28 kwietnia 2015

Szosa 25-04-2015 (123,15 km)


Krótkie spodenki i koszulka z krótkim rękawem - wreszcie! W sobotę pogoda była naprawdę wiosenna, słońce pięknie świeciło i było 20°C. Aż dziwnie się czułem, kiedy zakładałem tylko spodenki i koszulkę, a nie spodenki, nogawki, potówkę, wiatrówkę, rękawiczki i czapkę pod kask ;)

Nie pojawiłem się niestety na starobabickiej ustawce. Chciałem sobie mimo to przejechać coś dłuższego niż standardowe kilkadziesiąt kilometrów. W głowie zaświtał więc Sochaczew, ale z lekkim urozmaiceniem po drodze. W Zaborówku skierowałem się na Witki, jednak po przejechaniu zakrętów nie odbiłem tak jak zwykle na Białutki, ale pojechałem w lewo w stronę Radzikowa, tak jak zdarzało się nam jeździć ze starobabicką ekipą, a jak chyba jeszcze nigdy nie jechałem sam. Następnie przez Białuty, Wawrzyszew i Rochaliki, aby za Walentowem odbić na Gawartową Wolę i dalej już prosto do Sochaczewa przez Zawady i Żelazową Wolę. Zbliżoną trasą jechaliśmy niedawno z kolegami ze Starych Babic, ale wówczas za Walentowem odbiliśmy w prawo na Grądki i Leszno.

W tym roku, standardem jest już chyba to, że wieje. Mocno. I z każdej strony. Chociaż nie, nie z każdej... Nie wieje z tej, z której by się chciało ;) Nie inaczej było też w sobotę. Wiał głównie boczny wiatr, który dość skutecznie utrudniał pedałowanie. Najgorzej było chyba jednak kiedy jechałem na południe, między Białutami a Wawrzyszewem. Jest tam wyjątkowo otwarta przestrzeń i zazwyczaj wieje w twarz ;)


Nie miałem nawet zbyt dużej nadziei, że w drodze powrotnej wiatr będzie wiał w plecy. Trzeba było dzielnie cisnąć i się nie poddawać. Miałem okazję przejechać jeden z odcinków, które wyjątkowo lubię - drogę między Gawartową Wolą a Zawadami:


Jak widać na powyższym zdjęciu, jest tam przyjemny, równiutki asfalt i praktycznie zerowy ruch samochodów. Ze względu na wspomniany wiatr, nie było jednak idealnie ;)

Dojechałem do Sochaczewa, skręcając w Łazach w lewo na DW580. Na rondzie JPII zawróciłem i skierowałem się z powrotem w stronę Warszawy. Również drogą przez Łazy i Zawady.


Zgodnie z moimi przewidywaniami (albo raczej obawami) wiatr w drodze powrotnej niezbyt pomagał. Chociaż było ich już znacznie mniej, to sił do walki z tym dziadostwem jeszcze trochę było, a promienie słońca podnosiły morale ;) Co prawda na niebie zaczynały powoli pojawiać się jakieś podejrzane chmury, ale na szczęście na podejrzeniach się skończyło i nie padało.


W Gawartowej Woli spotkałem grupkę ok. 10 kolarzy, ale nie zauważyłem nikogo z naszych. Wracałem trasą bardzo zbliżoną do tej, którą jechałem w tamtą stronę, ale przed Walentowem nie odbiłem w prawo na Rochaliki, a pojechałem w stronę Leszna przez Grądki.


Dalej już przez Białutki, Zaborówek, Mariew i Stare Babice. Przez ostatnie 20 km mocno już czułem wcześniejsze wietrzne 100 km, ale udało mi się nie paść i dojechałem do domu. Miałem wrażenie, że prawie cały dystans jakoś słabo mi się kręciło i ogólnie brakowało lekkości. Biorąc jednak pod uwagę, że jechałem praktycznie cały czas z niesprzyjającym wiatrem, nie mam się w sumie czemu dziwić. Tak właściwie, mogę chyba być całkiem zadowolony, bo do domu wróciłem po czterech godzinach. Cóż, na Paryż - Roubaix to jeszcze ciągle mało... ;)

Sobotni wypad mogę więc uznać za całkiem udany. Kilka kilometrów wpadło, pogoda była piękna, przed Mariewem widziałem sarnę i pojawiły się pierwsze oznaki rowerowej opalenizny ;) Przed kolejną jazdą muszę jednak założyć drugi łańcuch, bo ten już swój przydział kilometrów przejechał i zaczyna lekko hałasować. A kiedy ta kolejna jazda nastąpi, niestety nie wiem, bo czasowo będzie mi chyba w najbliższej przyszłości ciężko wpasować rower w plan dnia, a i prognozy straszą jakimś załamaniem pogody. Bądźmy jednak dobrej myśli :)

21 kwietnia 2015

Szosa 21-04-2015 (63,35 km)

Dzisiejszy wypad do najdłuższych nie należał, więc i wpis nie będzie zbyt długi... ;) Po pracy mogłem sobie pozwolić na krótki szosowy wypad. Znowu wyruszyłem dość późno, bo dopiero o 18:30, ale załapałem się jeszcze na ostatnie promienie słońca, którego dziś od rana nie brakowało. Nie brakowało też niestety silnego wiatru. Szczerze mówiąc, nie pamiętam kiedy ostatni raz jechałem i nie wiało... Na pewno nie w sobotę ;)

Czułem się dziś jednak całkiem dobrze i nogi dzielnie cisnęły pod wiatr. Ze względu na godzinę, o której ruszyłem, stanęło na szybkim wypadzie do Czosnowa z wcześniejszym przejazdem przez Stare Babice żeby dokręcić kilka dodatkowych kilometrów. Ruch na drogach nie był na szczęście wyjątkowo duży, więc do Rolniczej dotarłem w miarę sprawnie.


Kierowałem się na zachód, więc uciekającę za horyzont słońce tak waliło po oczach, że momentami widziałem niewiele więcej niż tylko kawałek drogi przed sobą. Jak nie świeci i jest ciemno to źle. Jak świeci za mocno - też niedobrze. I jak tu dogodzić takiemu? ;)


Po dojeździe do Czosnowa zawróciłem sobie na rondzie i zacząłem kierować się z powrotem. Tym razem już na szczęście z lekką pomocą wiatru, chociaż i tak jakoś wyjątkowo lekko nie było. O tyle fajnie, że Rolniczą udało mi się przejechać w obie strony jeszcze przy względnie dobrej widoczności. Ciemno zrobiło się dopiero jak byłem w Łomiankach, ale tam na szczęście latarnie trochę ratują sytuację. Jeszcze trochę i dzień będzie jeszcze dłuższy...

18 kwietnia 2015

Szosa 18-04-2015 (81,28 km)

Dzisiejsza jazda stała pod znakiem zapytania. A właściwie pod dwoma znakami zapytania. Pierwszego byłem świadomy od kilku dni - ICM pokazywał, że dziś od ok. 11 ma solidnie padać. Drugi znak zapytania pojawił się zaś dopiero dziś rano. Ubiegły tydzień był dość męczący, przez co w piątkowy wieczór, po nastawieniu prania (m.in. rowerowych ciuchów) chciałem się chwilę zdrzemnąć. Padliśmy z żoną na kanapie i... obudziliśmy się dopiero dziś rano :) Obudziłem się tak naprawdę nieco przypadkiem, bo niestety nie nastawiłem budzika. Była 6:45. Mokre ciuchy przeleżały w pralce całą noc :) Czym prędzej wrzuciłem je na grzejnik, chociaż tak naprawdę ciągle nie byłem przekonany żeby jechać. Grupa ze Starych Babic rusza o 9, a ja po wyjęciu prania jeszcze na chwilę padłem, wskutek czego wstałem dopiero ok. 8. Ciągle nie byłem zdecydowany żeby jechać, ale pomyślałem, że skoro jeszcze nie pada, a już wstałem to warto zaryzykować. Czym prędzej wziąłem się za ładowanie akumulatorów w kuchni żeby mieć na czym jechać. Szybko przesuwające się ciemne chmury za oknem ciągle straszyły, ale starałem się być optymistą ;) No i ruszyłem.

Od razu dał o sobie znać silny wiatr. Skutecznie obniżał temperaturę, którą pokazywał termometr - 10°C. Obstawiałem, że jeśli pod starobabickim kościołem stawią się tamtejsi killerzy to z uwagi na tempo i siłę wiatru mogę długo nie pożyć. Dojechałem do Babic punktualnie. Było nas pięciu, więc frekwencja nie za wysoka. Pozostali może skusili się na Tour de Warsaw (przy dzisiejszych warunkach naprawdę współczuję) albo zniechęcili się prognozami. Oprócz mnie był Mirek, Trochan i jeszcze dwóch Kolegów (i znowu dziś miałem problem z imionami - Łukasz i Staszek?).

Pojechaliśmy w kierunku Leszna. Wiało naprawdę mocno. Na premii w Wólce nikt nie skoczył. Przez chwilę zastanawiałem się czy nie przycisnąć mocniej, ale stwierdziłem, że lepie zostawić siły na późniejszą walkę z wiatrem. Jechaliśmy na zmianach w miarę stałym tempem. Za Zaborowem odbiliśmy w lewo na Witki. Trochan dał ładną zmianę pod 50 km/h. Dojechaliśmy do zakrętów. Z przodu był akurat Mirek, który dzielnie cisnął pod wiatr ok. 35 km/h. Byłem zaraz za nim, ale na chwilę puściłem koło i dostałem od razu taki podmuch w twarz, że momentalnie zwolniłem. Jakbym przywalił w ścianę... :) Koledzy doszli do Mirka i trochę uspokoiliśmy tempo. Pojechaliśmy dalej przez Radzików, Białuty, Wawrzyszew, Rochaliki i Walentów.


Na otwartych przestrzeniach wiało naprawdę mocno i przez sporą część trasy jechaliśmy wachlarzem, ustawiając się zależnie od kierunku wiatru. Trzymaliśmy 30 - 35 km/h, bo więcej było po prostu utrzymać wyjątkowo ciężko, a trzeba było jeszcze jakoś wrócić. Na szczęście nikt nie miał dziś parcia na bicie rekordów prędkości ;)

Kawałek przed Lesznem zaczęło kropić, po czym deszczyk przeszedł w grad. Wesoło. Trochę nas obsypało, ale na szczęście po chwili grad odpuścił i do końca jazdy nic już z nieba nie spadło.

W Lesznie Trochan odbił do siebie w kierunku Łomianek, my we czterech skręciliśmy w lewo w stronę drogi na Białutki. Wiatr przeszkadzał już teraz nieco mniej. Po drodze nawet dało się jakoś porozmawiać.


Przejechaliśmy standardowo przez Pilaszków, Pogroszew i Strzykuły. W Wieruchowie Kolega na bullsie pojechał prosto, a my odbiliśmy w lewo na Stare Babice. Z kolei na rondzie na DW580 ja z Mirkiem pojechaliśmy prosto, a ostatni Kolega odbił w lewo ;)

Pogadaliśmy jeszcze jadąc sobie rozjazdowym tempem. Na skrzyżowaniu Kocjana i Lazurowej odbiliśmy w lewo w stronę WATu. Jechałem za Mirkiem, kiedy zdarzyła się mało przyjemna sytuacja... Przejeżdżając przez tory tramwajowe, które w tym miejscu przecinają ulicę pod kątem, przednie koło roweru Mirka utknęło w nich i zaliczył on groźnie wyglądający upadek na pobocze, które w tym miejscu jest wyjątkowo nieprzyjemne (ubity piach i wystające z niego kamienie). Nie zdążyłem do końca wyhamować i przejechałem po przednim kole - leżącego już - mirkowego roweru. Udało mi się jednak jakoś utrzymać i czym prędzej podjechałem do Mirka. Spytałem czy wszystko gra i poprosiłem żeby usiadł albo się położył. Zabrałem jego rower z drogi, jakaś pani zapytała z samochodu czy może pomóc. Na szczęście nie było potrzeby. Skończyło się na otarciach, podartych spodenkach (nowych...) i pękniętym kasku. Całe szczęście, że go miał. Wiadomo, szkoda sprzętu, ale najważniejsze, że skończyło się takich stratach. Wygląda na to, że nowe ciuchy mają magiczną moc powodowania upadków... W grudniu sam zaliczyłem glebę jadąc w mało dotychczas używanym stroju ;) Wystarczy chwila nieuwagi... Przejechaliśmy dziś z Mirkiem całą trasę, wiało jak nie wiem co, niejednokrotnie dyktował naprawdę niezłe tempo, po czym pech dopadł go praktycznie na sam koniec. Dzielnie się jednak pozbierał i zaczęliśmy spokojnie jechać dalej. Upewniłem się, że da radę dojechać do domu i rozdzieliliśmy się na rondzie na Radiowej.

Pomimo tej mało fajnej przygody na koniec udało się dziś zaliczyć naprawdę fajny, choć wietrzny, trening. Obyło się bez skurczów jak w ostatnią sobotę ;) a i mam wrażenie, że czwartkowa jazda też trochę mi dała. Super, że nie padało tak jak według prognoz miało padać. Jeżeli zostałbym w domu, pewnie bardzo bym żałował straconej pogody. Dożyłem dziś do końca, więc wypad można uznać za udany ;)

16 kwietnia 2015

Szosa 16-04-2015 (62,11 km)

Pojawiła się dziś możliwość wyskoczenia na szosę po pracy, więc nie omieszkałem z niej skorzystać :) Pomijając całkiem mocny zachodni wiatr, pogoda była naprawdę niezła, a że dzień jest już coraz dłuższy, mogło wpaść kilka kilometrów. Wyruszyłem co prawda dopiero przed 19, więc jakkolwiek akceptowalnej widoczności nie zostało mi zbyt wiele, ale dobre i to.

Podświadomie czułem, że nogi będą dziś fajnie pracować. Chciałem przejechać przynajmniej 50 km, ale po cichu liczyłem na nieco więcej - sporo zależało od tego jak długo będzie względnie jasno.

Poleciałem przez Stare Babice, Lipków i z Traktu Królewskiego skręciłem na Mariew - standardzik. Po drodze minąłem dwóch szosowców, w tym jednego kolegę, który jechał z nami w ostatnią sobotę. Słońce chowało się już za horyzont, ale zdążyłem je jeszcze uwiecznić ;)


Ogólnie rzecz biorąc, starałem się dziś pojechać trochę mocniej - skoro kilometrów miało nie być za wiele, chciałem skatować się w nieco inny sposób ;) Kiedy jechałem w tamtą stronę, plan pomagał mi zrealizować wspomniany zachodni wiatr, który wiał prawie cały czas prosto w twarz. Nogi nie dawały za wygraną i udawało mi się utrzymywać całkiem znośną prędkość.


Trochę mnie dziś w ogóle nosiło i parę razy przycisnąłem nieco mocniej. Czułem się naprawdę fajnie i byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdyby na starobabickich ustawkach jechało mi się równie dobrze ;) W Wiktorowie odbiłem w prawo w ul. Wiosenną, tak jak pojechaliśmy w sobotę. Naprawdę przyjemny jest ten odcinek.

Chociaż słońce już zaszło, było jeszcze cokolwiek widać. Chciałem to w miarę możliwości wykorzystać i postanowiłem za Zaborowem nie odbijać w lewo, ale dociągnąć do Leszna i wrócić przez Białutki i Pilaszków. Liczyłem na to, że wiatr wiejący dotąd w paszczę, będzie teraz wiał w plecy. Przyznam szczerze, że jakoś bardzo tego nie odczułem. Sił jednak ciągle nie brakowało, więc tragedii nie było. Pewien problem stanowiły jednak coraz większe ciemności.


Na tym odcinku nie wszędzie są latarnie, więc zależało mi na tym żeby przejechać jak najwięcej przed nastaniem kompletnych ciemności, bo moja przednia lampka do najmocniejszych nie należy. Plan nie do końca wypalił i widoki dość szybko zaczęły przypominać te z jednego z niedawnych wypadów. Na czarnych odcinkach starałem się jechać nieco ostrożniej, na lepiej oświetlonych cisnąłem trochę mocniej. Najgorzej było przed Strzykułami, gdzie widać było naprawdę niewiele... Na szczęście jednak w nic nie wjechałem, a od ronda było już lepiej z latarniami.

Wróciłem przez Stare Babice i trochę mnie kusiło żeby zrobić jeszcze parę kilometrów, ale jazda po mieście i perspektywa zatrzymywania się co chwilę na światłach nieco mnie zniechęciła. Z dzisiejszego wypadu i tak jestem zadowolony. Chociaż to tylko 60 km, to nogi naprawdę fajnie dziś pracowały, nie były tak zamulone jak ostatnio i sił nie brakowało do końca. Dostały swoją porcję bólu ;) i niewykluczone, że przez mało optymistyczne prognozy na najbliższe dni, będą musiały trochę odpocząć. No ale prognozy prognozami, a jak będzie naprawdę - zobaczymy...

15 kwietnia 2015

CatEye Strada Slim

Wpis o tytułowym liczniku czekał od pewnego czasu w kolejce. Mogłem sobie ostatnio pozwolić na kilka szosowych wypadów, więc było też o czym pisać. To opóźnienie ma też jednak dobrą stronę, bo dzięki temu miałem kilka okazji więcej do lepszego poznania nowego licznika w praktyce. Jak by nie było, najwyższy czas napisać parę słów.

Pomysł na nowy licznik zrodził się po przejściach z lekkim uszkodzeniem sigmy, przez co jej obsługa stała się dość uciążliwa. Stwierdziłem też, że jak na moje amatorskie jeżdżenie, z pomiaru kadencji (chociaż w tym przypadku wyrobiłem sobie dzięki sigmie jakieś nawyki) i pulsu mogę zrezygnować. Daleko mi do trenowania jako takiego, więc zacząłem rozglądać się za czymś, nazwijmy to, prostszym. Trafiłem na Stradę Slim (CC-RD310W), napisałem list do Św. Mikołaja, a że byłem grzeczny, to od początku 2015 roku mogłem korzystać już z nowego licznika ;)


To, co od razu rzuca się w oczy (i na co oczywiście zwraca uwagę producent, podkreślając, że licznik jest o 35% mniejszy i lżejszy niż Strada Wireless oraz ma o 23% większy wyświetlacz niż ten model ;)) to naprawdę niewielkie wymiary i waga licznika. Obawiam się, że zdjęcia nie do końca to oddadzą, ale sprzęt faktycznie jest mocno kompaktowy. Dla porównania pozwoliłem sobie wykorzystać pudełko zapałek. Ich nazwa może być myląca, ale tak - są to zapałki z jednego z dyskontów, a nie smartfon (ha, suchar! :)).



Licznik waży 13 g wraz z baterią CR1616. Czujnik zaś 12 g (wraz z baterią CR2032). Nie żebym odczuł ten drastyczny spadek wagi w czasie jazdy, ale przyjmijmy, że takie wyniki mogą zainteresować fanów odchudzania rowerów. Tym bardziej, że licznik jest teoretycznie dedykowany do rowerów szosowych.

Jak Strada Slim prezentuje się na kokpicie? Mniej więcej tak:




Chociaż wyświetlacz może się wydawać niewielki, to informacje są wyświetlane w przejrzysty sposób. Na górze zawsze widoczny jest pomiar prędkości (wraz ze strzałkowym porównaniem do prędkości średniej), zaś poniżej możemy wybrać aktualnie wyświetlane informacje. Fajnym rozwiązaniem jest to, że w menu możemy zdecydować, które z nich (czas, dystans1, dystans2, średnia prędkość, maksymalna prędkość, całkowity dystans, zegar) będą wyświetlane i dzięki temu ograniczyć się np. tylko do dwóch czy trzech najbardziej nas interesujących (czyli np. dystans1 i czas) żeby nie musieć przeskakiwać w czasie jazdy przez np. mniej interesujący nas dystans całkowity czy średnią prędkość. W czasie jazdy wykorzystuje się tylko jeden przycisk. W tym miejscu wspomnę też o tym, co wyróżnia Stradę Slim - producent pisze, że jako przycisk wykorzystywany jest cały licznik. W dzisiejszych czasach może to nasunąć skojarzenie, że licznik ma ekran dotykowy - otóż nie ;) Z tyłu, w dolnej części licznika znajduje się przycisk, który wciskany jest poprzez wciskanie ekranu/całego licznika w czasie jazdy:


Czyli tak naprawdę mamy podejście do tematu niejako od drugiej strony - nie wciskamy bezpośrednio przycisku, ale wciskamy go samym licznikiem. Ot, czary ;) Rozwiązanie takie jest jednak o tyle dobre, że w czasie jazdy nie jest konieczne wyjątkowo precyzyjne celowanie w gumowane guziczki żeby tylko móc zmienić wyświetlaną funkcję. Stradę Slim można przycisnąć właściwie w dowolnym miejscu i efekt jest identyczny. Jest to wygodne zwłaszcza podczas jazdy w zimowych rękawiczkach. Zdarza się jednak (powiedzmy raz na kilkanaście wciśnięć), że przycisk nie załapie i trzeba wówczas spróbować jeszcze raz.

Sam licznik siedzi stabilnie w uchwycie. Ten z kolei mocowany jest zarówno elastyczną gumową opaską jak i plastikowym zipem. Pod spodem montowana jest gumowa podkładka.


Tak jak licznik sam w sobie jest niewielki, tak spece od kosmicznych technologii z CatEye'a pogłówkowali też nad zmniejszeniem czujnika montowanego na widelcu (jest 47% cieńszy niż model SPD-01! ;)). Co jak co, ale przecież w kolarstwie szosowym aerodynamika to jedna z kluczowych kwestii - czujnik ściśle przylega do wewnętrznej strony widelca i jest naprawdę płaski, dzięki czemu na 100 km urwałem ostatnio 0,036 sekundy ;)




Jak by nie patrzeć, całkiem zgrabnie się to prezentuje i z zewnątrz czujnik jest praktycznie niewidoczny. W przypadku magnesu mocowanego na szprychę niestety żadnej nowatorskiej technologii nie wykorzystano i jest to zwykły, pospolity, niewyróżniający się z tłumu magnes widoczny na przedostatnim zdjęciu. Po prostu... ;)

No. To sobie posłodziliśmy. Teraz czas na kilka - mniej lub bardziej - negatywnych kwestii...

Przez pewien czas rozważałem reklamację licznika. Zachowywał się on co najmniej dziwnie, a mianowicie, podczas wciskania menu lub głównego przycisku, zdarzało mu się samoczynnie zresetować. Na ekranie pojawiały się na moment wszystkie możliwe do wyświetlenia elementy, po czym licznik zdychał i trzeba było wszystko ustawiać od początku (wraz z całkowitym dystansem, który na szczęście można wprowadzać ręcznie, jednak bez części dziesiętnych). Godzina, obwód koła, wszystko. Wyjmowałem baterię, wkładałem ją na nowo, ale sytuacja czasem się powtarzała. Nie ukrywam, że było to naprawdę irytujące. Przed ewentualną reklamacją postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę, ostatni raz wyjąłem i włożyłem jeszcze raz baterię i - nie chciałbym zapeszać - od tamtego momentu wszystko działa poprawnie. Udało mi się nawet bez komplikacji przestawić godzinę przy okazji niedawnej zmiany czasu! ;) Zakładam więc, że ten problem na razie sam się rozwiązał, ale jeśli pojawi się ponownie, zapewne będę zmuszony zareklamować licznik.

Skoro już przy resetowaniu jesteśmy, chciałbym zwrócić na jeszcze jedną kwestię. Aby zresetować wyniki z danej jazdy, trzeba przez ok. dwie sekundy przytrzymać główny przycisk. Według mnie, jest to na początku mało komfortowe czy bezpieczne rozwiązanie, biorąc pod uwagę to, że licznik zdejmuje się dwoma rękoma - jedną nieco podważamy górną część, drugą wysuwamy licznik z uchwytu. Zanim nabierze się pewnej wprawy, bardzo łatwo jest zresetować wyniki podczas próby zdjęcia licznika z uchwytu. Nie chwaląc się, udało mi się zrobić coś takiego przy okazji zdejmowania go w celu zrobienia jednego z powyższych zdjęć ;) Na szczęście, nie resetuje się (robi się to osobno) dystans2 - wiedziałem chociaż ile kilometrów wówczas przejechałem, jednak np. czas jazdy już diabli wzięli. Nie ukrywam, że sposób zdejmowania sigmy (obrót) zdecydowanie bardziej mi odpowiadał i bez problemu robiło się to jedną ręką. Zdjęcie Strady z uchwytu trzeba po prostu kilka razy przećwiczyć i się do niego przyzwyczaić. Nie zaszkodzi też asekuracyjne spisanie wszystkich wartości przed próbą demontażu... ;) Może lepszym rozwiązaniem byłoby przytrzymanie przycisku przez bezpieczniejsze np. pięć sekund w celu zresetowania? Być może takie mocowanie ma poprawić stabilność licznika oraz jego pewniejsze trzymanie w uchwycie. Można też licznika nie zdejmować w ogóle, ale nie jestem pewien czy konstruktorom na pewno o to chodziło (tym bardziej, że możemy z niego korzystać na dwóch rowerach z różnymi obwodami koła, więc łatwe przełożenie z jednego do drugiego byłoby wskazane).

Dla niektórych może to być pewną wadą, dla mnie akurat nie jest, ale Strada Slim nie zlicza całkowitego czasu jazdy. Mamy więc tylko pomiar z bieżącej jazdy. Cóż, zawsze jedna liczba mniej do wpisania po przypadkowym zresetowaniu licznika... ;)

Tym, co mnie zaskoczyło był fakt, że pewnego dnia podczas leżenia na stoliku, licznik sam przejechał kilkadziesiąt metrów w parę sekund. Tzn. pomimo tego, że leżał daleko od roweru, w dystansie i czasie jazdy nie wiadomo skąd pojawiły się jakieś wartości. Nie wiem co było przyczyną, nie znam się na tym i nie pracuję w NASA, ale może to Wi-Fi, telefon albo kosmici spowodowali jakiś zakłócenia, które licznik zinterpretował jako jazdę. Sygnał nie jest kodowany, więc może to było po części przyczyną. Co prawda taka sytuacja miała miejsce tylko raz, ale i tak mnie nieco zdziwiła...

W porównaniu do sigmy, Strada Slim nie ma też podświetlenia i termometru. Z podświetlenia korzystałem czasem ze względu na pory, w jakich zdarza mi się jeździć ;) a termometr stanowił niejednokrotnie częściowe źródło informacji o pogodzie do wpisów na blogu (żona się ze mnie śmieje, że często piszę więcej o samej pogodzie niż o jeździe i to nie powinien być blog rowerowy tylko blog meteo :D). Bez jednego i drugiego na pewno dam sobie jakoś radę, aczkolwiek czasami powyższe opcje były całkiem przydatne. W przypadku sigmy możliwe było też odliczanie ustawionego wcześniej dystansu. Ta opcja pomagała mi regularnie zmieniać łańcuch na drugi. Strada Slim oferuje dystans2 (który, jak wspomniałem, nie zeruje się razem z pozostałymi pomiarami z danej jazdy), więc w tym przypadku akurat jest zamiennik.

Wypadałoby zatem napisać jakieś podsumowanie... Obecnie, z licznika korzysta mi się całkiem przyjemnie i jestem z niego zadowolony. Ciągle jednak w głowie siedzi lekki uraz związany z jego dziwnym zachowaniem na początku użytkowania, a i za każdym razem zdejmując licznik zastanawiam się, czy akurat go przypadkiem nie zresetuję. Strada Slim oferuje tak naprawdę tylko podstawowe funkcje, które serwowane są użytkownikowi w naprawdę małej obudowie. Jeżeli ktoś chce wiedzieć przede wszystkim ile kilometrów przejechał i ile czasu mu to zajęło oraz jaką miał średnią czy maksymalną prędkość, powinien być zadowolony. Tylko ilu jest takich minimalistów wśród szosowców? ;) Czy zatem warto kupić Stradę Slim? Według mnie (jeżeli dostępne funkcje licznika są dla kogoś wystarczające) tak. Zastanawiałbym się tylko, czy za taką (obecnie 219 zł) cenę...

12 kwietnia 2015

Szosa 11-04-2015 (105,20 km)

Wygląda na to, że wiosna wreszcie wzięła sprawy w swoje ręce i zdecydowała się zawitać na dłużej. A przynajmniej taką mam nadzieję. Wczorajsza pogoda była naprawdę świetna - piękne słoneczko i niecałe 20°C. Trąbili o tym w ubiegłotygodniowych prognozach, dlatego tym bardziej niecierpliwie czekałem na sobotnią starobabicką ustawkę.

Jadąc Hubala-Dobrzańskiego do Starych Babic spotkałem Jacka. Pogadaliśmy chwilę i razem dojechaliśmy na miejsce zbiórki. Po cichu liczyłem na wysoką frekwencję i nie zawiodłem się - było ok. 15 osób. Nie wszystkich kojarzyłem, dlatego jeżeli przy kolejnej okazji pomylę czyjeś imię - z góry przepraszam ;) Część planowała pojechać dłuższą trasę dookoła Kampinosu, część obstawiała coś bliżej 100 km. Ponieważ byłem troszkę ograniczony czasowo, zakładałem że pojadę krótszy wariant. Można powiedzieć, że jednocześnie mi się udało i nie udało - szczegóły za chwilę ;)

Ruszyliśmy spokojnym tempem przez Lipków i Koczargi Stare, po czym z Traktu Królewskiego odbiliśmy na Mariew.




Na premii między Wólką a Wiktorowem parę osób skoczyło do przodu (m.in. Witek, który wcześniej deklarował równe tempo - od początku wyczuwałem podstęp! ;)). W Wiktorowie skręciliśmy w ul. Leśną - wcześniej nią nie jechałem, a to bardzo przyjemna alternatywa (zamiast DW580) dojazdu do Zaborowa.

Na zjeździe i podjeździe koło stawów byłem akurat na zmianie z Piotrkiem (mam nadzieję, że nie pomyliłem imienia... :)). Podkręciliśmy do 40 km/h, jednak na wypłaszczeniu trochę opadłem z sił i musiałem wskoczyć mu na koło. Generalnie rzecz biorąc, często i gęsto wiało dziś w twarz, co miałem okazję poczuć jeszcze bardziej na dalszych kilometrach.

W Zaborówku skręciliśmy na Wąsy. Podjechałem do przodu i zrobiłem chłopakom zdjęcie - jak się po chwili okazało - ostatnie grupowe tego dnia:


Zjeżdżając na tył grupy zostałem zaatakowany. Nie przez kogoś z grupy, nie przez jakiegoś dzikiego zwierza z okolicznych pól, ale przez Skurcz. Tak, Skurcz przez wielkie S ;) Dawno mnie taki mocny skubaniec nie złapał. A dokładniej mojej prawej łydki. No i cóż... Nie jestem jeszcze (jeszcze! ;)) w stanie gonić jedną nogą grupy jadącej pod wiatr ok. 35 km/h. Starałem się cisnąć ile się da byle nie odpaść, bo wiedziałem, że wtedy już będzie pozamiatane, ale siłą rzeczy zacząłem w końcu zostawać z tyłu. Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt metrów... Grupa coraz szybciej się oddalała, a poza skurczem, musiałem teraz jeszcze walczyć samotnie z wiatrem. Peszek. Nie ma to jak odpaść przez skurcz po 30 km... Nie zdążyłem się nawet pożegnać ;)

Jazda w grupie się skończyła, ale wciąż przecież mogłem jechać dalej. Skurcz w końcu odpuścił i trochę sił wróciło. Na zakrętach widziałem jeszcze w oddali grupę jadącą już po prostej. Skierowałem się na Leszno żeby polecieć dalej w kierunku Czosnowa. Za Białutkami spotkałem kolegę (wydaje mi się, że jechał z nami), który dłubał na poboczu w rowerze. Zapytałem czy jakoś pomóc, ale powiedział, że musi sobie tylko coś podregulować i życzył miłej jazdy ;)

Wiatr. Przez to dziadostwo dalsza jazda nie była niestety wyjątkowo miła. Tak naprawdę, w plecy wiało tylko na DW579 kiedy jechałem na północ. Na wszystkich pozostałych odcinkach miałem wrażenie, że zawsze wali prosto w paszczę. Albo z boku.

Z DW579 odbiłem na pętlę przez KPN i po dojeździe do ronda w Kaliszkach nie pojechałem prosto na Czosnów, ale postanowiłem odbić w lewo i przez Augustówek dojechać z powrotem do DW579. Zawsze jechałem tym odcinkiem z przeciwnego kierunku, wyjeżdżając od strony Brzozówki. Wczoraj pomyślałem sobie, że pocisnę dalej prosto zakładając wcześniej, że ul. Wojska Polskiego łączy się bezpośrednio z DW579. Dojechałem do Sowiej Woli Folwarcznej, a tę miejscowość kojarzyłem już ze znaków przy DW579, więc przyjąłem, że moje założenie okazało się słuszne ;)



Wróciłem na DW579 i poleciałem w kierunku Czosnowa. Miałem nadzieję, że na Rolniczej wiatr będzie po mojej stronie. Oczywiście... Wiało jeszcze gorzej niż wcześniej :) Tempo solidnie spadło i dość opornie toczyłem się w kierunku domu.

Ostatecznie dotoczyłem się w jednym kawałku, ale przyznam szczerze, że czułem się jakbym przejechał 150 a nie 105 km. Strasznie mnie wczoraj ten wiatr sponiewierał. Fajnie jednak, że poza tym drobnym szczegółem pogoda była genialna. Stęskniłem się już za słońcem, a z nim zawsze jedzie się przyjemniej. Chociaż wietrzna setka wpadła, to przez wspomniany skurcz czuję jakiś niedosyt. Człowiek czeka dwa tygodnie żeby pokręcić w grupie a potem odpada po marnych 30 km. Zaiste żałosne... ;)

07 kwietnia 2015

Szosa 07-04-2015 (53,67 km)

Jak to zazwyczaj bywa, święta, święta i po świętach. Dziś trzeba było wrócić do codzienności. O tyle fajnie, że miałem też okazję wrócić do jazdy po trwającej nieco ponad tydzień przerwie (chociaż w moim przypadku taka przerwa to jeszcze nie tragedia - bywały znacznie dłuższe ;)). Tak jak w ubiegłą sobotę zrobiliśmy z kolegami przyjemne 80 km całkiem fajnym tempem, tak dziś musiałem zadowolić się samotną jazdą po pracy. Poza tym już nieco mniej fajnym tempem, ale o tym zaraz ;)

Wyjechałem dopiero przed 19. Co prawda po zmianie czasu i tak jest o tej godzinie jeszcze nienajgorzej, więc jeszcze chwila na kręcenie przed zapadnięciem egipskich ciemności jest. Plan był taki żeby skorzystać ile się da z tego, że jest jeszcze w miarę jasno i pojechać za miasto żeby uniknąć zatrzymywania się co chwilę na światłach. Owo w miarę jasno zobrazuje lepiej poniższe ponure, nudne, nieostre i ziarniste zdjęcie ;)


I tak, skierowałem się przez Stare Babice do Wojcieszyna. Po drodze minąłem dwóch szosowców. W Wojcieszynie sobie zawróciłem i wróciłem - o zgrozo - tą samą drogą. Od ostatniego spotkania z policją mam jakiś uraz do DW580... ;)

Druga część planu - po zapadnięciu zmroku - zakładała standardowe już udanie się na Powiśle, a konkretnie na Oboźną i Tamkę. Druga część była zatem wolniejsza i obfitowała w znacznie większą ilość samochodów.

Tak jak na płaskim nogi jeszcze jakoś sobie radziły (chociaż i tak bez rewelacji, może poza jednym fajnym sprintem pod 55 km/h), tak pod górę szału nie było. Delikatnie mówiąc... ;) Podjeżdżałem bez jakiegokolwiek polotu, ciężko i jakoś ospale. To widocznie nie był mój dzień na zdobywanie warszawskich szczytów ;) Czas jakoś szybko zleciał i trzeba było powoli kierować się w stronę domu.

Jak by nie było, dziś jechało mi się tak sobie, ale cieszę się, że ruszyłem się w ogóle. Chciałem trochę rozruszać nieco zastane przez ostatnie dni nogi. Mam nadzieję, że w sobotę uda mi się pojawić na starobabickiej ustawce, a że zapowiadają ładną pogodę, wszystko zaczyna składać się w logiczną całość... ;)