09 kwietnia 2013

Szosa 09-04-2013 (52,82 km)

Dzisiaj nieco mniej czasu, więc i mniej kilometrów. Dobre jednak i pięć dyszek, tym bardziej, że po wczorajszym rozruszaniu nóg po miesięcznej przerwie kręciło się dziś już zdecydowanie przyjemniej. Przed jazdą załadowałem dwie bułki z miodem i jogurt z muesli. Nogi nie były już dziś tak zastane jak wczoraj i chociaż i tak zacząłem potem czuć zmęczenie (trochę za mocno pojechałem na początku, moja wina ;)), to sił nie brakowało. Pogoda już nie tak słoneczna jak wczoraj, ale te kilka stopni na plusie było, więc do przeżycia.

Dziś też pojechałem nieco inaczej niż ostatnimi czasy, bo Radiową (za którą to trochę się stęskniłem ;)) przez Klaudyn i na skrzyżowaniu z 3 Maja/Arkuszową odbiłem w lewo na Laski. Stamtąd już standardowo na Izabelin i przy kościele pw. św. Franciszka z Asyżu w lewo w Fedorowicza. Drogą 580 dojechałem do skrętu na Wiktorów i wróciłem przez Mariew.

Coś mnie podkusiło żeby ze Spacerowej odbić na Trakt Królewski, o którym już wcześniej parę razy pisałem - głównie za sprawą nieszczęsnych remontów, które trwają tam już od pewnego czasu. Nie wiem w sumie za bardzo, na co liczyłem (bo przecież pogoda przez ostatnie miesiące średnio sprzyjała jakimś robotom drogowym), ale niestety niewiele się zmieniło. Na wysokości Borzęcina Dużego/Wierzbina nawierzchnia jest wciąż zryta i więcej jest żwiru, błota i kałuż niż jakiegoś przyjemnego asfaltu:


Odbiłem czym prędzej w Królewicza Jakuba i na Trakt wróciłem Wspólną - odtąd nawierzchnia jest już lepsza.

Na pierwszym zdjęciu widać psa (chociaż tak naprawdę widać tam raczej jakiś kształt przypominający psa...) siedzącego przy drodze - dziś minąłem na Trakcie chyba z pięć czworonogów, jednak wygląda na to, że wszystkie z nich wzięły sobie do serca apel z mojego wcześniejszego wpisu i - o dziwo - żaden nawet nie szczekał, nie gonił mnie itd. Rewelacja!

Przez najbliższe dni będzie pewnie nieco mniej roweru, ale nie można się załamywać - wiosna idzie! A przynajmniej próbuje... ;)

08 kwietnia 2013

Szosa 08-04-2013 (70,26 km)

Tak! Pogoda zaczyna wreszcie bardziej przypominać kwietniową niż styczniową. Chociaż śniegu jest jeszcze mnóstwo, to drogi są w przeważającym stopniu suche, a to już coś.

Udało mi się dziś wyskoczyć na szoskę, co też może nieco dziwić, bo m.in. przez te pogodowe zawirowania, od ostatniej jazdy znowu minął miesiąc... Pojechałem sobie dziś praktycznie tą samą trasą z tą różnicą, że za Lesznem nie pojechałem prosto, a odbiłem w prawo w kierunku Nowego Dworu Mazowieckiego i - żeby nie przeginać z dystansem po przerwie - zawróciłem w Julinku. Kilometrów wyszło praktycznie tyle samo co miesiąc temu - może powinienem pracować w aptece? ;) Ambitnie starałem się też dziś podziałać w kierunku usprawnienia mojej techniki pedałowania (znowu mnie tknęło po przeczytaniu książki Canfielda). Pewna różnica jest, jednak na pewno nie jest to kwestia jednej jazdy. Ale mamy czas, prawda? ;)

Po drodze minąłem dwóch szosowców. Jeden z nich jest ledwo widoczny na poniższym zdjęciu, bo akurat kiedy je robiłem, przejechałem obok mnie. Machnęliśmy sobie i zdążyłem tylko zauważyć, że był w stroju CSC.


Na koniec jeszcze śnieżny widoczek z Mariewa (którego to zielona wersja jest tu ;)).


Miło było, dobrze, że pogoda już coraz bardziej wiosenna, ale chciałoby się jeszcze żeby nogi były mocniejsze. Mam nadzieję, że teraz przerwy między kolejnymi jazdami będą już nieco krótsze, czego sobie i Wam życzę ;)

04 kwietnia 2013

Treblinka - rowerowa droga przez mękę

Patrząc za okno można bez wahania stwierdzić, że tegoroczna wiosna to jak dotąd jakiś nieudany żart. Temperatury w okolicach zera i zamiecie śnieżne to nie do końca to, czego chciałoby się na początku kwietnia... Aby jednak podtrzymać rowerowego ducha i nie być gołosłownym, czas na opowiastkę z zamierzchłej przeszłości, a dokładniej z roku 2005.

Tamtego roku, część wakacji spędzałem na działce niedaleko Kamieńczyka, a skoro były to wakacje na działce, to był też rower. Zastanawiałem się właśnie nad celem kolejnej wycieczki i w mojej głowie pojawiła się Treblinka - Muzeum Walki i Męczeństwa na terenie dawnego niemieckiego obozu pracy i zagłady (strona Muzeum oraz informacje na Wikipedii) z czasów II wojny światowej. Nie nastawiałem się na zwiedzanie - w Treblince byliśmy bodajże rok czy dwa lata wcześniej - bardziej chodziło mi o konkretny cel wyjazdu.

Planowałem pojechać przez Łochów i - aby nieco wydłużyć trasę - przez Brok i Małkinię Górną. Nieco krótsza trasa, którą jechaliśmy wcześniej samochodem, zakładała odbicie kawałek za Sadownem i prowadziła przez Prostyń.

Jak się potem okazało - pierwszym problemem okazało się błędne oszacowanie odległości na mapie. Google Maps chyba dopiero powstawało, a i z Internetu nie korzystałem na działce, więc pozostawały mapy papierowe. Ta, z której wówczas korzystałem nie posiadała chyba podanych orientacyjnych odległości między wybranymi punktami, a ja - kojarząc mniej więcej jazdę samochodem - nie nastawiałem się też na jakiś ogromny dystans, więc z góry założyłem, że dam radę. Obstawiałem łącznie ok. 60, 70 km. Niestety nieco przesadziłem i to w tą gorszą stronę, ale o tym za chwilę :) W związku z odległością mniejszą niż 100 km, nie przygotowywałem się jakoś wyjątkowo. Coś tam (to chyba dobre określenie...) zjadłem, przebrałem się, spakowałem plecak i wyruszyłem ok. 10.

Droga w tamtą stronę mijała właściwie bez problemu. Pogoda była świetna, chmur na niebie praktycznie nie było, świeciło słońce i było ciepło. Słowem - było tak, jak już teraz mogłoby być ;) Przejechałem most na Bugu i w Broku odbiłem w prawo. Pamiętam, że asfalt był równiutki i jechało się bardzo przyjemnie. Może wrócę tam kiedyś na szosie? Powoli jednak coś zaczynało mi się nie podobać. Dojechałem do Klukowa (lub też minąłem drogowskaz kierujący do niego - nie pamiętam dokładnie). Nie zgadzało się to z zaplanowaną przeze mnie trasą - nie było takiej miejscowości po drodze, a Klukowo znajdowało się na mojej mapie ładne kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt kilometrów za Małkinią Górną. Spojrzałem na licznik i zobaczyłem na nim 50 km. Ucieszyłem się, że po powrocie będzie przynajmniej stówka, a z drugiej strony planowany dystans całkowity miał być nieco inny... Postanowiłem cofnąć się kawałek w stronę Broku i przyjrzeć się dokładniej znakom - może po drodze coś przeoczyłem? Nie pasowało mi to, bo droga - o ile dobrze pamiętam - była prosta jak drut. Przed Brokiem zawróciłem z powrotem w stronę Małkini, będąc już nieźle zamotanym. Dojechałem w to samo miejsce i byłem zmuszony dać za wygraną. Na horyzoncie nie widziałem żadnych ludzi, których mógłbym spytać o drogę. Jednak dałem za wygraną tylko częściowo - ponieważ nie lubię się poddawać, postanowiłem dojechać do celu, ale wspominaną wcześniej, krótszą drogą - przez Prostyń. Udałem się w drogę powrotną i pomyślałem, że może dobrze byłoby coś zjeść, skoro został jeszcze spory kawałek do przejechania. Przed Brokiem był niewielki sklep spożywczy, w którym postanowiłem się zatrzymać. Miałem ze sobą chyba tylko jakieś 10 zł, więc kupiłem Snickersa i jakieś ciastka. Brawo, o ile Snickers jeszcze jakoś ujdzie, to ciastka są jednym z najlepszych źródeł energii podczas jazdy rowerem... Mogę sobie tylko pogratulować :) No ale cóż - człowiek był młody i głupi. Po wyjściu ze sklepu pojawił się kolejny problem. Zauważyłem, że nie mam powietrza w przednim kole. Rewelacja. To były jednak na szczęście jeszcze te czasy, kiedy woziłem ze sobą łatki, pompkę i pozostałe awaryjne graty. Przydały się. Operacja przebiegła całkiem sprawnie i po kilku chwilach w przednim kole znów zawitało powietrze:


Ruszyłem dalej. Po drodze zatrzymałem się jeszcze, żeby wrzucić trochę wspomnianych wcześniej ciastek do brzucha, a następnie odbiłem z drogi nr 50 na Sadoleś. Zmęczenie zaczynało dawać się we znaki. Niedobrze. Wszystko wskazywało jednak na to, że uda mi się dojechać do Treblinki, więc postanowiłem osiągnąć cel. Na liczniku było coraz więcej pozaplanowych kilometrów. Po pewnym czasie dojechałem jednak na miejsce (nie jestem pewien, czy pierwszego zdjęcia nie zrobiłem gdzieś wcześniej, w okolicy przejazdu kolejowego):



Cel osiągnięty. Odtąd było już tylko gorzej. Nogi były już naprawdę zmęczone, brzuch coraz bardziej pusty, a czekało mnie jeszcze jakieś 40 czy 50 km pedałowania. Mało pocieszająca perspektywa, ale co zrobić? Jakoś trzeba przecież wrócić. Z każdym kilometrem miałem coraz bardziej dość. Jechałem coraz wolniej. Pedałowałem już chyba tylko głową, a nie nogami. Przed Łochowem snułem się (bo jechałem to chyba zbyt wygórowane określenie :)) z zawrotną prędkością ok. 7 km/h. Na chwilę usiadłem w przydrożnym rowie. Na samą myśl o tym, ile jeszcze muszę przejechać robiło mi się słabo. Nie było nawet za bardzo po kogo zadzwonić, bo tata akurat musiał wtedy zostać w Warszawie. Zresztą chciałem dojechać do końca sam. Zmusiłem się, żeby wsiąść z powrotem na rower i powolutku, bardzo powolutku zbliżałem się do domu. Miałem przy sobie jeszcze niecałe 2 zł, a po drodze była stacja benzynowa w Łochowie. Pomyślałem, że muszę cokolwiek zjeść żeby dotrzeć w jednym kawałku. Ponieważ 2 zł nie są kwotą pozwalającą zrobić na stacji benzynowej pokaźne zakupy, kupiłem chyba najtańszego loda, jaki był i na jakiego było mnie stać. Do jakiegoś magicznego żelu energetycznego było mu raczej daleko, ale zawsze to odrobina cukru i cokolwiek wrzuconego do pustego już od wielu kilometrów brzucha. Potoczyłem się dalej. Będąc w Pustych Łąkach zadzwoniłem do mamy żeby podgrzała obiad. Wyobrażałem sobie już ciepłe jedzenie w brzuchu i wymyślałem kolejne rzeczy, które zjem (pożrę) zaraz po powrocie. O 19 wróciłem na działkę. Ledwo żywy usiadłem do stołu, mama po coś tam poszła do kuchni, a ja po kilku minutach po prostu usnąłem nad talerzem ze zmęczenia. Jakoś jednak zjadłem wszystko, wykąpałem się i poszedłem od razu spać. Licznik wskazywał niecałe 160 km. Normalnie, pewnie dokręcił bym sobie dla świętego spokoju te 800 m, ale ta wycieczka z pewnością nie należała do normalnych ;) Dojeżdżając na działkę, bolał mnie każdy przejechany metr, więc wspomniane 800 m postanowiłem sobie odrobić przy innej okazji...


Podejrzewałem, że usnę kamiennym snem do rana, albo wręcz do południa. Zdziwiłem się bardzo, kiedy obudziłem się ok. 22 i czułem się całkiem wypoczęty. Postanowiłem jednak dać sobie jeszcze trochę czasu i usnąłem z powrotem. Następnego dnia znowu poszedłem na rower. Tym razem jednak na nieco krócej... :)



Bez wątpliwości, był to mój najbardziej męczący wyjazd. Zapewne skończyłby się dla mnie nieco lepiej gdybym był do niego odpowiednio przygotowany (przede wszystkim gdybym zjadł coś więcej niż normalne śniadanie...) i nie miał problemów z mapą. Jak się nieco później okazało, w okolicy Małkini znajdują się 2 miejscowości o nazwie Klukowo - jedna z nich kilka kilometrów przed Małkinią (do której to dojechałem), druga zaś ok. 50 km dalej na północny wschód - tą widziałem na mapie i wziąłem za tą, do której faktycznie dotarłem. Jak by nie było, dokładna mapa i trochę więcej mózgu to podstawa... ;)