24 grudnia 2014

20 grudnia 2014

Szosa 20-12-2014 (80,52 km)

Jakiś czas temu pojawił się pomysł żeby razem z kolegą z pracy - Pawłem - wyskoczyć wspólnie na rower. Paweł szerzy rowerową propagandę dojeżdżając na swoim crossowym cubie do pracy oraz trzaskając kilometry po Kampinosie, a poza tym przymierza się do kupna szosówki :)

Dzisiejszy wypad stanął jednak pod znakiem zapytania, bo wczoraj do późnego wieczora walił deszcz i chociaż prognozy mówiły, że dziś nie powinno padać przez większość dnia, to sytuacja ogólnie kiepsko wyglądała. Rano okazało się jednak, że jest sucho i całkiem ciepło, bo 6°C. Wiał natomiast wyjątkowo silny wiatr. W planach mieliśmy przejechanie ok. 40 - 50 km, więc wybraliśmy się w stronę Leszna. Przejechaliśmy przez Stare Babice, Lipków, Mariew i Zaborów.

Wiało faktycznie bardzo mocno. Na dodatek przez większość drogi w stronę Leszna - prosto w twarz. Miało to jednak jedną pozytywną stronę - z powrotem miało wiać w plecy... Jechaliśmy spokojnym tempem, bez ciśnienia na bicie jakichś rekordów prędkości (no, tylko pod Zaborów sobie skoczyłem ;)). Trochę pogadaliśmy, aczkolwiek całkiem skutecznie utrudniał to wiatr (strasznie szumiało i były zakłócenia na linii :)) i samochody, których o dziwo było dziś całkiem sporo na drodze.

W Lesznie odbiliśmy na południe. Wiatr w twarz zamienił się więc na wiatr boczny. Przez większość tego odcinka musiałem lekko przechylać rower w prawo żeby utrzymać w miarę prosty tor jazdy ;) Po odbiciu w lewo na Białutki zaczęła się wreszcie przyjemna jazda. Wiatr, który dotychczas tylko przeszkadzał, wiał teraz idealnie w plecy, dzięki czemu utrzymanie ok. 35 km/h nie wymagało większego wysiłku. Żeby było jeszcze przyjemniej, wyszło nawet słońce!


Droga powrotna minęła więc całkiem szybko. Na drogach równoległych do DW580 ruch był już znacznie mniejszy, więc i można było troszkę więcej porozmawiać. Po drodze spotkaliśmy kilku szosowców.

W Starych Babicach odbiliśmy jeszcze na Sikorskiego i Radiową. Na liczniku było 60 km i na Lazurowej się pożegnaliśmy. Paweł skierował się w stronę domu, a ja miałem jeszcze chwilę, więc postanowiłem skorzystać z naprawdę fajnej jak na grudzień pogody i dokręciłem sobie jeszcze 20 km w okolicach Starych Babic.

Po zeszłotygodniowym upadku, udo i kolano wciąż zdobią całkiem spore strupki, ale na szczęście nie przeszkadzały one w jeździe. Niestety, ciągle boli mnie jeszcze trochę dłoń, zwłaszcza podczas jazdy na nierównościach.

Super, że pogoda dziś dopisała, bo najprawdopodobniej był to mój ostatni szosowy wypad w tym roku. No i fajnie, że nie w kompletnych ciemnościach, jak to ostatnio bywało ;)

17 grudnia 2014

Jimmy Read Memorial Trophy

Moje ostatnie podjazdowe wizyty na Oboźnej przypomniały mi o pewnym wydarzeniu. Otóż dziewięć lat temu miałem okazję spędzić tydzień w Hastings - mieście położonym na południowo-wschodnim wybrzeżu Wielkiej Brytanii. O samym mieście więcej może powiedzieć wujek Google i ciocia Wikipedia. Ja natomiast chciałbym poświęcić kilka słów wydarzeniu, w którym niestety nie miałem okazji uczestniczyć, a które idealnie wpisuje się w tematykę bloga. Co więc łączy Hastings i rower? Jimmy Read Memorial Trophy!

Zdaję sobie sprawę, że nie jest to żaden Tur de Frans czy inne Dżiro, ale wg mnie idea jest jak najbardziej pozytywna. O co więc chodzi? Tytułowy Jimmy Read był rybakiem. Po mieście poruszał się głównie rowerem i na nim też dostarczał mięso. Niektórzy sugerowali, aby kupił sobie motorower, dzięki któremu mógłby szybciej poruszać się po ulicach Hastings. Ten jednak uparł się, że na rowerze jest w stanie dojechać szybko w każde miejsce. Mieszkańcy chcieli zweryfikować umiejętności Jimmy'ego - musiał pokonać podjazd pod Crown Lane, prowadzący do podnóża wzgórza East Hill. Próba się powiodła. Jimmy zginął niestety podczas huraganu w 1987 roku, jednak ku jego pamięci, co roku organizowane są zawody właśnie na Crown Lane.

Dowiedziałem się o nich nieco przypadkowo. W domu rodziny, u której wówczas mieszkałem, wisiał nad schodami pamiątkowy plakat z zawodów w 2004 roku:


Ponieważ wtedy byłem już rowerowo spaczony, a na plakacie zauważyłem właśnie rower, nie omieszkałem zapytać co i jak? Dowiedziałem się wówczas, skąd wzięła się idea zawodów oraz na czym tak naprawdę polegają. Tak, trzeba podjechać pod Crown Lane. Jak najszybciej. Nudy... :) Żeby było ciekawiej, zawodnik (a może nim być każdy) musi pokonać podjazd na replice roweru Jimmy'ego, a więc na ciężkim singlowym dostawczaku:

http://www.richardplatt.co.uk/
Żeby było jeszcze ciekawiej, zawodnik siada na starym dziesięcioszylingowym banknocie - kiedy banknot spadnie z siodełka, delikwent jest dyskwalifikowany. Ma to wymusić pokonywanie podjazdu bez stawania na pedałach. Co prawda na rowerze nie miałem okazji go pokonać i nie wiem niestety jakie jest tam nachylenie (podjazd ma bodajże ok. 75 m.), ale trzeba się z pewnością troszkę namachać żeby dotrzeć na szczyt. Poniżej, widok właśnie ze szczytu:


Brzmi całkiem fajnie. Szkoda, że nie załapałem się na oglądanie (i wzięcie udziału?) zawodów na żywo. Może jeszcze kiedyś będzie okazja... :)

Poniżej znajduje się link do filmiku z zawodów, które odbyły się w ubiegłym roku:

13 grudnia 2014

Szosa 10-12-2014 (32,82 km)

Z lekkim opóźnieniem, ale już nadrabiam... Otóż prognozy z początku tygodnia mówiły o jakichś opadach, które miały pojawić się od czwartku. W mojej głowie zrodził się więc pomysł, aby chwilowo powrócić do tzw. planu awaryjnego, czyli pobudki o 4:00 i wyjściu na rower przed pracą. Trochę czasu minęło od ostatniego wypadu o podobnej godzinie - w kompletnej ciemności jedzie się tak sobie ;) Ponieważ jednak ostatnio kręciłem się po mieście (głównie po to żeby dotrzeć na Oboźną), pomyślałem, że może w miarę satysfakcjonującym rozwiązaniem będzie zrobienie paru kilometrów w świetle latarni, których niestety poza miastem zazwyczaj brakuje.

Wiem wiem, plan całkiem chytry, jednak mimo to we wtorkowy wieczór pojawiła się w moim sercu pewna doza niepewności... ;) Widok (albo raczej jego brak) za oknem przedstawiał się mniej więcej tak:


Pojawiła się tak gęsta mgła, że widoczność była naprawdę marna i raczej nie zapowiadało się, żeby do rana miało się wiele zmienić. Mimo wszystko jednak postanowiłem spróbować i nastawiłem budzik na 3:55.

Wstało mi się nawet bezproblemowo, ale przez lekkie poranne nieogarnięcie i ilość warstw, które musiałem na siebie założyć, wyruszyłem z lekkim opóźnieniem, bo o 4:45. Mgła ani trochę nie ustąpiła i asfalt był nieco mokry. Na termometrze -5°C.

Zdążyłem się trochę rozpędzić, przejechałem jakieś 200 m i... gleba. Pokonał mnie próg zwalniający - jak widać bardzo skutecznie zwalniający ;) Przez jeden przejechałem bez problemu, na drugim są zaś namalowane białe linie mające zwiększać jego widoczność. Może i zwiększyły widoczność, ale zmniejszyły przyczepność :) Przednie koło uciekło podczas zjeżdżania z progu (na mojej ulicy są one dość łagodne i szerokie) właśnie na takiej linii - taka jest przynajmniej moja wersja wydarzeń, bo wszystko trwało ułamek sekundy. Poleciałem na lewy bok i przejechałem kilka metrów po mokrym asfalcie, szlifując sobie kolano, łokieć i udo. Odruchowo starałem się jakkolwiek podeprzeć dłonią, przez co jej też trochę się dostało. Generalnie jednak byłem w całkiem niezłym stanie, a już na pewno w lepszym niż Johnny Hoogerland, który został przez przypadek zepchnięty na drut kolczasty przez samochód telewizji podczas 9. etapu Tour de France 2011. Przypomnijmy:



Byłem w jednym kawałku, więc zacząłem sprawdzać co z rowerem. Lewa klamkomanetka lekko obróciła się na kierownicy (udało mi się jednak przywrócić ją do właściwej pozycji) i została ozdobiona kilkoma rysami, z tarczy spadł łańcuch, a z ramienia korby zerwał się nadajnik od kadencji. Na szczęście udało mi się go znaleźć na drodze, jednak nie znalazłem zipa mocującego, więc nadajnik powędrował do kieszeni. Owijka o dziwo bez większych strat. Sprzętowo więc bez tragedii - najbardziej szkoda jednak klamkomanetki. Najważniejsze jednak, że działa.

Po rowerze przyszedł czas na ciuchy. Lekko przetarta rękawiczka (praktycznie nowa) i ochraniacz na but (praktycznie nowy), czarny ślad na lewym rękawie i lekkie przetarcie na barku mojej ukochanej kurtki (praktycznie nowej) oraz czarny wzór na szpikowych spodenkach (praktycznie nowych), które akurat z boku są - jak na złość - śnieżnobiałe... ;) Początkowo wyglądało to wszystko słabo, ale po praniu sytuacja nieco się poprawiła, chociaż spodenki zapewne pozostaną już naznaczone po kres swych dni. Byłem trochę obolały, najbardziej chyba bolała mnie dłoń, bo przy mocniejszym jej zaciśnięciu czułem kłucie w nadgarstku. Przez chwilę pojawiła się myśl żeby wracać do domu, ale szybko udało mi się ją odpędzić ;) Tak naprawdę nic poważnego mi się nie stało, a rower był w stanie jak najbardziej nadającym się do jazdy. Pójście z powrotem spać mijałoby się z celem, bo zanim bym usnął, to pewnie zaraz musiałbym wstawać... Postanowiłem więc pojechać sobie zgodnie z planem w stronę centrum. Wsiadłem na rower i powoli zacząłem się rozpędzać, starając się wybadać, czy to faktycznie ta nieszczęsna linia była wyjątkowo śliska czy cały asfalt jest np. leciutko oblodzony. Nie wywaliłem się od razu, więc stwierdziłem, że to wina linii. Mgła była tak gęsta, że widoczność w zależności od miejsca była ograniczona do ok. 50 - 100 m, więc cóż... raczej słabo :) Postanowiłem nie szarżować i jechać sobie spokojnym tempem bez większego ciśnienia na prędkość czy kilometry. Nie chciałem szaleć, bo mogło być jeszcze gorzej niż w przypadku spotkania z Progiem Skutecznie Zwalniającym. Żeby było weselej, zaczęło padać coś podobnego do śniegu. Było jednak na tyle drobne, że początkowo pomyślałem, że mgła jest na tyle gęsta, że dosłownie czuć ją na twarzy. Osadzało się to cudo chociażby na kurtce, ale też na okularach, co było wyjątkowo kiepskie w sytuacji, kiedy z naprzeciwka jechał jakiś samochód i walił światłami, bo wówczas widziałem jeszcze mniej. Na drogach było praktycznie pusto. Nieco dziwnie czułem się jadąc ulicami, na których zazwyczaj samochodów jest mnóstwo. Nie mogłem jednak jakoś bardziej tego wykorzystać ze względu na wspomnianą widoczność. Zabawne, że godzinę, dwie później na tych samych drogach były już pierwsze korki ;) Poniżej kilka zdjęć, przy czym musicie uwierzyć mi na słowo, że na pierwszym - gdyby nie mgła - byłby widoczny Pałac Kultury i Nauki, a zdjęcie zrobiłem z Marszałkowskiej ;)




Mało brakowało, a na jednym ze skrzyżowań znowu bym leżał - tym razem skręcając w lewo i przecinając tory tramwajowe. Zdążyłem jednak wypiąć lewą nogę i się podeprzeć. Inaczej mogłoby być niewesoło, bo z naprzeciwka jechały samochody. Tak więc Paweł vs. śliska nawierzchnia - 1:1 :) Powoli zaczynało się robić późno i musiałem kierować się w stronę domu. Po ilości przejechanych kilometrów doskonale widać jak kiepskie warunki i światła (przeważnie czerwone :)) na drodze potrafią spowolnić - zazwyczaj, podczas wypadów o świcie robiłem w podobnym czasie ok. 50 km, teraz wpadło ledwo troszkę ponad 30 km. Ale jak tu się sensownie rozpędzić, kiedy na drodze widać mniej więcej tyle ile na poniższym zdjęciu? ;)


Do domu udało mi się mimo wszystko dotrzeć w jednym, aczkolwiek tym razem nieco obitym kawałku. Chcąc być nie mniej fajny od Dawida Wolińskiego, zrobiłem sobie zdjęcie w windzie ;)


Na zdjęciu, kurtka i spodenki wyglądają znacznie lepiej niż wyglądały w rzeczywistości. Dobrze przynajmniej, że nic się nie podarło i jest w jednym kawałku. Spodziewałem się, że skóra również bardziej nie ucierpiała, ale mimo wszystko jest pięciozłotówkowa dziura w kolanie i sporo większy szlif na udzie. Na łokciu tylko niewielkie otarcie.

Jak by nie było, nie żałuję, że pojechałem. Kilometrów co prawda mało (odwrotnie proporcjonalnie do tekstu ;)), ciuchy i rower lekko zjechane, troszkę kuleję, dłoń jeszcze minimalnie boli, ale przynajmniej jestem bogatszy o nowe doświadczenia, a i będzie co wspominać... ;) Muszę się jeszcze na spokojnie przyjrzeć scottowi przy lepszym świetle, bo przez ostatnie dwa dni jakoś nie było czasu, a wolałbym mieć pewność, że wszystko gra.

Na koniec ciekawostka...

Otóż w nocy z wtorku na środę przyśnił mi się (tak, zdążył przez całe cztery godziny snu ;)) pewien koszmarek. Otóż śniło mi się, że jechałem Lazurową w kompletnej ciemności, oświetlając sobie drogę tylko migającą z przodu lampką (przy okazji - w środę lampki też gasły - obstawiam, że to mróz, bo w domu działały bez zarzutów). W pewnym momencie, na poboczu zobaczyłem leżącego człowieka. Zatrzymałem się (wpadając przy okazji w poślizg...) przy nim i zacząłem pytać co się stało? itd. Nie ruszał się i nie odpowiadał. Nagle, błyskawicznie podniósł głowę i w świetle migającej lampki zobaczyłem, że nie ma oczu i tak naprawdę ma oderwane pół ciała od pasa w dół. Obudziłem się przerażony i chyba nawet coś krzyknąłem. Nie jestem zbytnio przesądny, ale  w tym przypadku zaczynam się zastanawiać czy sny nie mają czasami znaczenia ;) Ten był z pewnością mocno chory i nie wiem czy jestem do końca normalny wstając w taką pogodę na rower o 4 rano w grudniu. Ale przynajmniej mam oczy i nogi na miejscu... :D

07 grudnia 2014

Szosa 05-12-2014 (41,44 km)

Dawno nie byłem na rowerze wieczorem. Nie byłem pewien czy w weekend będę miał okazję żeby pokręcić, a chciałem sobie odreagować dość intensywny tydzień w pracy. Jazda w ciemnościach też coś w sobie ma, więc w piątkowy wieczór wskoczyłem na scotta z zamiarem zrobienia kilku dyszek po mieście (poza nim jest już niestety trochę gorzej z widocznością). Chciałem się po prostu trochę skatować, a od pewnego czasu i tak nie mam okazji żeby zrobić jakieś dłuższy dystans. Trzeba się więc cieszyć tym, co jest ;)

Podobnie jak w ubiegłą sobotę, termometr pokazywał -2°C, czemu towarzyszyła tym razem dość gęsta mgła. Nie miałem konkretnej trasy w głowie, aczkolwiek w planach - standardowo ostatnimi czasy - była m.in. Oboźna.

Ze względu na skrzyżowania i światła, jazda po mieście jest często, nazwijmy to, interwałowa... Człowiek zdąży złapać jakąś przyzwoitą prędkość i zaraz trzeba hamować. Doturlałem się jakoś do Oboźnej i podjechałem sobie trzy razy.


Na zdjęciu widać (a przynajmniej taki był plan ;)) lżejszy początek podjazdu - skończyli już na szczęście roboty na prawym pasie. Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie mi się podjeżdżało. Skoczyłem potem na Tamkę i też dobrze mi się kręciło. Później zjechałem nad Wisłę i zrobiłem takie tam z Warszawską Syrenką i mostem Świętokrzyskim:



Mój sprzęt fotograficzny niestety nie powala, więc zdjęcia są ziarniste i chropowate bardziej niż świeżo frezowany asfalt...

Z Powiśla skierowałem się już w stronę domu i tym razem światła już lepiej się układały. Starałem się trzymać mocniejsze tempo, bo nad Wisłą trochę zmarzłem i chciałem się rozgrzać. Całkiem szybko mi się to udało i pomimo tych kilku stopni poniżej zera było naprawdę przyjemnie. Na koniec wskoczyłem na moment na Radiową i można powiedzieć, że widziałem światełka w tunelu ;)


A skoro jesteśmy już przy światełkach... W trakcie jazdy zdarzało się, że lampki odmawiały posłuszeństwa i przestawały świecić. Baterie były świeżutkie - akurat wymieniłem je po tym, jak fabrycznie włożone padły (po niecałych 30 godzinach świecenia w trybie migającym - skrzętnie notowałem! ;)). Może to kwestia mrozu...? Mniej lub bardziej sprawnie udawało mi się je włączać z powrotem, ale jak by nie było - pomijając kwestię bezpieczeństwa - parę razy się zirytowałem. Na szczęście nic we mnie nie wjechało i w jednym, nawet niezbyt zmarzniętym kawałku wróciłem do domu. Było krótko, ale przyjemnie.