27 lipca 2015

Szosa 26-07-2015 (100,20 km)

Wczoraj mogłem sobie wreszcie pozwolić na jazdę troszkę dłuższą niż to ostatnio bywało. Chciałem też trochę urozmaicić sobie trasę i pojechać jakimś nowym odcinkiem. Z powodu sobotniej, konkretnej burzy, niedzielna jazda o poranku stała pod malutkim znakiem zapytania, ale ostatecznie wszystko poszło zgodnie z planem. Zaskoczył mnie tylko jeden drobny szczegół... :)

Szczegół, o którym często wspominałem we wpisach z poprzednich miesięcy. Wiatr :) To, że na szosie wieje wcale mnie nie dziwi, ale z czystym sumieniem mogę chyba stwierdzić, że wczoraj wiało najmocniej spośród tegorocznych wypadów.

Wiało prosto z zachodu, a przez zdecydowaną większość pierwszej połowy trasy jechałem właśnie na zachód. Wiatr był na tyle silny, że momentami spowalniał mnie do 25 albo nawet 20 km/h.


Zdjęcia niestety nie oddają tego, jak mocno wiało, więc musicie uwierzyć mi na słowo, że waliło naprawdę konkretnie ;) Ot, pozostałość po burzy... Pocieszało mnie jednak to, że nogi dawały radę (jakkolwiek niskie by się te wspomniane prędkości nie wydawały ;)) i nie było żadnego kryzysu na horyzoncie. Może i coś dało te kilka warszawskich podjazdów, które ostatnio sobie zrobiłem...

Jechałem przez Stare Babice, Umiastów i Pilaszków. Za zakrętami, przed odbiciem na Radzików zauważyłem jadących z naprzeciwka dwóch kolarzy. Skręcili za mną i po chwili do mnie dołączyli. Odwróciłem się i jeden z nich stwierdził, że chętnie skorzysta z koła ;) Nie miałem nic przeciwko - uprzedziłem jedynie, że za szybko nie będzie :) Udawało mi się jednak mimo wiatru trzymać około 30 km/h i podciągnąłem kolegów do Wawrzyszewa. Kolejny raz nogi pozytywnie mnie tego dnia zaskoczyły. Dopiero jak zwolniliśmy przed skrzyżowaniem, zorientowałem się, że to chłopaki z Legionu. Odbili w prawo na Rochaliki, ja natomiast miałem w planach jazdę nowym odcinkiem.

Może nie tyle nowym, co przejechanym dotychczas tylko raz, przy okazji jednej z ubiegłorocznych jazd ze starobabicką ekipą. Wtedy wówczas, bardziej niż na trasie skupiałem się na kole osoby jadącej przede mną, więc przed wyjściem musiałem jeszcze szybko rzucić okiem na mapę ;) Udało mi się nie pogubić, a i przekonałem się, że ten odcinek jest naprawdę przyjemny.

Mianowicie, z Wawrzyszewa nie odbijałem jak zwykle w prawo, ale pojechałem prosto na Pass.


Mając przed sobą most i znak z napisem Pass, od razu pojawiło mi się w głowie skojarzenie z jedną ze scen z Władcy Pierścieni ;) Przejechałem przez Górną Wieś, za Nową Górną odbiłem w prawo i przejechałem przez mostek nad Utratą.


W Cholewach pojechałem w prawo w kierunku Gawartowej Woli i po chwili dojechałem do bardziej mi już znanej drogi. Skierowałem się w lewo na Zawady i Pasikonie, po czym dojechałem do Łazów, a więc i DW580.

Na liczniku miałem równe 50 kilometrów i po odbiciu w prawo w kierunku Warszawy wiatr przestał stanowić problem - przez większość drogi powrotnej wiał już przeważnie w plecy, dzięki czemu utrzymywałem sobie przyjemne 30 - 45 km/h. Przez moment nawet nieco dziwnie się poczułem, bo dotychczas słyszałem prawie tylko szum w uszach ;)

W Kampinosie skręciłem w prawo na Podkampinos i wróciłem do drogi prowadzącej przez Gawartową Wolę i Czarnów.


Od Leszna wróciłem już tą samą drogą, którą jechałem w tamtą stronę. Niby tak samo, a jednak zupełnie inaczej za sprawą wiatru w plecy ;) Dzięki temu też, droga powrotna minęła naprawdę szybko.

Po powrocie do domu, na liczniku była praktycznie okrągła setka. Muszę przyznać, że jestem zadowolony z tego wypadu. Nogi się nie poddawały, sił starczyło do końca, a biorąc pod uwagę wiatr wiejący w twarz przez pierwszą połowę trasy, mogę uznać (z przymrużeniem oka, rzecz jasna), że zrobiłem wczoraj pięćdziesięciokilometrowy podjazd ;)

23 lipca 2015

Szosa 22-07-2015 (41,66 km)

Podobnie jak w ostatni piątek, wczoraj również miałem ochotę trochę sobie popodjeżdżać. W Warszawie jak to w Warszawie - zbyt wielu podjazdów nie ma, a jak już są to nie powalają ani długością ani nachyleniem. Co zrobić...

Wyruszyłem dopiero o 19, a w planie była krótka wizyta na Dolnej. Nie miałem chyba nigdy okazji podjeżdżać nią rowerem, więc wypadało to nadrobić. Sam podjazd nie jest szczególnie ciężki. Tak naprawdę, najciekawsze jest ostatnie kilkadziesiąt metrów. Zawsze to jednak jakieś urozmaicenie dla Oboźnej czy Tamki, na których przeważnie bywam, kiedy już nachodzi mnie na podjazdy. Poniżej profil Dolnej:

altimetr.pl
Zgadza się - nie powala - może dlatego podjeżdżało mi się naprawdę dobrze? ;) Zrobiłem sobie trzykrotnie pętlę przez Dolną, Puławską, Spacerową (przyjemny zjazd 50 km/h) i Belwederską. Szczerze mówiąc, więcej wyszło tego kręcenia się po okolicy (pomijam już sam dojazd/powrót, który stanowił zdecydowaną większość całego wczorajszego dystansu) niż samego podjeżdżania... ;) Kierując się w stronę domu, podjechałem sobie Spacerową. Ostatni raz byłem na niej bodajże przy okazji ubiegłorocznego wypadu do Góry Kalwarii, kiedy to w drodze powrotnej, w trakcie podjazdu skurcze zaatakowały obie moje nogi :) Spacerowa jest co prawda dłuższa od Dolnej, ale nachylenie jest mniejsze:

altimetr.pl
Tym razem obyło się bez skurczów ;) W ogóle jechało mi się wczoraj bardzo dobrze. Pobawiłem się chwilkę na Dolnej, a i na płaskim wpadło parę mocniejszych akcentów. Kilometrów wyszło co prawda wyjątkowo mało, ale musiałem być w domu około 21, więc i tyle cieszy.

Miasto jakoś nie sprzyjało robieniu zdjęć, dlatego też tym razem jedynym graficznym urozmaiceniem wpisu pozostaną widoczne powyżej profile... ;)

Miło było, ale duchota dawała się nieco we znaki. Zjazd Spacerową przyjemnie chłodził i co ciekawe, po powrocie do domu licznik pokazał maksymalną prędkość 68,1 km/h. Chyba coś mnie ominęło :) Na zjeździe było wspomniane 50 km/h, a na płaskim tym bardziej daleko mi było do wspomnianej prędkości. Chyba Strada troszkę powariowała...

Wypadałoby w końcu wrócić do nieco dłuższych dystansów. Ostatnio jednak okoliczności jakoś nie sprzyjają. Po cichu nastawiam się na jazdę w weekend, a tymczasem pozostaje mi trzymać kciuki za pogodę...

18 lipca 2015

Szosa 17-07-2015 (56,54 km)

Tak jak w czwartek, tak i wczoraj mogłem sobie pozwolić na krótki wypadzik po pracy. Kusiło mnie trochę żeby pojeździć sobie bardziej interwałowo. A jaki teren doskonale się do tego nadaje? Tak - miasto :) W pełni świadomie skierowałem się więc w kierunku centrum. Tak naprawdę, chciałem dotrzeć na Powiśle i zawitać po kilku miesiącach przerwy na Oboźną i Tamkę.

Chociaż jechałem w piątek około 19, było tak jak się spodziewałem - całkiem luźno. Sporo ludzi powyjeżdżało z Warszawy na wakacje i jest to naprawdę odczuwalne. W niewakacyjnych miesiącach większość ulic jest zakorkowana, bo część ludzi wraca z pracy, a część ucieka już za miasto na weekend. Wczoraj było jednak naprawdę całkiem znośnie i dało się jechać bez obawy, że zostanie się rozjechanym trzy razy na minutę.

Na Świętokrzyskiej niespodzianka - przy skrzyżowaniu z Nowym Światem minąłem Witka :) Najpierw go nie poznałem i po prostu odruchowo machnąłem. Po chwili jednak zapaliła mi się lampka, że to przecież Witek, ale że już się minęliśmy, a z obu stron jechały samochody, nie było czasu na dalszą wymianę uprzejmości ;) Spodziewałbym się spotkać Witka w Babicach, Lesznie czy gdziekolwiek indziej na standardowych trasach a tu zaskoczenie :)

Najpierw podjechałem sobie trzy razy Oboźną, a potem trzy razy Tamkę. Co najważniejsze - bez skurczów! ;) Podjeżdżało mi się całkiem nieźle. Z podjazdami mam jednak naprawdę rzadko do czynienia, więc to nieźle jest oczywiście mocno subiektywnym określeniem... Powiedzmy, że było lepiej niż przy okazji wcześniejszych wizyt na Powiślu.

Znad Wisły wróciłem sobie Świętokrzyską, Marszałkowską i Aleją Solidarności. Parę razy można się było przyjemnie rozpędzić (po czym oczywiście utknąć na światłach). Po powrocie w okolice domu na liczniku było jakieś 30 kilometrów. Marnie, chociaż te kilka podjazdów można by potraktować jakimś przelicznikiem ;) Radiową skierowałem się w stronę Starych Babic. Nie miałem konkretnej trasy w głowie, więc dla odmiany, zamiast jechać przez Pohulankę dalej prosto Sienkiewicza, odbiłem w prawo w Izabelińską.


Jak widać, słońce powoli zachodziło, a nie wziąłem ze sobą lampek. Dzień jest już niestety nieco krótszy niż jeszcze kilka tygodni temu. Nie chciałem się kręcić po zmroku, więc musiałem skierować się w stronę domu. Tak czy inaczej, kilka popołudniowo-wieczornych kilometrów wpadło, więc nie mogę narzekać...

17 lipca 2015

Szosa 16-07-2015 (54,15 km)

Od ostatniego, sobotnio-upalnego wypadu na szosę minęły prawie dwa tygodnie, czyli o kilka dni za dużo w odniesieniu do założenia jazdy minimum raz w tygodniu ;) Ostatnio ciągle coś stawało na drodze i ciężko było wpasować się czasowo z rowerem. Wczoraj jednak nadszedł ten dzień i udało mi się wyskoczyć na krótką rundkę.


Kilometrów z założenia miało być niewiele - wyjechałem późnym popołudniem po powrocie z pracy i chciałem po prostu trochę rozruszać nogi. Obawiałem się też, że moja forma po tak długiej przerwie (a poza tym po wspomnianych kiepskich 112 kilometrach i odwadniającym wieczorze kawalerskim w ubiegły weekend) legła w gruzach. Jak się na szczęście okazało, aż takiej tragedii nie było i chociaż czułem, że nogi nieco osłabły przez ten czas, spodziewałem się (jak zwykle ;)) czegoś znacznie gorszego.

Pojechałem sobie więc skromną pętlę przez Stare Babice, Mariew, Zaborów, Pilaszków i Strzykuły. Początkowo wiatr trochę utrudniał jazdę. Nogi z czasem się jednak rozkręciły i im dalej, tym jechało mi się lepiej. Urozmaiciłem sobie jazdę kilkoma interwałami. Pogoda była całkiem przyjemna, więc kręciło się naprawdę fajnie, tym bardziej, że w drodze powrotnej lekko wiało w plecy.



W Strzykułach okazało się, że nie przejadę przez Wieruchów, bo droga jest zamknięta. Na rondzie odbiłem więc w lewo w Strzykulską/Południową, a po przejechaniu fragmentu DW580 - w Kutrzeby. Dojechałem do Sienkiewicza i dalej obyło się już bez objazdowych niespodzianek.

Pomimo początkowych obaw kręciło mi się dobrze. A przynajmniej lepiej niż się spodziewałem. Podejrzewam, że na trochę dłuższym dystansie szału by nie było, ale nie można od razu mieć wszystkiego ;) Skurcze tym razem nie atakowały, więc zawsze to kolejny pozytywny aspekt... Postaram się złapać w najbliższych dniach jeszcze trochę kilometrów, bo mam wrażenie, że nie jeździłem od bardzo dawna, chociaż tak naprawdę minęło zaledwie kilkanaście dni od ostatniej jazdy. A kolejne kilometry powinno się udać złapać jeszcze dziś :)

13 lipca 2015

Rowerowy t-shirt x3

Od ostatniego szosowego wypadu minął tydzień i jak dotąd nie miałem kiedy wsiąść na rower. Bieda. Wypadałoby jednak dać jakiś znak życia, więc czas na wpis o tym, o czym jest teraz najgłośniej w internecie - o ciuchach. Taki ze mnie bloger modowy!

Moja szafa została jakiś czas temu zasilona kolejną porcją rowerowych t-shirtów. Trzy sztuki z Reserved. Tak, znowu z Reserved i znowu musiałem je kupić za moje własne, ciężko zarobione pieniądze. Nie wiem, ile będę jeszcze czekał na ofertę współpracy i propozycję umieszczenia mojego wizerunku na najnowszej kolekcji, ale staram się nie zniechęcać. Wpis i tak ma niewielką wartość reklamową, bo t-shirty kupiłem już jakiś czas temu i wydaje mi się, że są już niedostępne. Jak by nie było, obawiam się, że jakość i profesjonalizm poniższych zdjęć i tak nie zachęciłyby nikogo do zakupu, więc na jedno wychodzi ;)






Jak nie można pojeździć to chociaż koszulkę z rowerem założę, a co... ;)

06 lipca 2015

Szosa 04-07-2015 (112,83 km)

Miniony weekend spędziliśmy na działce. Jaki ów weekend był pod względem pogody, chyba każdy wie. Jeśli jednak nie, to już podpowiadam... :) Był taki:


Gorący. Albo raczej upalny. Bezchmurne niebo i na termometrze kilka kresek powyżej 30°C. Od dłuższego czasu nie miałem okazji przejechać jakiegoś trzycyfrowego dystansu, a że wziąłem rower na działkę, głupio byłoby nie skorzystać. Przynajmniej nie padało ;)

Spodziewałem się, że lekko nie będzie. Co jak co, ale takie warunki nie są wymarzonymi do jazdy na rowerze. Żeby było weselej, zebrałem się dopiero o 11:30, czyli o tak naprawdę najgorszej możliwej porze. Na termometrze były 32°C. W cieniu. Na słońcu więc pewnie coś bliższego 40°C, a że trasa zakładała raczej sporo otwartych przestrzeni, zapowiadało się parę naprawdę upalnych godzin kręcenia.

W kwestii trasy, wybór wydawał się oczywisty... ;) Chciałem przejechać odkryty przeze mnie niedawno odcinek od Łochowa do Sadownego przez Brzuzę. Żeby kilometrów wyszło odpowiednio więcej, planowałem dołożyć do tego pętlę przez Sokółkę, Kołodziąż i Prostyń, aby dojechać do Treblinki. Dalej przez Małkinię Górną, Brok i od Sadownego powrót tą samą trasą. Drogą od Małkini do Broku miałem okazję już kiedyś jechać i wiedziałem, że jest w porządku, za to nie miałem pojęcia, czego spodziewać się po wcześniejszym fragmencie wspomnianej pętli. Tak jak drogi przez Brzuzę, tak tego odcinka nie ma jeszcze na Google Street View... :) Poza tym, nie sprawdziłem ile kilometrów ostatecznie wyjdzie. Obstawiałem łącznie jakieś 90 - 110. Prawie trafiłem ;)

No więc ruszyłem praktycznie w samo południe. Po niecałych 20 kilometrach miałem dość. Jechało mi się ciężko, do tego pogoda skutecznie dawała się we znaki. Na dodatek wiał lekki wiatr. I dobrze (bo było jakkolwiek chłodniej), i źle (bo wiał oczywiście w złym kierunku :)). Bez sensu byłoby jednak wieźć na działkę rower żeby przejechać 40 kilometrów, więc nie zamierzałem zawracać ;)

Jak się okazało, droga od Sadownego do Treblinki była nawierzchniowo (poza dwoma wyjątkami, o czym za chwilę) i widokowo bardzo przyjemna. Zdjęć można by zrobić po drodze wiele więcej, ale przyznam szczerze, że w takich warunkach po prostu nie chciało mi się zatrzymywać.



Na ciekawe zjawisko natknąłem się za przejazdem kolejowym w Sokółce. Jest tam króciutki fragment starszego asfaltu, który nieco gorzej radzi sobie z wysokimi temperaturami. Kiedy na niego wjechałem, momentalnie zwolniłem. Asfalt był na tyle miękki, że szosowe, wąskie i twarde opony po prostu się w nim zapadały. Jakbym jechał po gumie albo warstwie gęstego kleju. Dziwne uczucie, ale na szczęście po chwili nawierzchnia była już nieco lepsza.

Kolejne zaskoczenie spotkało mnie w Kołodziąży, gdzie droga rozwidla się na lewo i prawo. Wymiana nawierzchni... Chciałem/musiałem jechać w lewo. Spytałem robotnika kierującego ruchem o to czy się da i na szczęście okazało się, że można. Zebrałem co prawda na opony sporo drobnych kamyczków, przy czym jeden z nich wyglądał identycznie jak łeb gwoździa. Na moment się przeraziłem (bo po co wozić zapasową dętkę?), ale ponownie - na szczęście okazało się - że to tylko kamień i opona/dętka jest cała.

Dojechałem do Prostyni, gdzie minąłem Sanktuarium Trójcy Przenajświętszej i świętej Anny.


Potem była już Treblinka. Niejako cel całej sobotniej jazdy, ze względu na sentymentalny, wiele razy przeze mnie wspominany wypad z 2005 roku, kiedy to kilometrów wyszło przez przypadek sporo więcej niż było w planie... ;) Nie zatrzymywałem się jednak na dłużej, nie odwiedziłem Muzeum Walki i Męczeństwa, po prostu chciałem mieć cel na mapie.



Dojeżdżając do DW627 znowu trafiłem na wymianę nawierzchni. Tym razem jednak droga również była przejezdna i chociaż trzeba było przeżyć jakoś krótki odcinek z betonowymi płytami zalanymi asfaltem, to po chwili wjeżdżało się już na przyjemną, gładką drogę prowadzącą w stronę mostu na Bugu.

Stamtąd już prosto do Małkini Górnej, gdzie odbiłem na DW694 na Brok. Bidon stawał się coraz bardziej pusty (zazwyczaj starcza mi na jakieś 100 kilometrów, teraz byłem w połowie drogi :)), więc trzeba było uzupełnić zapasy.

Na myśl przyszedł mi sklep, który odwiedziłem w 2005 roku (wówczas łatałem przy nim dętkę :)) i rok temu podczas jednego z wypadów, o którym później. Kupiłem puszkę Coca-Coli i wodę 0,75 ml, z czego 0,5 l poszło do bidonu, a reszta na głowę :)


Byłem już nieźle zmachany, a byłem dopiero w połowie drogi. Zauważyłem, że przez przypadek wziąłem z lodówki puszkę ze Zwycięzcą:


To musiał być znak! ;) Od razu przypomniałem sobie słynne słowa Piotra B. - nie miałem już wyjścia - musiałem dać radę i dobiec do tej mety ;)

Wszystko fajnie, ale od Broku zaczęła się jeszcze bardziej męcząca walka z wiatrem. Tego mi było trzeba. Prędkość spadła, a perspektywa 40 kilometrów w takich warunkach... cóż, nie pocieszała. Nie miałem jednak wyjścia, a i poddawać się nie lubię ;)

Odtąd jechało mi się naprawdę marnie. Kiepsko mi się oddychało, nogi jakoś słabo kręciły. Dojechałem jednak w jednym kawałku do Łochowa i tam dopadło mnie kolejne utrudnienie - skurcze. Początkowo tylko w łydkach, ale próbując je odciążyć, skurcze łapały kolejne mięśnie, co skończyło się tym, że niezależnie od tego w jakiej nogi były pozycji, zawsze jakiś mięsień był atakowany przez skurcz. Tak jak w ostatnią środę skurcze dało się przeżyć i jakoś z nimi jechać, tak w sobotę miałem do czynienia ze Skurczowym Armagedonem ;) Po prostu nie mogłem kręcić dalej. Po drodze był akurat sklep w Budziskach, gdzie postanowiłem zaopatrzyć się w kolejną puszkę coli. Ledwo zsiadłem z roweru i mocno pokracznie wszedłem do sklepu. Chwila odpoczynku pozwoliła pozbyć się skurczy i mogłem jakkolwiek cisnąć dalej.

Tak jak z nogami było już nieco lepiej, tak ogólnie byłem padnięty. Bolały mnie ręce, plecy, kark, dosłownie wszystko. Zsiadając z roweru przed leśną drogą prowadzącą na działkę, skurcze wróciły i ledwo szedłem. Czekał na mnie obiad, ale kompletnie nie miałem ochoty na jedzenie i praktycznie go nie ruszyłem (tym razem jednak nie usnąłem nad talerzem jak po wspomnianym wypadzie z 2005 roku ;)).

Chociaż cieszę się, że dałem radę przejechać całą trasę zgodnie z planem, to nie powiem żeby były to najprzyjemniejsze kilometry w życiu ;) Spodziewałem się, że w taką pogodę będzie się ciężko jechało, jednak końcówka była naprawdę kiepska. Zaskoczyła mnie natomiast średnia, bo ostatecznie wyniosła niecałe 30 km/h. Widząc na liczniku prędkości z końcówki trasy, zakładałem, że będzie sporo niższa.

Sobotni wypad był bardzo podobny do tego z sierpnia ubiegłego roku - wtedy też przejechałem około 100 kilometrów, było gorąco (38°C), zatrzymałem się w tym samym sklepie (kupiłem colę i wodę, której część wylałem na głowę), od Broku wiało w twarz i na koniec też atakowały mnie skurcze (ale tylko w lewej nodze) ;) Tym razem jednak trasa była znacznie przyjemniejsza (DK50 jechałem tylko kilka kilometrów - od Broku do Sadownego). Bardzo chętnie jeszcze kiedyś ją jeszcze powtórzę, ale będę wówczas polował na bardziej znośne temperatury ;) Kolejny raz pojechałem do Treblinki i kolejny raz wróciłem naprawdę padnięty. Przypadek? Nie sądzę ;)

03 lipca 2015

Działkowo-rowerowo

Podczas ostatniego, tygodniowego urlopu spędzonego na działce nie mogło obejść się bez kilku rowerowych akcentów. Przede wszystkim, miałem okazję pokręcić się troszkę po wyszkowsko-łochowskich szosach i odkryć parę naprawdę przyjemnych odcinków. Przydaje się takie oderwanie od przejechanych xx razy okolicznych, dobrze znanych tras. Wyskoczyłem sobie na trzy krótkie szosowe wypady, o których oczywiście nie mogło zabraknąć paru słów na blogu ;) Szczegóły tu, tu i tu.

Było też wreszcie trochę czasu żeby poczytać SZOSĘ - nowy (no, w tym momencie to określenie jest już nieco nieaktualne ;)) dwumiesięcznik poświęcony wyłącznie kolarstwu szosowemu. Fajnie. Jego roczna prenumerata była jednym z prezentów, jakie dostałem od żony na urodziny. Kochana, czyż nie? ;) Podczas, gdy drugi numer czeka w kolejce do przeczytania, ciągle zapoznaję się z treścią pierwszego.


Korzystając z okazji, mogłem też nieco dokładniej niż zazwyczaj umyć scotta - bez obawy, że pół przedpokoju (albo i cały) będzie zachlapane, uwalone smarem i innym złem. Kawałek trawy i życie staje się prostsze... ;)


Skoro rower był czysty, trzeba to było uwiecznić ;) i zastąpić dotychczasowe zdjęcie na stronie sprzęt nieco bardziej szosowym:


Jak wspomniałem w ostatnim wpisie, żona zrobiła mi też kilka zdjęć NA rowerze, a takich mam naprawdę niewiele, więc każde jest na wagę złota ;) Będę chyba musiał zainwestować w jakiś bukiet... Pogoda wyjątkowo dopisała - w kolejnych dniach było już tylko gorzej, więc fajnie, że udało się wykorzystać okazję.







Świeże zdjęcia zmotywowały mnie do tego, co chciałem zrobić już od jakiegoś czasu, a mianowicie dorzucić parę archiwalnych zdjęć do pustawej jak dotąd strony o mnie. Przekopałem dysk w poszukiwaniu jakichś moich starych fotek z rowerem/na rowerze i chociaż nie ma ich dużo (a i z części lat nie mam takich zdjęć wcale), to kilka udało się odnaleźć. Zapraszam więc do obejrzenia zdjęć na stronę o mnie.

Pojechaliśmy sobie też z żoną na dwie krótkie wycieczki rowerowe po okolicy. Author przydał się pierwszy raz w tym roku ;) Przyjemnie było pokręcić się spokojnym tempem po lesie czy łąkach. To też ma swój urok, a z uroczą żoną u boku - jeszcze większy ;)

Dobrze było oderwać się od codzienności chociaż przez tydzień. Teraz trzeba odliczać do kolejnego urlopu...

01 lipca 2015

Szosa 01-07-2015 (63,21 km)

Czas szosowo rozpocząć lipiec ;) Nie mam pojęcia, kiedy zleciało pół roku, ale nie o tym miało być... Właściwie roweru dziś nie planowałem, ale różne okoliczności sprawiły, że mogłem sobie pozwolić na krótką rundkę.

Po powrocie z pracy szybko się ogarnąłem i ruszyłem o 18:30. Ponieważ dzień jest jeszcze długi, parę kilometrów można było zrobić. Pojechałem bez konkretnej trasy w głowie, ale nastawiałem się na często przeze mnie ostatnio odwiedzaną pętlę przez Pilaszków, Białutki, Wawrzyszew i Leszno.

Niby miało być standardowo, ale jak się szybko okazało - nie było :) Pomijając całkiem sporą liczbę mijanych na początku kolarzy, pierwsze zaskoczenie spotkało mnie w okolicach Pilaszkowa, kiedy ze strony dwóch jadących z naprzeciwka kolarzy usłyszałem cześć Paweł! Zdążyłem tylko poznać Witka jadącego z przodu i krzyknąć hej! ;)

Na drugie zaskoczenie nie czekałem długo. Odbijając w Wąsach na Witki, zauważyłem jadącego z naprzeciwka kolejnego kolarza. Również skręcił na Witki, dogonił mnie i okazało się, że to Artur :) Dołączył do mnie i dalej pojechaliśmy razem. Pogadaliśmy trochę, dowiedziałem się m.in., że ostatnio do Babic przyjeżdża coraz więcej osób i średnia oscyluje w okolicach 38 km/h - może więc lepiej, że ostatnio nie mogłem wpadać, bo zapewne długo bym się z chłopakami nie utrzymał... :) Przejechaliśmy planowaną przeze mnie pętlę przez Wawrzyszew oraz Leszno i skierowaliśmy się z powrotem w stronę Warszawy.

Zaczął przeszkadzać trochę wiatr wiejący w twarz, więc Artur wziął sprawy w swoje ręce nogi i na liczniku było około 35 km/h. I pojawił się pewien problem... Skurcze. Znowu. W obu łydkach. Ostatni raz zmagałem się z nimi w kwietniu, kiedy to odpadłem z grupy właśnie przez skurcz. Od tamtego czasu zacząłem wcinać magnez i aż do dziś miałem z nimi całkowity spokój. Zero problemów. Tym razem jednak nie chciałem dawać za wygraną (nie żebym wtedy chciał ;)) i ze skurczonymi obiema łydkami starałem się nie puścić koła Artura. Nie powiem żeby była to wymarzona jazda ;) Dałem jednak jakoś radę i po pewnym czasie odpuściły.

Po drodze dołączyła do nas jedna osoba i przez parę kilometrów jechaliśmy we trzech.

Korzystając ze słońca, które jeszcze całkowicie nie zaszło, trzeba przecież było zrobić obowiązkowe zdjęcie pamiątkowe Arturowi... ;) W tle widać tego trzeciego.


Artur okazał dobre serce i uwiecznił również mnie (dzięki!), bo zawsze albo ktoś inny albo coś innego jest na zdjęciu ;)


Swoją drogą, podczas ostatniego pobytu na działce, dzięki uprzejmości mej Szanownej Małżonki ;) załapałem się na kilka rowerowych zdjęć - zapewne na dniach wrzucę żeby było dla potomnych, bo takich zdjęć mam naprawdę mało, a zawsze to fajnie mieć taką pamiątkę.

Jak daliśmy sobie spokój ze zdjęciami, Artur zaproponował żebyśmy dogonili trzeciego kolegę, który zdążył nam trochę odjechać. Stwierdziłem, że możemy spróbować i po chwili Artur leciał już 40 km/h, ja za nim, ale niestety znowu ze skurczami. Teraz było jeszcze łatwiej odpaść, ale postanowienie trzymania koła było silniejsze ;) Całkiem szybko dogoniliśmy ucieczkę, ale po chwili to my zostaliśmy tym razem we dwóch.

Tak dojechaliśmy do Warszawy i na Lazurowej się pożegnaliśmy. Było fajnie, ale przyznam szczerze, że czuję spory niedosyt przez dzisiejsze skurcze. Skutecznie wybiły mnie z rytmu i wiem, że mógłbym te zaledwie kilkadziesiąt kilometrów przejechać lepiej, a tak to wisiałem na kole Artura. Wyszedłem na jedną krótką zmianę, ale szybko opadłem z sił i tyle mnie było z przodu... A może to po prostu Artur roztacza wokół siebie skurczową aurę i tak mnie załatwił (i w kwietniu też, bo wówczas również jechaliśmy razem)? ;) Świetny sposób na konkurencję. Jak jeździłem sam to skurcze mnie nie łapały, więc podtrzymuję tę tezę...! ;) A na poważnie to nie wiem dlaczego dziś znowu mnie dopadły. Tempo nie było jakoś wyjątkowo rwane, początkowo jechaliśmy całkiem spokojnie i rozmawialiśmy. Potem było parę razy szybciej, ale powiedzmy, że w granicach tolerancji. Cóż, powiedzmy, że się zdarza...

Wielkie dzięki dla Artura za wspólne kilometry w miłej atmosferze i pozdrowienia dla Witka!