29 października 2014

Browar Spirifer - Tourmalet i Vuelta

Piwo nie jest zapewne pierwszą rzeczą, która kojarzy się z kolarstwem. Ostatnio miałem jednak okazję przekonać się, że istnieje jakaś część wspólna, a nawet dwie części wspólne. Mowa o dwóch piwach produkowanych przez browar kontraktowy Spirifer o nazwach kojarzących się wszystkim z kolarstwem - Tourmalet i Vuelta. Dla nie wszystkich z pomocą nadchodzi ciocia Wikipedia - Col du Tourmalet i Vuelta a España :) Vueltę dostałem od kolegi z pracy, Piotrka, któremu chciałem przy okazji jeszcze raz podziękować! Tourmalet odnalazłem już na własną rękę i kupiłem dwie sztuki, aby jedną zająć się osobiście, a drugą podrzucić Piotrkowi. W ten sposób stałem się posiadaczem dwóch kolarskich piw, które pozwoliłem sobie spożyć z okazji (ponoć każda jest dobra :)) końcówki sezonu:


Widać, że nie tylko nazwy, ale i etykiety są kolarskie - pomijając rower, nawiązują do koszulki najlepszego górala Tour de France oraz czerwonej koszulki lidera Vuelty. Piwa powstały ponoć z okazji sukcesów naszych rodaków w tym sezonie i według informacji, którą dostałem od Browaru Spirifer, to nie ostatnie piwa z kolarskimi etykietami.

Dla lepiej zorientowanych ode mnie w temacie, poniżej coś więcej o składzie:


Podobno o gustach się nie dyskutuje, ale bardziej podeszła mi Vuelta. Tourmalet ma charakterystyczny posmak, który nie do końca mi odpowiadał. Ale ja tam się nie znam. Polecam każdemu osobiście przekonać się, które z piw smakuje bardziej... :)

Dla zainteresowanych, linkuję Spirifera na Facebook'u. Wasze zdrowie!

25 października 2014

Szosa 25-10-2014 (55,47 km)

Szczerze mówiąc, ostatnio troszkę przyzwyczaiłem się do trzycyfrowych dystansów. 120, 150, 200 i 100 km zaliczałem kolejno przez ostatnie cztery soboty, a apetyt rośnie podobno w miarę jedzenia ;) Dziś jednak czasu starczyło tylko na szybki Czosnów, ale i tak cieszę się, że wpadło te 55 km, bo to ciągle więcej niż 0.

Pogoda nie była dziś może rewelacyjna, ale przynajmniej nie padało. Spece od pogody zapowiadali dość niskie temperatury i tym razem się nie pomylili:


Kluczowa jest niewielka, ale znacząca kropka między 2 i 6 :) Nie da się ukryć, że brakuje nieco do kilkunastostopniowych, jesiennych temperatur. Jeszcze niedawno można było bez problemu jeździć w krótkim rękawie, a dziś nie było wyjścia jak tylko sięgnąć po cały zimowy (tak, już nawet nie jesienny... ;)) zestaw ciuchów, a więc po kurtkę, czapkę pod kask, buffa, nogawki, zimowe rękawiczki i ocieplacze na buty.


O dwóch ostatnich rzeczach pojawi się pewnie niedługo parę zdań - kupiłem je ostatniej zimy, ale nie było niestety zbyt wiele okazji żeby zapoznać się z nimi bliżej w praktyce.

Warunki do jazdy były dziś więc takie sobie, ale przyznam szczerze, że spodziewałem się czegoś gorszego po tych niecałych 3°C. Wypadałoby napisać, że zmarzłem, że beznadzieja i w ogóle... Otóż nie - jechało mi się bardzo przyjemnie, nie zmarzłem i gdyby było więcej czasu, chętnie wykręciłbym sobie jeszcze parę kilometrów więcej. Do Czosnowa pomagał mi zresztą wiatr i na liczniku było właściwie cały czas sympatyczne 35 - 40 km/h. Jak to zazwyczaj bywa, w drodze powrotnej nie było już tak wesoło, ale sił nie brakowało i nogi dzielnie walczyły z wiejącym w twarz wichrem ;) Po drodze spotkałem jeszcze jednego szosowca. Dla odmiany, nie wróciłem dziś Radiową, ale na skrzyżowaniu w Mościskach odbiłem sobie w lewo w Arkuszową i wróciłem do domu przez Bielany. Jechało mi się dziś naprawdę fajnie i chociaż jesień daje o sobie znać coraz bardziej, mam nadzieję, że wyciągnięcie trenażera będę jeszcze mógł trochę odwlec w czasie ;)

18 października 2014

Szosa 18-10-2014 (104,40 km)

Dzisiejsza jazda stała pod znakiem zapytania. Trochę ostatnio popadało, a od wczorajszego wieczora za oknem niewiele było widać ze względu na supermgłę, która skutecznie ograniczała widoczność i chęć do jazdy. W skrócie - ponuro, mokro i demotywująco. Temperatura też jesienna, bo 8°C. Pomyślałem jednak, że jak nie pojadę to będę żałował, tym bardziej, że w najbliższym tygodniu nie będzie raczej okazji do jazdy.

Wrzuciłem coś do brzucha, ubrałem się w jesienne ciuchy i o 8:30 wyjechałem. Asfalt nie był na szczęście taki mokry jak się spodziewałem i chociaż malowanie roweru zostało wzbogacone o delikatne, finezyjne, błotne wzory to nie było tragedii.

Aura zgodnie z przewidywaniami nie zachęcała do robienia czegokolwiek, a już na pewno nie do przejechania setki, która była w planach na dziś. Sytuację ratowała nieco słuchawka w uchu, ale jesienne widoki takie jak ten poniżej towarzyszyły mi właściwie przez cały czas...


Planowałem dojechać dziś do Sochaczewa, przez który to miałem okazję przejeżdżać ostatnio przy okazji 150 i 200 km. W tamtą stronę utrzymywałem nawet jakąś sensowną prędkość, ale i tak jechało mi się jakoś bez werwy...


Dotarłem do Sochaczewa i zawróciłem na rondzie JPII. I tak naprawdę odtąd zaczęło mi się jechać beznadziejnie... Może to kwestia wiatru, a może czegoś innego, ale kompletnie opadłem z sił, a żeby było weselej, zaczęły mnie solidnie boleć kolana. O utrzymaniu sensownej prędkości mogłem zapomnieć i musiałem się pogodzić z tym, że drugą połowę trasy będę się po prostu wlókł. Nie pomogło nawet słońce, któremu udało się na moment przebić przez chmury ;) Dotoczyłem się do domu, ale muszę przyznać, że droga powrotna dawno mi się tak nie dłużyła...

Fajnie, że wpadła kolejna w tym roku setka, jednak tym razem nie mogę niestety napisać, że było miło, bo po prostu nie było ;) No ale tak też bywa. A może po prostu jestem zasilany energią słoneczną...? ;)

12 października 2014

Szosa 11-10-2014 (201,24 km)

Po ostatnich wypadach do Góry Kalwarii i dookoła Kampinosu postanowiłem pójść za ciosem i skorzystać z - być może ostatniej w tym roku - okazji, kiedy mogłem poświęcić na rower trochę więcej czasu niż zazwyczaj, i kiedy pogoda była naprawdę przyjemna. Tak naprawdę, dwusetka chodziła mi już po głowie od dłuższego czasu, ale albo brakowało paru wolnych godzin albo formy. Albo tego i tego jednocześnie... :)

Miałem pewien dylemat z tym, jak się ubrać - rano jest już dość jesiennie, ale zapowiadali nieco ponad 20°C w późniejszych godzinach. Na rowerze miałem spędzić sporą część dnia, więc musiałem znaleźć jakiś kompromis. Stanęło na krótkim rękawie, ale na nogi założyłem nogawki, z zamiarem ich późniejszego zdjęcia. I muszę przyznać, że wyszło w sam raz.

Ponieważ zależało mi przede wszystkim na dystansie, postanowiłem nie szukać od nowa, a rozbudować trasę sprzed tygodnia o brakujące 50 km. Stanęło na Bolimowie, który od Sochaczewa oddalony jest o 25 km. Ostatecznie wyszło więc tak: Warszawa - Wieruchów - Pilaszków - Leszno - Gawartowa Wola - Zawady - Sochaczew - Bolimów - Sochaczew - Śladów - Secymin Polski -  Nowiny - Leoncin - Kazuń Polski - Cybulice Duże - Krogulec - Janówek - Czosnów - Łomianki - Warszawa. Uff, może czas pomyśleć o mapkach na blogu...? ;)

Wyruszyłem parę minut przed 9. Termometr pokazywał niecałe 14°C, więc nogawki były mile widziane. Słońce zaczynało dopiero wychodzić zza chmur i robiło się coraz przyjemniej. W optymistycznym nastroju opuściłem teren zabudowany ;)


Nad polami unosiła się jeszcze poranna mgła. Czasem na tyle gęsta, że widoczność była ograniczona do jakichś 200 m i naokoło niewiele było widać poza drogą i kawałkiem pola. Kiedy słońce chowało się akurat za chmurami, szybko robiło się naprawdę jesiennie:


Jak by nie było, do Sochaczewa kolejny raz jechało mi się bardzo przyjemnie. Ani się obejrzałem, a byłem na miejscu. Sam przejazd przez miasto i wyjazd z niego był niestety taki sobie, głównie ze względu na stan dróg (wiem wiem, jeździ na szosówce i marudzi :)) i samochody. Skierowałem się na DW705, która prowadziła prosto do Bolimowa. Tu już asfalt był całkiem przyjemny i choć jest dość wąsko (brak pobocza), to ruch był naprawdę niewielki i jechało się dobrze.


Ten odcinek też jakoś szybko mi minął i po przejechaniu mostu nad Rawką, znalazłem się w Bolimowie:



Na bolimowskim rynku spędziłem jakieś 5 minut (na zdjęciu pomnik ku pamięci partyzantów Gwardii Ludowej poległych podczas walki z hitlerowcami w 1943 r.). Nogawki powędrowały z nóg do kieszonki i ruszyłem z powrotem w stronę Sochaczewa. Ciągle jechało mi się naprawdę fajnie.


Ani się obejrzałem, a już dojeżdżałem do Sochaczewa. Na liczniku pojawiło się 100 km. Muszę przyznać, że chyba jeszcze nigdy setka nie minęła mi tak błyskawicznie... Tym razem jednak pojawiło się nieco dziwne uczucie związane z tym, że zazwyczaj po mniej więcej takim dystansie byłem już w domu, a teraz przede mną było jeszcze drugie tyle. Nie wpłynęło to jednak jakoś miażdżąco na moje morale ;) bo w planach było przecież 200, a nie 100 km, a poza tym czułem się ciągle naprawdę dobrze.

Przejazd przez Sochaczew znowu troszkę mnie spowolnił, ale od ronda Jana Pawła II - skrzyżowanie DW705 i DW580 - ponownie można było rozwinąć skrzydła i lecieć dalej w stronę Śladowa. Na zdjęciu poniżej Bzura, płynąca w pewnym momencie wyjątkowo blisko drogi:


Poleciałem dalej DW705 i skręciłem w skrytykowaną tydzień temu :) za stan nawierzchni DW575. Znowu mnie solidnie wytrzepało i tempo niestety trochę spadło. W Gorzewnicy zatrzymałem się na moment w sklepie po coś do picia i pojechałem dalej. Droga do Leoncina minęła mi znacznie szybciej niż tydzień temu i dojechałem do skrzyżowania z DW899, w którą (zgodnie z radą pana Darka - Encyklopedii Mazowieckich Tras ;)) tym razem nie skręciłem. Odbiłem za to w Sadach w stronę Kazunia Polskiego, przez który dojechałem do DW579 prowadzącej do Leszna. Na liczniku 150 km, a mi ciągle fajnie się jedzie. Coś musi być nie tak... :)

Przejechałem przez KPN do Czosnowa, gdzie znowu zatrzymałem się na momencik żeby uzupełnić bidon. Potem już standardowo pojechałem Rolniczą w stronę Warszawy, przejeżdżając przez Łomianki i Stare Babice, gdzie słońce powolutku zbierało się do ucieczki za horyzont.


Tak naprawdę, dopiero na ostatnich 10 - 15 kilometrach zacząłem czuć jakieś większe zmęczenie. Podejrzewam, że dlatego, że od KPNu nie wrzuciłem już niczego do brzucha. Po prostu nie miałem za bardzo ochoty jeść, chociaż trochę się obawiałem, że potem mogę tego żałować. Nie było jednak tragedii. Kręciło mi się już trochę słabiej, ale nie było to typowe odcięcie prądu, kiedy to ciężko utrzymać chociażby 20 czy 25 km/h. No i wróciłem do domu. Uśmiechnięty i lżejszy o 3 kg... ;)


Muszę przyznać, że te dodatkowe 50 km sprawiało przed wyjazdem, że zastanawiałem się jak będzie? czy dam radę? itd. Podejrzewałem, że całość zajmie mi ok. 8 godzin, może więcej. Okazało się, że 200 km przejechałem szybciej (tzn. nie w krótszym czasie, ale z wyższą średnią) niż ubiegłotygodniowe 150 km :) Po 100 km (przejeżdżając drugi raz przez Sochaczew) średnia wynosiła 31,5 km/h, a po 150 km (w Kazuniu) 30 km/h. Ostatecznie, licznik pokazał 29,52 km/h (cały dystans przejechałem w 6h 49'), czyli sporo więcej niż zakładałem. Szkoda, że zabrakło troszkę do okrągłej trzydziestki, ale na pewno nie zamierzam się z tego powodu samookaleczać - do średniej nie przywiązuję jakiejś ogromnej wagi i z pewnością nie ona była celem wczorajszego wypadu. Po prostu miłe zaskoczenie.

Bardzo się cieszę, że udało mi się przejechać te dwie stówki. Chociaż w tygodniu nie było czasu na jazdę, na pewno sporo dały mi ostatnie dwa sobotnie wypady, bo dotychczas jednak zdecydowanie więcej było dystansów kilkudzięsięcio-, czy stukilometrowych. Na dodatek, pogoda była wczoraj właściwie idealna. Wszystko jakoś pomyślnie złożyło się w całość w postaci fajnej końcówki sezonu. Końcówki, a nie końca, bo dopóki będzie starczało czasu i warunki za oknem będą jakkolwiek pozytywne, tak naprawdę nie zamierzam go kończyć :)

05 października 2014

Szosa 04-10-2014 (152,57 km)

Wczoraj mogłem sobie pozwolić na trochę więcej kilometrów niż zwykle. Po zeszłotygodniowej wizycie w Górze Kalwarii, tym razem postanowiłem zaliczyć pętlę wokół Kampinoskiego Parku Narodowego.

Pogoda (co dziwne - zgodna z prognozami pogodowych szamanów) naprawdę dopisała. Jak wyjeżdżałem parę minut po 9, było 13°C, więc jak na październik bardzo przyjemnie. Upału może nie było, ale tak naprawdę cały czas pięknie świeciło słońce, dzięki czemu jechało się naprawdę dobrze.

W planach był dojazd do Sochaczewa znanymi i lubianymi asfaltami prowadzącymi równolegle do DW580, a więc przez Wieruchów, Umiastów, Pilaszków, Leszno, Gawartową Wolę i Zawady. Ruch minimalny, nawierzchnia świetna (no, może poza Pogroszewem/Pilaszkowem...), a do tego wiatr w plecy. Nic, tylko cisnąć! ;)


Droga od Łazów do Sochaczewa (DW580) również minęła mi bardzo przyjemnie. W Sochaczewie odbiłem na północ na DW705 i tak naprawdę od tego momentu (a więc od mniej więcej 50. kilometra) już do końca trasy musiałem zmagać się z wiatrem. No ale nie ma, że boli :) Poza kilkoma fragmentami bliżej Sochaczewa, DW705 jechało mi się całkiem nieźle i - o ile dobrze pamiętam - im bliżej Śladowa, tym nawierzchnia była lepsza:


Ponieważ wszystko co dobre, szybko się kończy, tak też było z równiutkim asfaltem... Z DW705 skręciłem w prawo na DW575. Licznik pokazał akurat iście szatańskie 66,6 km, więc coś musiało się wydarzyć... ;) Wydarzyło się - zaczęło się piekiełko w postaci wiatru centralnie w twarz i nawierzchni, której jakość pozostawiała niestety sporo do życzenia:


Słowem: bolało. Pytałem wcześniej o ten fragment prawdziwego Pożeracza Kilometrów :) tj. pana Darka, który ostrzegł mnie przed tym odcinkiem, ale jadąc szosówką nie miałem zbyt dużego wyboru. Dziura na dziurze (jak się ostatnio dowiedziałem w jednym z komentarzy, w nawierzchni nie ma dziur, tylko wykruszenia :)), wytrzepało mnie nieziemsko, ale jakoś przeżyłem i po przejechaniu 8 kilometrów, w Secyminie odbiłem na południe, żeby w Nowinach skierować się znowu na wschód. Droga była już lepsza, chociaż wciąż wiało w twarz. Jak by nie było, to już tylko 50% utrudnień ;) Nogi czuły już trochę przejechane kilometry, a przede mną była jeszcze mniej więcej połowa dystansu. Sił jednak wciąż nie brakowało i chociaż nie jechało się już tak przyjemnie jak do Sochaczewa to nie było tragedii.

Z DW575 odbiłem w Cybulicach Małych na DW899 i znowu trafiłem na drogę jak po nalocie. Na szczęście jednak ten odcinek był znacznie krótszy niż na DW575 i przejechałem go bez większego uszczerbku na zdrowiu i psychice ;)

Odtąd jechałem już znowu znanymi asfaltami, tj. DW579. Przyjemna droga i chociaż ruch na niej nie jest już taki mały, to jedzie się naprawdę fajnie. Na tej też drodze spotkała mnie niespodzianka w postaci wspomnianego wcześniej pana Darka, który jechał akurat w przeciwnym kierunku :) Zatrzymaliśmy się i porozmawialiśmy sobie trochę o sprzęcie, trasach i innych rowerowych pierdołach. Nie mogło się oczywiście obejść bez wspólnego zdjęcia (to teraz podobno modne ;)):


Spotkanie nie dość, że niespodziewane, to jeszcze supersympatyczne :) Czas jednak trochę gonił, a kilometrów jeszcze kilka do domu zostało, więc trzeba było ruszać dalej. Odbiłem na Krogulec i standardową traską przez Wiersze i Janówek dotarłem do Czosnowa. Tam krótki postój w sklepie żeby uzupełnić zapasy i dalej już Rolniczą w stronę Warszawy. Ponieważ czułem już trochę te ok. 120 kilometrów, obawiałem się troszkę przejazdu ul. Trenów/Estrady, gdzie droga nieco się wznosi. Chociaż nogi były zmęczone, to ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu ciągle fajnie pracowały i udawało mi się utrzymywać jakkolwiek sensowną prędkość. Nawet jadąc pod Wiślaną udało mi się zachować te skromne 30 km/h. Przypomniałem sobie jak w maju wpadło mi tam 45 km/h, ale to było przy okazji jazdy w grupie i na prawie dwa razy krótszym dystansie ;) Po drodze zahaczyłem jeszcze o Stare Babice i stamtąd pojechałem już w stronę domu.

Muszę przyznać, że jestem zadowolony z tego wypadu. Oczywiście dałoby się tę trasę przejechać szybciej. Dla niektórych nie jest to zapewne jakiś wielki wyczyn, ale biorąc pod uwagę to, że ostatnio miałem okazję jeździć średnio raz w tygodniu i to na krótszych dystansach, 5h 20' jest dla mnie całkiem fajnym wynikiem. Zawsze można zwalić winę na wiatr w twarz, co nie...? ;)