których kręcę się dziś. Teraz na Towarowej jest nowiutka nawierzchnia, po której jedzie się naprawdę przyjemnie. Tak samo na Niemcewicza, gdzie dziur przy krawędzi jezdni było jeszcze więcej. Pokręciłem się chwilę po starych śmieciach i zacząłem kierować się w stronę domu. Nogi ciągle fajnie pracowały i chociaż za sprawą świateł na większości skrzyżowań środowa jazda była w znacznym stopniu interwałowa, to bardzo mi się podobało. Nawet pomimo skromnego dystansu.

Byłoby miło, gdyby zima jeszcze przez jakiś czas nie spieszyła się z przybyciem. Albo gdyby przynajmniej śnieg się nie spieszył ;) Mam nadzieję, że tak właśnie będzie i że do końca roku zdąży wpaść jeszcze trochę kilometrów. Nadzieja matką głupich, a na zakończenie - dla urozmaicenia tej nudnej pisaniny - wieczorny Grób Nieznanego Żołnierza... ;)

28 października 2015

Szosa 25-10-2015 (51,30 km)

Zgodnie z obietnicą z poniedziałkowego wpisu, czas na parę zdań o niedzielnej szosce. Co prawda dystans mocno skromny, bo i w domu było jeszcze parę rzeczy do zrobienia, ale fajnie, że znowu dwa dni z rzędu mogłem trochę zmęczyć nogi.


W niedzielę rano było nieco chłodniej niż w sobotę, bo 8°C, ale na chwilę pokazało się nawet słońce. Od razu jechało się przyjemniej, jednak wszystko co dobre szybko się kończy i wkrótce na niebie zaczęło pojawiać się coraz więcej chmur.

Początkowo czułem jeszcze trochę sobotnią walkę z wiatrem i nogi były nieco ciężkie, ale im dalej tym kręciło mi się lepiej. Sporo było naokoło jesiennych widoków - nieco uprzyjemniały jazdę, bo tym razem również pierwsza połowa trasy była pod wiatr.



Pojechałem przez Babice i Lipków do Mariewa (Kwiatowa mocno poharatana w poprzek po jakichś robotach drogowych) i dalej standardowo przez Wólkę do Zaborowa. Przejechałem koło stawów i odbiłem w lewo na Pilaszków. Tak jak wspomniałem, słońce zdążyło się w międzyczasie schować za chmurami i zrobiło się nieco bardziej jesiennie i demotywująco.



Powrót był już zdecydowanie przyjemniejszy, bo wiatr w plecy skutecznie pomagał utrzymywać jakieś bardziej przyzwoite prędkości. Ani się obejrzałem a dotarłem z powrotem domu i mogłem zająć się zaplanowanymi na dalszą cześć niedzieli tematami. Nogi były zadowolone, więc i ja byłem zadowolony ;)

26 października 2015

Szosa 24-10-2015 (81,17 km)

Kiedy w sobotę rano jechałem z żoną samochodem, pogoda była tak dobijająca, że najchętniej wróciłbym pod kołdrę i przespał większość dnia. Prognozy były jednak całkiem optymistyczne jak na końcówkę października i miało być sucho. Ponieważ od ostatniej jazdy minęło znowu dużo za dużo czasu - dwa tygodnie - to szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji, skoro mogłem sobie czasowo pozwolić na rower. Chęci oczywiście były, ale całkowicie zasnute chmurami niebo i typowa jesienna aura próbowały owe chęci sprowadzić do parteru. Rower musiał być. Poza tym, Paweł wyciągał mnie na wspólną jazdę, więc był kolejny argument za.

Wyruszyliśmy przed 10. Termometr pokazywał 11°C. Zaskoczyła nas początkowo delikatna mżawka, która na szczęście zniknęła tak szybko jak się pojawiła. W planach było około 70 kilometrów. Paweł też wrócił na rower po dwutygodniowej przerwie, więc jechaliśmy bez jakiegoś szczególnego spinania się na nie wiadomo jakie wyniki.

Zaproponowałem żebyśmy polecieli na Cholewy przez Pilaszków, Witki, Wawrzyszew i Górną Wieś. Czyli tak jak jechałem trzy miesiące temu, z tym że bez odbicia na Zawady z Gawartowej Woli. Właściwie od początku zaatakował nas wiatr wiejący z zachodu, a więc prosto w twarz. Jechaliśmy sobie zmianami po około dwa kilometry. Muszę przyznać, że dwa wypady sprzed wspomnianych dwóch tygodni przyniosły efekty. Może nie wyjątkowo spektakularne, ale jak sobie przypomnę jaka tragedia była po wcześniejszych pięciu tygodniach przerwy, to obecnie mogę być całkiem zadowolony ;) I tak sobie walczyliśmy z wiatrem...


W Cholewach odbiliśmy na Gawartową Wolę. Było to o tyle pozytywne, że nawierzchnia jest tam już nieco lepsza, a i mieliśmy dostać wiatr w plecy. Tak się też stało :) Paweł zamówił jeszcze krótki postój w sklepie i potem lecieliśmy już przyjemnie z wiatrem w kierunku Warszawy. Pogadaliśmy trochę (tak tak - o pracy ;)) i droga mijała całkiem szybko. Dwa razy uległem pokusie ;) i przycisnąłem do 50 km/h żeby zobaczyć sobie co zostało w nogach po wcześniejszych kilometrach.

Po drodze minęliśmy kilku kolarzy, jednak widać, że ruch już zdecydowanie mniejszy niż w cieplejsze miesiące. Wyszło nam wspólnie jakieś 75 kilometrów. Miałem jeszcze chwilę, a i nogi nie umierały, więc zafundowałem sobie dodatkowe kilka kilometrów rozjazdu.

Pomimo mocno depresyjnej aury jechało się naprawdę przyjemnie. Było trochę walki z wiatrem (zresztą kiedy na szosie nie wieje? ;)) i chociaż nie są to może wymarzone warunki do jazdy, to ostatecznie wychodzi potem na plus. Trzeba łapać każdą okazję, póki pogoda jest jakkolwiek sensowna. A że taka właśnie była również w niedzielę, to nie omieszkałem skorzystać. Ale o tym w następnym wpisie :)

14 października 2015

Szosa 11-10-2015 (56,68 km)

Coś takiego dawno się nie zdarzyło... Byłem na rowerze dwa dni z rzędu! ;) Tak jak w sobotę, tak i w niedzielę mogłem sobie pozwolić na kilkadziesiąt kilometrów. Co prawda czasu na jazdę było nieco mniej, bo miałem do zrobienia parę rzeczy w domu, ale zawsze lepsze to niż nic. Tym bardziej, że pogoda w niedzielę była równie przyjemna jak w sobotę. I równie mocno wiało... :)

Poleciałem sobie standardowo na Czosnów. Nie chciałem powtarzać trasy z poprzedniego dnia, ale też nie przeszkadzało mi to, że trasa na Czosnów już nieco mi się przejadła (zwłaszcza sama Rolnicza). Postanowiłem cieszyć się piękną - 6°C i słoneczko - pogodą i cichutko pracującym napędem. To mi w zupełności wystarczyło do szczęścia ;)


Jeszcze przed Łomiankami, kilkaset metrów przede mną zauważyłem jakiegoś kolarza w żółtej odblaskowej kurtce. Pierwsze skojarzenie - Paweł (jak się później okazało, to jednak nie był on ;)). Pomyślałem sobie, że spróbuję go dogonić. Szło mi nawet całkiem nieźle, ale misterny plan pokrzyżowały światła na Kolejowej i Warszawskiej. W obu przypadkach ucieczka przejeżdżała na zielonym, a mi trafiało się czerwone.

Na Rolniczej widziałem jeszcze swój cel jakiś kilometr przed sobą, ale w pewnym momencie zauważyłem nadjeżdżającą z naprzeciwka drugą odblaskową kurtkę. Tak jak przy okazji ubiegłorocznych 150 kilometrów okazało się, że to pan Darek. Tym razem również pogadaliśmy chyba dobre 20 minut... ;)

Do Czosnowa droga minęła całkiem nieźle. Gorzej było z powrotem, bo tak jak w sobotę, miałem za przeciwnika silnie wiejący wiatr. Pocieszające było jednak to, że nogi zdecydowanie lepiej już sobie z nim radziły. W Mościskach odbiłem sobie na Babice, bo miałem jeszcze chwilę do zagospodarowania.

Chociaż kilometrów nie wyszło za wiele to i tak cieszę się, że mogłem pojeździć w oba weekendowe dni. Super, że pogoda dopisała. Nogi pocierpiały trochę z powodu wiatru, ale pocieszam się tym, że powinno to zaowocować przy kolejnych wypadach ;)

13 października 2015

Szosa 10-10-2015 (82,77 km)

W sobotę, pierwszy raz od kilku tygodni, miałem okazję pójść na rower w ciągu dnia. Aż dziwnie się czułem... ;) Zapowiadali świetną pogodę i chociaż rano termometr pokazywał zaledwie 2°C to sytuację w znacznym stopniu ratowało pięknie świecące słońce i bezchmurne niebo. W ruch poszły zimowe ciuchy. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy nie brać ocieplaczy na buty, ale ostatecznie odpuściłem. I było w sam raz.


Nie miałem za bardzo pomysłu na trasę, więc postanowiłem skierować się przed siebie znanymi asfaltami. Wiedziałem tylko, że fajnie byłoby przejechać jakieś 60 - 70 kilometrów żeby zrobić wreszcie coś więcej niż wieczorne pięć dyszek, które ostatnio stało się właściwie standardem. Co jak co, ale po tych jazdach po zmroku, słońce tak pozytywnie na mnie wpływało, że miałem wrażenie jakbym miał wbudowaną baterię słoneczną ;) Poza tym, miałem okazję przekonać się, że warto było pogrzebać przy przerzutkach i zmianie łańcucha, bo całość działa teraz wyjątkowo lekko i przyjemnie. Niby to tylko wymiana linek i pancerzy oraz założenie świeżo nasmarowanego łańcucha, a czuć różnicę. Wszystko pracuje właściwie bezgłośnie, co w połączeniu z gładziutkim asfaltem sprawia, że jedzie się naprawdę świetnie. Tak jak lubię ;)


Skierowałem się na Wawrzyszew i Rochaliki, jadąc przez Pilaszków i Witki. Poniosło mnie jeszcze do Podkampinosu, gdzie skręciłem w prawo na Kampinos.


Wiedziałem już, że kilometrów wyjdzie więcej niż planowałem. Jechało mi się ciągle całkiem nieźle. Sytuacja zmieniła się jednak, kiedy skręciłem w prawo na DW580. Chłodny, silny wiatr wiejący ze wschodu skutecznie mnie spowolnił, a przede mną było jeszcze prawie drugie tyle kilometrów. Cóż. Nie ma, że boli, jakoś trzeba było przecież wrócić ;) Po ostatnich tygodniach ubogich w kilometry, moja forma wciąż pozostawia wiele do życzenia. Pocieszałem się tylko tym, że teraz trochę pocierpię, ale zaowocuje to przy kolejnych wypadach. No i wciąż świeciło słońce... ;)

Ostatecznie doturlałem się jakoś do domu. Po drodze minąłem kilku kolarzy, w tym kilkuosobową grupkę w Lesznie. W drodze powrotnej nogi dostały swoją porcję bólu, ale mimo to sobotnia jazda i tak była super. Piękna jesienna pogoda, cichutko pracujący napęd i przyjemna trasa złożyły się na naprawdę pozytywny efekt końcowy.

09 października 2015

Nie ma tego złego...

Wczoraj miałem iść na rower... Tak jak wspomniałem w ostatnim wpisie, chciałem najpierw założyć drugi łańcuch i podregulować tylną przerzutkę. Ponieważ jednak okazja do jazdy pojawiła się dość niespodziewanie, a i powrót z pracy wydłużył mi się do prawie dwóch godzin, musiałem chwilowo odpuścić sobie zmianę łańcucha. Aż tak tragicznie jeszcze nie pracował i szkoda byłoby na to czasu, bo do domu dotarłem i tak dopiero przed 19. Smar nie zdążyłby wniknąć elegancko między ogniwa i w ogóle bez sensu ;)

Postanowiłem jednak zajrzeć do przerzutki. Byłem pewien, że zajmie to mniej niż pięć minut - obstawiałem szybką poprawę naciągu linki i w drogę. Rower szybko powędrował na stojak. Równie szybko okazało się też, że tak łatwo nie będzie. Przerzutka ciągle pracowała źle i, co dziwne, nie było w tym żadnej logiki. Zwiększanie naciągu wcale nie poprawiało przerzucania łańcucha na większe zębatki i odwrotnie. Kilkukrotne odkręcanie i przykręcanie linki, sprawdzenie maksymalnego wychylenia przerzutki w obie strony... Nic. A może hak jest krzywy? Też nie. Irytacja rosła a czas leciał. Miałem już przygotowane ciuchy, lampki i resztę drobiazgów, więc wszystko było gotowe do jazdy. Poza rowerem, a to jednak trochę komplikuje :)

Stwierdziłem, że muszę odpuścić wieczorne kilometry - tylko bym się irytował niesprawną przerzutką, a i tak czekała mnie taka sobie, kilkudziesięciokilometrowa jazda w ciemnościach. Nie zamierzałem natomiast odpuszczać tematu przerzutki, bo uparta ze mnie bestia i pewnie i tak nie dawałoby mi to spokoju. Tym bardziej, że w weekend miałem w końcu po długiej przerwie móc znowu pojeździć w dzień (wow!). Szkoda byłoby więc nie skorzystać z okazji z powodu jakichś technicznych przeszkód.

Pomyślałem, że może to wcale nie kwestia przerzutki jako takiej. Sprawdziłem końcówkę linki w klamkomanetce i okazało się, że jedno włókno było lekko zagięte. Zapaliła mi się czerwona lampka :) Spróbowałem wyciągnąć linkę bardziej, ale nie było tak łatwo, bo jakby się zablokowała. Jakoś się jednak udało i wszystko stało się jasne:


Komentarz wydaje się zbędny :) Cóż, przynajmniej wiedziałem, co było przyczyną całego zamieszania... Nie miałem niestety zapasowej linki, sklepy były już pozamykane, więc temat przerzutki musiałem chwilowo odpuścić. Korzystając z okazji, założyłem za to drugi łańcuch i poczęstowałem go Rohloffem żeby przez noc wszystko się ładnie wchłonęło.

Dziś po pracy natomiast zahaczyłem o Legion i drogą kupna nabyłem dwie linki przerzutkowe, jedną hamulcową (awaryjnie; mieli zresztą tylko jedną...) i pancerze z końcówkami. Po powrocie do domu zabrałem się za tylną przerzutkę - założyłem nową linkę, wymieniłem pancerze, i - tym razem - wyregulowałem całość w kilka minut. Korzystając z zamieszania pomyślałem, że załatwię przy okazji przednią przerzutkę, bo w tym przypadku linka i pancerze też dawno nie były wymieniane. Poszło równie szybko i przynajmniej na sucho wszystko pracuje wyjątkowo przyjemnie. Zobaczymy jak będzie w trakcie jazdy, a o tym mam nadzieję przekonać się już jutro...

Ostatecznie, może i lepiej że tak się wszystko potoczyło. Straciłem co prawda kilkadziesiąt kilometrów, ale przynajmniej są na pokładzie nowe linki i pancerze, nic się niespodziewanie nie urwie w trakcie jazdy (mam nadzieję :)), a i łańcuch będzie cicho i płynnie pracował. Okablowanie hamulców na razie wygląda i pracuje całkiem nieźle, chociaż może np. przy okazji wymiany owijki wymienię i to. Na razie czas na test terenowy przerzutek... ;)

03 października 2015

Szosa 30-09-2015 (57,34 km)

No cóż, mamy jesień. Tak jak dwa tygodnie temu było 27°C, tydzień temu 20°C, tak w ostatnią środę termometr pokazywał już tylko 10°C, a co za tym idzie, trzeba było wskoczyć w długie ciuchy. Pamiętam jak nie tak dawno temu (no, pięć miesięcy ;)) pisałem o tym, że wreszcie mogłem założyć koszulkę z krótkim rękawem i krótkie spodenki...

W środę kolejny raz wyruszyłem dopiero po tym jak wróciłem z pracy i szybko się ogarnąłem, czyli ok. 18:30. Znowu nie miałem za bardzo wizji w którą stronę się skierować żeby nie jechać w kompletnych ciemnościach. Pomyślałem więc, że dopóki słońce jeszcze minimalnie świeci, pojadę za miasto, a jak będzie już naprawdę czarno, zrobię trochę kilometrów po mieście. To minimalnie świeci wyglądało mniej więcej tak:


Można zatem uznać, że minimalnie to i tak dość wygórowane określenie ;) Pojechałem przez Babice, Strzykuły i Umiastów do Pogroszewa. Ponieważ droga była oświetlona tak sobie i nie czułem się zbyt pewnie, a wiedziałem, że w Pogroszewie-Kolonii czeka na mnie fragment jeszcze gorszej nawierzchni, postanowiłem skręcić w prawo w Rataja i pojechać w kierunku Borzęcina Dużego. Szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie kiedy ostatni raz jechałem tą drogą. Nie pamiętałem też za bardzo jakiej nawierzchni mogę się spodziewać. A było tym gorzej, że latarnie stały tylko w kilku miejscach i zdecydowaną większość drogi przejechałem jedynie przy delikatnym świetle przedniej lampki. Cóż, wybrałem słabą porę na sprawdzanie nowych odcinków ;)


Udało mi się jednak w nic nie wjechać, a i we mnie też nic nie wjechało. Sukces! ;) Po dojechaniu do DW580 skręciłem w kierunku Warszawy i odtąd jechałem już w towarzystwie latarni.

Skierowałem się w stronę centrum. Jazda po mieście jak to jazda po mieście - ciasno i co chwilę światła. Ale przynajmniej względnie jasno... Pomyślałem, że wstąpię na Oboźną i przekonam się jak bardzo słabe mam nogi. No i przekonałem się :) Delikatnie mówiąc, bywało znacznie lepiej... Potem podjechałem sobie jeszcze Książęcą i tam niestety miałem podobne odczucia, a chociaż jest trochę dłuższa, to nachylenia jest tam praktycznie tyle co nic. Jest co nadrabiać.

Poza przekładką łańcucha przed kolejną jazdą będę też musiał zajrzeć do tylnej przerzutki, bo ostatnio jakoś podejrzanie pracowała. A tego nie lubię... :)