29 listopada 2014

Szosa 28-11-2014 (51,79 km)

© Bernard Papon / Associated Press
Wyskoczyłem sobie wczoraj na szosę. Na termometrze -2°C, niebo zasnute chmurami. Człowiek zaczyna tęsknić za warunkami takimi jak na powyższym zdjęciu (wiem wiem, wybór bohaterów nie do końca trafiony ;)). Albo chociaż za promieniami słońca... W komplecie z ponurą aurą znalazł się też zimny, dodatkowo wychładzający wiatr. No ale miałem wolne w pracy i mogłem sobie czasowo pozwolić na kilka dyszek na szosie, więc szkoda byłoby nie skorzystać. Tym bardziej, że wyjście na rower w weekend stało pod znakiem zapytania.

Jak to ostatnio bywało, z braku czasu na jakiś dłuższy dystans po głowie chodziła mi Oboźna. Ostatnim razem fajnie mi się podjeżdżało, więc i wczoraj postanowiłem zaatakować ją kilka razy. Najpierw jednak pojechałem sobie do Łomianek. W tamtą stronę było przyjemnie ze względu na lekkie zjazdy, zaś z powrotem ze względu na lekkie podjazdy ;) Nogi zdążyły się trochę rozgrzać i pojechałem na Powiśle. Zaliczyłem Oboźną trzy razy i zorientowałem się, że z czasem jestem trochę na styk, więc trzeba było niestety kierować się w stronę domu. Dobre i trzy razy, chociaż muszę przyznać, że w ubiegłą sobotę podjeżdżało mi się jakoś lepiej. Może to kwestia gorszego dnia, może niższej temperatury, może za słabego śniadania... Miałem też już całkiem nieźle zmarznięte palce u rąk i nóg. Dobrze, że nie musiałem z nikim prowadzić jakiejś dłuższej konwersacji, bo ze względu na przemarzniętą paszczę miałbym zapewne problemy ze zrozumiałym wymawianiem choćby krótkich wyrazów ;) Kolejny raz mogłem jednak docenić nabytą w ubiegłym roku softshellową kurtkę Pearl Izumi - naprawdę fajnie chroni przed wiatrem i zimnem, jednocześnie nie pozwalając się zbytnio spocić.

Chociaż moje palce i twarz miałyby pewnie nieco inne zdanie na ten temat, to cieszę się, że mogłem skorzystać z suchego asfaltu i pokręcić trochę pomimo ujemnej temperatury. Podobno co nas nie zabije to nas wzmocni... ;)

22 listopada 2014

Szosa 22-11-2014 (52,09 km)

Ubiegłosobotnie zmagania z warszawskimi podjazdami narobiły mi smaczku i przez cały tydzień chodził mi po głowie powrót na Powiśle. Pogodowi szamani straszyli dwiema kreskami na plusie, ale najbardziej obawiałem się, że będzie padać. Na szczęście jednak nie padało, a i było troszkę cieplej niż pokazywano w prognozach, bo na termometrze były 4°C.

Uzbrojony w zimowy zestaw ciuchów (z wyjątkiem czapki pod kask - na moją pustą czaszkę powędrował buff) zacząłem od rozkręcenia się na Radiowej i Sikorskiego. Ze Starych Babic skierowałem się już w stronę Powiśla, kręcąc już troszkę mocniej.

Dzisiejsze zmęczenie nóg sponsorowała ulica Oboźna, dziękujemy!


Podjazd zrobiłem sobie pięć razy. Wjazd Oboźną, zjazd Tamką i przez Dobrą i Leszczyńską z powrotem na Oboźną. Wjeżdżało mi się całkiem fajnie, co nie znaczy, że lekko i przyjemnie - nogom i płucom trochę się dostało, ale taki był w końcu plan na dziś :) Podczas jednego ze zjazdów Tamką (jest już wydzielony pas dla rowerzystów) spotkała mnie dość niespodziewana i mało urokliwa sytuacja - pasażer jednego z samochodów najwidoczniej poczuł się na tyle słabo od stania w korku (tak, w sobotę na Tamce zdarzają się korki - ot, Warszawa :)), że postanowił uchylić drzwi i zwymiotować mi praktycznie prosto pod przednie koło... Chociaż trochę mnie dziś kusiło żeby nie hamować zbyt dużo jadąc w dół, to w tej sytuacji jednak doceniłem to, że nie jechałem zbyt szybko i zdążyłem odbić kawałek w prawo. Inaczej, nie dość, że wjechałbym pewnie w otwarte drzwi, to jeszcze zostałbym, powiedzmy, naznaczony. Myślałem, że jeśli ktoś będzie dziś wymiotował to będę to ja podczas podjeżdżania Oboźną, ale jak widać, myliłem się ;) Ale, ale... Zrobiło się nieco niesmacznie, więc ucinam ten temat :)

Cieszę się bardzo, że udało mi się dziś wyskoczyć na rower i pocisnąć sobie troszkę pod górę. Podobało mi się o tyle, że na początku było trochę wyższych prędkości na płaskim, a potem pokatowałem się na Oboźnej. Podjeżdżałem stając na pedałach - pracują wówczas w większym stopniu niż przy jeździe po płaskim również górne partie mięśni, więc chociaż dzisiejszy dystans nie powala, to po powrocie czułem przyjemne zmęczenie i solidne przewentylowanie organizmu (było dziś parę głębszych oddechów na Oboźnej :)). Jednym słowem - fajnie.

PS. Mam nadzieję, że odświeżony lejałt bloga przypadnie Wam do gustu... :)

16 listopada 2014

Szosa 15-11-2014 (46,58 km)

Półtora tygodnia minęło od ostatnich szosowych kilometrów. W tygodniu nie było za bardzo możliwości żeby gdzieś wyskoczyć, więc wiązałem rowerowe nadzieje z sobotą. W piątkowy wieczór postraszył trochę deszcz, ale na szczęście przez noc drogi zdążyły wyschnąć.

Obudziłem się w sobotę i... jakoś kompletnie brakowało mi weny do jazdy. Chęci, owszem, były, ale brakowało tego czegoś. Nie miałem nawet pomysłu na trasę, a dla odmiany chciałem czegoś trochę innego niż okolice Leszna. Za oknem jakaś ponura beznadzieja i 6°C. Wiedziałem jednak, że jak nie pójdę to będę żałował, tym bardziej że na dalszą część dnia były jeszcze inne, nierowerowe plany. Trzeba więc było działać :) Od październikowego wypadu do Góry Kalwarii ciągnie mnie trochę bardziej do poruszania się nie tylko w poziomie, ale też w pionie, czyli po prostu do podjazdów. Oczywiście w Warszawie i okolicach prawdziwych podjazdów się raczej nie uświadczy, dlatego w tym przypadku potraktujmy to określenie jako pewnego rodzaju uproszczenie... :) W głowie zaświtał więc plan zakładający podjazdy + coś innego niż Leszno. Biorąc pod uwagę, że na jakiś dłuższy dystans nie miałem wczoraj czasu, pozostawało to, co w Warszawie.

Uzbroiłem się w jesienne ciuchy i pojechałem. Od pierwszych metrów ucieszyłem się, że jednak zdecydowałem się ruszyć z domu. Czasem najtrudniej się po prostu zebrać... Pojechałem sobie rozgrzewkowo do Starych Babic. Z wiatrem w plecy kręciło się bardzo przyjemnie, ale już powrót w stronę Warszawy był lekko utrudniony. I kolejny raz się ucieszyłem - tym razem z tego, że wczoraj jakoś wyjątkowo nie miałem ochoty walczyć z wiatrem.


Dojazd do centrum Warszawy minął pod znakiem świateł. Trochę się już zdążyłem odzwyczaić od irytującego stawania do kilkaset metrów (bo żeby było przyjemniej, zazwyczaj było czerwone :)), ale że nie miałem jakiegoś parcia na nie wiadomo jakie prędkości, średnie czy co tam, jechałem zgodnie z przepisami (ja przecież zawsze jeżdżę zawsze zgodnie z przepisami!) :)

Dotarłem w końcu do celu i na pierwszy ogień poszła Książęca. Potem zapragnąłem mocniejszych wrażeń i pojechałem w kierunku Oboźnej, która jest nieco krótsza, ale znacznie bardziej treściwa :) Tu już było ciekawiej. Potem zjechałem sobie Tamką i pojechałem w kierunku Mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Wjechałem na niego częściowo brukowaną drogą koło stacji Orlenu (też podjazd, jak by nie było ;)). Przejeżdżając na drugą stronę Wisły postanowiłem uwiecznić przepiękną aurę wczorajszego dnia i zrobiłem takie tam ze Stadionem Narodowym:


Wróciłem mostem Świętokrzyskim i pojechałem, tym razem już w górę, Tamką. Na deser wjechałem jeszcze raz Oboźną i musiałem kierować się w stronę domu. Tak naprawdę, dopiero teraz zaczynało mi się naprawdę fajnie kręcić, ale co zrobić...? ;)

Chociaż dystans króciutki to nogi dostały odpowiednią porcję bólu :) i wróciłem do domu zadowolony. Jakie by nie były (i jak słabo bym ich nie podjeżdżał :)), to kolejny raz mogłem się przekonać, że podjazdy coś w sobie mają. I kusi, żeby znowu się z nimi spotkać. Nadchodzący tydzień ma ponoć jednak być słaby - zarówno pod kątem pogody jak i ilości wolnego czasu. Będę jednak szukał okazji... :)

05 listopada 2014

Szosa 05-11-2014 (75,94 km)

Jednodniowy urlop, piękna pogoda. Z czym to się kojarzy? Tak, z rowerem! :) Chociaż miałem do zrobienia parę rzeczy w domu, znalazła się chwila na wykorzystanie tymczasowego powrotu przyjemnych, jesiennych temperatur i przejechanie kilku kilometrów.

Trasa przez Łomianki, Czosnów, KPN, Leszno i powrót równolegle do drogi 580 przez Pilaszków i Strzykuły. Do Leszna bardzo przyjemnie pomagał wiatr. Jadąc przez Kampinoski Park Narodowy było już trochę mniej wesoło, a prawdziwa wietrzna masakra zaczęła się na drodze 579 :) Pomimo półtoratygodniowej przerwy od ostatniego wypadu na szosę i wiatru w twarz jechało mi się nawet nieźle. Może nie z prędkością światła, ale przynajmniej obyło się bez większych czy mniejszych kryzysów.



Do jazdy dodatkowo motywowała wspomniana wcześniej świetna pogoda. Piękne słońce i niecałe 20°C sprawiły, że pożałowałem trochę zakładania jesiennych rękawiczek. No ale lepiej ubrać się troszkę za ciepło niż zmarznąć.


Wiatr w drodze powrotnej dał mi się trochę we znaki, ale ostatecznie dałem sobie z nim jakoś radę ;) Pod koniec tygodnia pogoda ma się już podobno zrobić typowo jesienna, więc cieszę się, że dziś mogłem jeszcze skorzystać z suchego asfaltu i pokręcić sobie trochę na świeżym (jakkolwiek świeże by ono nie było...) powietrzu :)