29 marca 2013

Alan Canfield - Watch Your Line - Techniques to Improve Road Cycling Skills

amazon.com
Kolejną - po przeczytaniu tej, tej i tej ;) - rowerową książką (o, przepraszam - kolejnym i-bukiem!), którą wygrzebałem z przepastnych wirtualnych półek Amazona jest Watch Your Line - Techniques to Improve Road Cycling Skills Alana Canfielda. Pomyślałem, że może na chwilę odejdę od pozycji fabularnych i sięgnę po coś praktycznego. Czy był to dobry pomysł - nie jestem do końca przekonany, ale o tym w dalszej części tej pseudorecenzji.

Książka Canfielda zawiera zbiór porad na temat tego, w jaki sposób można poprawić efektywność jazdy i panowanie nad rowerem (mowa jest głównie o rowerze szosowym, jednak część wskazówek można z powodzeniem odnieść do innych rodzajów dwóch kółek). Owe porady podzielone zostały na cztery grupy współzależnych od siebie aspektów jazdy, które Canfield określił jako 4P. Są to:

  • Position - dostosowanie ustawień roweru pod kątem jego geometrii do danego użytkownika i jego parametrów, aby możliwe było pedałowanie optymalne pod kątem efektywności i wygody.
  • Pedal - wskazówki dotyczące przede wszystkim efektywnego (znowu to słowo!) pedałowania i wykorzystania pełnego obrotu korby.
  • Precision - część poświęcona poprawie kontroli nad rowerem (również jako elementu wpływającego na bezpieczeństwo podczas jazdy w grupie) m.in. poprzez lepsze poznanie jego reakcji na nasze działania.
  • Practice - zbiór praktycznych wskazówek dotyczących np. jazdy bez trzymanki, pokonywania niewielkich przeszkód na drodze czy zachowania przy tzw. liźnięciu koła.

No i cóż... Zapowiadało się interesująco, miałem nadzieję na poznanie jakichś mniej znanych sztuczek, które pozwoliłby mi na wyciśnięcie z mojej szosówki i ze mnie samego jeszcze więcej (ale też nie nastawiałem się na wygraną w TdF po przeczytaniu kilku rad ;)). Choć niechętnie, przyznam, że nieco się zawiodłem. Tak naprawdę, zdecydowaną większość informacji można znaleźć w Internecie i zetknąłem się z nimi już wcześniej. Kilka porad zawartych w książce było dla mnie co prawda nowością i chętnie z nich skorzystam, jednak zabrakło mi tego czegoś. Watch Your Line nie powala również objętościowo - całość można wchłonąć w jakieś 2 godziny.

Żeby nie skreślać książki Canfielda w 100%, dodam, że może ona być pewnego rodzaju pigułką dla początkujących szosowców (nie żebym ja był nie wiadomo jakim pro, o nie :)), zwięzłym zbiorem informacji na temat tego, co na szybko można poprawić żeby jeździło się lepiej pod różnymi względami.

Muszę też przyznać, że po przeczytaniu części dotyczącej ustawiania roweru pod siebie coś się we mnie ruszyło żeby znowu pochylić się nieco nad tym tematem. Chociaż jestem zadowolony z mojej obecnej pozycji, to ciekaw jestem jak obecne ustawienia siodełka, kierownicy itd. obroniłyby się przed niektórymi sprawdzeniami przedstawionymi przez Canfielda (który to sam zajmuje się m.in. właśnie bike fittingiem, że pozwolę sobie użyć tego fachowego terminu...).

Podsumowując - spodziewałem się czegoś więcej, aczkolwiek postaram się skorzystać z nowych dla mnie informacji. Nie zaszkodzi mi na pewno przyjrzenie się (kolejny już raz) mojej marnej technice pedałowania i poprawa jej. Byle tylko śnieg przestał padać. Tak, za chwilę Wielkanoc... ;)

24 marca 2013

Karta rowerowa - rok 1997

Robiąc ostatnio porządki w mieszkaniu (coraz mniej już zostało do uporządkowania po przeprowadzce!) natknąłem się na nie lada ciekawostkę - moją kartę rowerową. Zastanawiam się jedynie, dlaczego znajduje się w stanie zbliżonym do dokumentów wydawanych w okolicach II wojny światowej ;) Tak naprawdę, zbyt często jej ze sobą nie woziłem - wówczas unikałem jeszcze ruchliwych ulic i krążyłem na rowerze po leśnych gęstwinach ;) Pozwoliłem sobie oszczędzić Wam cierpienia i dyskretnie ocenzurowałem swoje oblicze z tamtych czasów. Poniżej tytułowy artefakt:

18 marca 2013

Nadgryziony!

Wiosna coraz śmielej próbuje zawitać na stałe, ale wciąż jest jeszcze sporo śniegu. Tym razem cofnę się więc do roku 2006, a więc czasów, kiedy jeździłem jeszcze intensywniej na Authorze. W któryś z czerwcowych piątków zrodził się w mojej głowie pomysł przejechania w sobotę 100 km, z tym że planowałem wyruszyć wcześniej niż zwykle, bo później miałem jeszcze coś tam do zrobienia.

I tak, wstałem o 5 rano, wrzuciłem coś do brzucha, założyłem wspominane przeze mnie niedawno ciuchy i wyruszyłem na - wówczas dość często przeze mnie uczęszczaną - trasę: z Ochoty na Młociny i potem do Powsina, a więc na drugi koniec miasta. Wychodziło ok. 80 km, po czym dokręcałem sobie jeszcze po okolicy te 20 km.

Może poza godziną wyjazdu nie było w tej setce chyba nic wyjątkowego. Aż do momentu, kiedy jechałem - już z Młocin - ul. Marymoncką i przy stacji benzynowej napotkałem 2 bezpańskie psy. Leżały sobie obok chodnika. Jeden mniejszy, drugi większy, o czym przekonałem się, kiedy ten drugi wstał na mój widok. Był naprawdę większy, bo sięgał mi do ud. Jechałem dość wolno (o zgrozo - chodnikiem!), ale temu większemu chyba i tak się to nie spodobało, bo zaczął iść za mną i szczekać. Nie zrozumiałem, co chciał mi przekazać i może właśnie dlatego - postanowił dziabnąć mnie w łydkę. Pierwszy raz ugryzł mnie pies i pamiętam, że byłem nieco zaskoczony, że nie bolało aż tak bardzo - po prostu mocniejsze ukłucie. Może też dlatego, że się tego nie spodziewałem i zanim zaczęło boleć, zębów w łydce już nie było ;) Pamiętam też, że miałem nieco dziwne uczucie, jak gdybym ciągle pedałując, podniósł go na chwilkę (oczywiście nie całego psa 2 m nad ziemię ;)). To go widocznie usatysfakcjonowało, bo postanowił odpuścić. Na szczęście, bestia nie wgryzła się dość głęboko, aczkolwiek przyozdobiła moją prawą łydkę takim oto szlaczkiem godnym zeszytu niejednego pierwszoklasisty:


Jak mówi Tomasz Jaroński - nie bójmy się słów - człowiek był młody i głupi. Stwierdziłem, że pies nie odgryzł mi nogi, krew nie leje się w tempie zagrażającym mojemu marnemu żywotowi, a że była trasa do przejechania to stwierdziłem, że będę żył i niewiele więcej się zastanawiając, pojechałem dalej. Nie wpadłem nawet na to, że praktycznie po drugiej stronie ulicy znajduje się przecież Szpital Bielański ;)

Noga nawet bardzo nie bolała, więc droga przez Wilanów do Powsina minęła całkiem sprawnie. Niestety, w tamtych czasach, zdjęcia robione aparatem w telefonie niewiele różniły się od tych robionych żelazkiem, ale znalazłem jeszcze na dysku jedno zrobione tamtego dnia właśnie w Wilanowie:


Obawiam się, że będziecie mi musieli uwierzyć na słowo, ale o ile dobrze pamiętam, zdjęcie zrobiłem z powodu mgły, która unosiła się nad polami i zakryła do połowy dźwigi (ekhm, żurawie budowlane) widoczne (widoczne) w centralnej części zdjęcia. A owe dźwigi odpowiedzialne były za budowaną już od dawna (i do dziś nieukończoną) Świątynię Opatrzności Bożej. Podobnie jak jakość zdjęć robionych telefonami, tamta okolica baaardzo się od tamtego czasu zmieniła...

Wracając jednak do żarłocznego psa, po powrocie do domu wyruszyłem z bratem (rodziców nie było akurat tego dnia w Warszawie) na eskapadę po szpitalach w celu zajęcia się moją cętkowaną łydką. Ku mojemu zadowoleniu okazało się, że słynnych bolesnych zastrzyków w brzuch zapobiegających wściekliźnie już się nie robi i że raczej nic mi nie grozi. Po powrocie rodziców wybrałem się z nimi na stację benzynową, aby zorientować się w sytuacji. Pracownik stacji stwierdził, że te pieski często tu są, przychodzą na jedzenie i są bardzo miłe. Ale właściciela nikt nie widział. Po telefonie do Straży Miejskiej okazało się, że oni odławianiem bezpańskich psów się nie zajmują i nic z tym nie mogą zrobić. Zresztą piesków i tak już tam nie było. Ponieważ musiałem jeszcze pojechać innego dnia na jakieś dodatkowe badania, owego czworonoga-bandytę mogę również obwinić o to, że przez niego opuściłem jedną jedyną w roku szkolnym godzinę lekcyjną. Taki ze mnie był pilny uczeń, a jakże! Był to akurat sprawdzian z biologii, więc może jednak nie wyszło tak najgorzej ;)

Cała historia skończyła się na szczęście bez ofiar. Żyję i jeżdżę na rowerze do dziś, kynofobii się nie nabawiłem, aczkolwiek pedałując, z całą pewnością nie potrzebuję do szczęścia bezpańskich psów jedzących ludzkie nogi. A może moja nie spodobała mu się dlatego, że była nieogolona...? ;)

Sporo jest ponoć sposobów na wyjście obronną ręką z takiego spotkania. Niektórzy ćwiczą w ten sposób sprinty, niektórzy atakują zwierzaka wodą z bidonu, inni zastawiają się rowerem, jeszcze inni zaczynają na psa ryczeć, jeszcze inni niż ci inni wożą ze sobą gaz pieprzowy lub magiczne urządzenia odstraszające psy ultrafioletowymi dźwiękami, blutufem czy czym tam jeszcze.

W tym miejscu miała się znaleźć jakaś błyskotliwa puenta, ale chyba odpuszczę i zaapeluję tylko do wszystkich psów czytających ten wpis: nie gryźcie rowerzystów!

10 marca 2013

Szejk it, bejbi!

W życiu każdego rowerzysty przychodzi (a przynajmniej powinien ;)) moment, kiedy trzeba wyczyścić łańcuch... Osobiście, jestem zwolennikiem szejkowania (a, przepraszam - shake'owania :>) łańcucha w benzynie ekstrakcyjnej. Wg mnie, można w ten sposób stosunkowo dokładnie wypłukać z łańcucha cały brud, a więc najczęściej piasek/pył/kurz zmieszany ze smarem, który całkiem skutecznie sprzyja szybszemu zużywaniu się łańcucha. A tego nie chcemy, prawda? :)

Na początku korzystałem ze zwykłego szklanego słoika po ogórkach czy innych cudach. Ten jednak przeciekał, a i do szkła nie byłem jakoś przekonany. Potem nadeszły czasy plastikowego pojemnika po Isostarze. Było lepiej, właściwie nic nie ciekło, ale z kolei bardzo niewygodnie wyjmowało się z niego łańcuch ze względu na ostre krawędzie w miarę wąskiego otworu.

Wczoraj jednak, podczas cotygodniowych zakupów wpadłem na rozwiązanie mojego problemu. Otóż kupiłem pojemnik na żywność znanej i lubianej firmy Curver :)


Nazwa Fresh & Go wygląda na jak najbardziej adekwatną do planowanego przeze mnie zastosowania ;) Butelka Coca-Coli ma w tym przypadku stanowić jedynie odniesienie do rozmiaru pojemnika (aczkolwiek słyszałem, że jej zawartość też jest często wykorzystywana do czyszczenia przeróżnych rzeczy, odrdzewiania itd. ;)). Ten zaś ma pojemność 1 litra, wygodne i szczelne zamknięcie i - co dla mnie ważne - szeroki wlot, dzięki któremu nie ma żadnych problemów z wyjęciem wyczyszczonego łańcucha.

Ponieważ założyłem ostatnio świeży łańcuch, stary trzeba było doprowadzić do ładu, bo przez ostatnie kilometry zdążył się trochę zabrudzić:


Nie jest to oczywiście najwyższy możliwy stopień zabrudzenia łańcucha rowerowego, ale zaczynał już skrzypieć (czego nie cierpię), przejechał swoją porcję kilometrów, a i chciałem sprawdzić swój wczorajszy nabytek w akcji. Benzyna niestety szybko przyjmuje kolor daleko odbiegający od śnieżnej bieli:


Parę minut szejkowania żeby przywrócić łańcuch do stanu Fresh & Go i po zlaniu zużytej benzyny z powrotem do butelki na dnie ukazuje się piękny obraz tego, co siedziało między ogniwami:


To oczywiście efekt jazdy szosówką w suchych warunkach ze stosunkowo rzadkim olejem parafinowym (wciąż jeszcze dojeżdżam buteleczkę białego Finish Line'a) na łańcuchu. W przypadku jazdy w terenie, z błotem i innymi ciekawostkami po drodze, czarnego zła na dnie byłoby z pewnością więcej. Po wyjęciu łańcucha i osuszeniu go (chociaż benzyna i tak szybciutko paruje), możemy cieszyć oczy (a potem nogi) czyściutkim łańcuchem gotowym na przyjęcie świeżej porcji smaru:


Oczywiście jakieś tam drobne zanieczyszczenia przeważnie zostaną w trudniej dostępnych miejscach, jednak uważam, że taka operacja jest wystarczająca. Niektórzy szejkują ponoć łańcuch dwa razy (albo i więcej - aż do otrzymania czystej benzyny po ostatnim szejkowaniu), jednak osobiście nie wydaje mi się to niezbędne do życia.

Producent zaleca umycie pojemnika przed użyciem. Ja jednak sugeruję umycie po użyciu :) Pozostały w pojemniku brud można - póki jest jeszcze mokry - wytrzeć ręcznikiem papierowym. Całość można też przepłukać i wytrzeć - o ile dobrze pamiętam, po parokrotnym zostawieniu pojemnika po Isostarze z benzyną w środku, trochę się odkształcił. Jeśli komuś się jednak wyjątkowo nie chce i (nie dbając o środowisko! :)) nie planuje specjalnie dbać o Curvera, nie powinno być wielkim obciążeniem finansowym kupienie kolejnego - jego koszt to jakieś 2,20 zł.

Zobaczymy, jak będzie zachowywał się po x użyciach, jednak myślę, że był to jak najbardziej pozytywny, choć może niekoniecznie zgodny z planowanym przez producenta wykorzystaniem, zakup.

Czyśćcie i smarujcie swoje łańcuchy, a odwdzięczą się Wam cichutką, płynną pracą i niezapomnianymi wrażeniami z jazdy! :)

09 marca 2013

Accent Draco

W czasach, kiedy słowo Draco kojarzy się zapewne większości z bliżej mi nieznanym złym-blond-czarodziejem-z-serii-o-Harrym-Potterze, mi kojarzy się z moimi pierwszymi rowerowymi spodenkami (tak tak, takimi pedalskimi z lajkry :>) i koszulką. Wtedy też przekonałem się, że na rower można się naprawdę wygodnie ubrać - wcześniej jeździłem w normalnych ubraniach, które z komfortem na rowerze miały niewiele wspólnego.

Robiąc ostatnio jeszcze jakieś poprzeprowadzkowe porządki, natknąłem się na paragon za owe spodenki (zgroza, ale za koszulkę gdzieś mi wcięło...!) i przywieszki.


Chociaż z pewnym trudem, na paragonie można dostrzec datę 2004-06-28. Kurczę... Kiedy to było? Prawie 9 lat temu, aż ciężko mi uwierzyć. Od tamtego momentu upłynęło już trochę czasu i kilometrów, i chociaż obecnie jeżdżę już w czymś innym to tamten komplet ciągle miło wspominam. Ba, koszulkę mam nawet do dziś - jedyne stwierdzone przeze mnie ślady zużycia to zaciągnięty materiał nad jedną z kieszonek na plecach. Nieco inaczej jest ze spodenkami - chociaż i tak trzymały się całkiem nieźle, to jakiś czas temu wysłałem je jednemu z kolegów z Forum Szosowego, bo potrzebował jakiegoś pampersa do wszycia do innych spodenek... ;)

Na dowód tego, że było to rzeczywiście dawno może posłużyć fakt, że przy wyszukiwaniu frazy Accent Draco w Google, tylko dwa pierwsze zdjęcia (+ jedna miniaturka z archiwum Allegro) to faktycznie to czego szukamy. Reszta to klocki hamulcowe, wspomniany wcześniej blond jegomość albo inne bzdety. Znalazłem ostatnio na dysku zdjęcie znad Bugu - chyba z 2005 r. - gdzie mam na sobie tytułowy komplecik:


Zaraz po gałęzi widocznej z prawej strony zdjęcia, najbardziej urzekają mnie odblaski na szprychach... :) Stare czasy, które bardzo miło wspominam. A skoro już przy wspomnieniach jesteśmy (i zima chwilowo wróciła), to nawiązując do mojego niedawnego wywodu, będę jakieś wspominkowe tematy oznaczał etykietą (lub bardziej nowocześnie - tagiem :>) wykopaliska, bo określenie to wydaje mi się adekwatne do aktualności tychże tematów. Zobaczymy co kolejne znaleziska na dysku przyniosą i co głowa sobie przypomni. Tymczasem, trzymam kciuki za nadejście wiosny na dobre, czego sobie i Wam życzę :)

06 marca 2013

The Carbon Experts - węgiel wg Scotta

Na początku marca, Scott utworzył na swojej stronie specjalny dział poświęcony produkcji ram carbonowych. Na The Carbon Experts - bo tak nazwano ową podstronę - przybliżony został proces produkcji ram z włókna węglowego - od przygotowania materiału do montażu gotowego roweru. Na szczególną uwagę zasługuje film przedstawiający kolejne etapy produkcji ramy. W skrócie pokazuje na czym tak naprawdę polega tworzenie ram z carbonu, czym ta technologia różni się od produkcji ram ze stopów metali. Mnie zainteresował tym bardziej, że moje studia związane były z inżynierią produkcji i o ramach carbonowych coś tam kiedyś napisałem (nie żeby od razu pracę naukową... ;)).

Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że całość została doprawiona starannie dobranym marketingowym bełkotem (a i tłumaczenie na język polski nie powala), aczkolwiek uważam, że w atrakcyjny i przystępny sposób pokazuje co i jak.

Zapoznałem się ze wszystkimi informacjami zawartymi na stronie, więc jestem już ekspertem - kolej na Was! ;)

http://www.scott-sports.com/

04 marca 2013

Szosa 04-03-2013 (70,23 km)

Wracając do wczorajszego wpisu - spróbuję jednak na razie nie rezygnować z dokumentowania moich szosowych wypadów. Chyba po prostu weszło mi to w krew przez te ostatnie 2 lata... ;) Postaram się po prostu nieco zwięźlej wyrażać moje pokrętne myśli i nie ładować we wpisy tylu - często nieistotnych - szczegółów. No, chyba że akurat będzie o czym pisać i będzie czas żeby to zrobić... :> Do rzeczy.

Dzisiejsza jazda tak naprawdę nie wymaga wielu słów. Była piękna pogoda, którą - co przeważnie mi nie wychodzi - mogłem rowerowo wykorzystać. Nie oglądam co prawda prognoz, ale wygląda na to, że wiosna naprawdę nadchodzi, co bardzo mnie cieszy, bo tę porę roku lubię chyba jeszcze bardziej niż lato. Pomimo pewnych porannych frustracji związanych z przygotowaniem roweru, udało mi się w końcu wyruszyć i chociaż planowałem przejechać dziś nieco mniej, to zarówno wiosenna, optymistyczna aura jak i głód kilometrów ;) pozwoliły przejechać nieco więcej.

Dojechałem sobie do miejscowości Grądy - zaraz za Lesznem. Ze względu na to, że znowu dawno nie siedziałem na rowerze (bo jakżeby inaczej?) nie chciałem przesadzać z dystansem i tam sobie zawróciłem.


W oddali widać piękny kościół parafialny pod wezwaniem św. Jan Chrzciciela w Lesznie, który z bliska prezentuje się jeszcze lepiej (drzewa trochę szpecą, ale co zrobić ;)):



Od ok. 40. kilometra zaczynałem czuć coraz większe zmęczenie, które z kolei ok. 60. kilometra w pewnym stopniu odpuściło, dzięki czemu wróciłem do domu w jednym kawałku. Po drodze minąłem 3 szosowców i 3 górali. Mocno dziś wiało, ale - napiszę jeszcze raz - piękna pogoda wszystko rekompensowała. Czuć, że wiatr jest jeszcze co prawda zimowy, ale dziś też miałem ze sobą Buffa, z którego jestem coraz bardziej zadowolony. Jest leciutki, praktycznie go nie czuć na sobie, a zawsze trochę cieplej w szyję.

Cieszę się bardzo, że miałem dziś możliwość wyskoczyć na szoskę i że pogoda w końcu robi się przyzwoita. Oby tak dalej, czego Wam i sobie życzę! ;)

03 marca 2013

Wiosna - nadgodziny = rower?

Ponoć w marcu jak w garncu, ale ostatnie 2 dni pokazały, że zima chyba zaczyna dawać za wygraną i nadchodzi zdecydowanie bardziej pozytywna pogoda. Bardziej pozytywna pod każdym względem - robi się cieplej, dzień jest już dłuższy, a i samo to, że świeci słońce sprawia, że jest po prostu przyjemniej i bardziej optymistycznie. Praktycznie całą sobotę nie było na niebie prawie żadnej chmury i było tak jasno, że czułem się niemalże tak, jakbym był w innym świecie. Po kilku miesiącach zachmurzonego nieba - dziwne uczucie. Na rower nie dane mi jeszcze było iść, ale - chociaż nie chcę zapeszać - ogólna sytuacja wygląda coraz lepiej. Ostatni tydzień co prawda znowu obfitował w nadgodziny (stąd też brak zapowiadanego ruchu na blogu - proszę o wybaczenie ;)), ale na dniach zostanie mi w pracy zabrana część obowiązków, dzięki czemu - mam nadzieję - będę wychodził o nieco normalniejszych godzinach. Czasem pewnie i tak trzeba będzie zostać trochę dłużej, ale zakładam, że nie będzie to już normą tak jak dotychczas. Jak to wyjdzie w praktyce - zobaczymy.

Jak wspomniałem, życie brutalnie zweryfikowało ;) moje zamiary co do ożywienia bloga i wywołania wiosny jakimiś wspominkowymi, słonecznymi wpisami, jednak mówi się, że co się odwlecze to nie uciecze, prawda? Może już niedługo nie będzie potrzeby podnoszenia morale wspomnieniami, bo kilometrów i pozytywnego nastawienia będzie przybywało na bieżąco? W razie co, będzie to jakiś temat rezerwowy, gdyby nie było możliwości pójścia na rower, a była możliwość napisania paru zdań. Nie chcę się jednak znowu konkretniej deklarować, bo mimo wszystko przyszłość jest wciąż niezbadana, ot co! ;)

Zastanawiam się też nad nieco nad formą bloga, a mianowicie nad opisywaniem każdego wyjścia na szosę. Tak, dotąd robiłem to regularnie przez 2 lata ;) ale - użyję mądrego określenia - realia nieco się zmieniły i czasem trochę trudno mi wszystko logistycznie zgrać. Może nie zrezygnuję całkowicie, może wpis nie będzie się po prostu pojawiał tego samego dnia, może będę pisał tylko o niektórych jazdach, może będę podsumowywał kilka (o ile w ogóle będzie co podsumowywać ;)), może będą się pojawiały same zdjęcia z gładziutkich szos itd. Zastępczych rozwiązań jest kilka, nie wiem po prostu, czy na jazdę i opisywanie tejże jazdy będę sobie mógł pozwolić. Myślę jednak, że jak by nie było, świat się nie zawali, nikomu krzywda się nie stanie (bo i ile można czytać, że było 3,63°C, wyruszyłem o tej i o tej, zjadłem to i to, jechałem tędy i tędy? ;>), a bloga postaram się zapełniać w jakiś inny sposób.

Tyle ogłoszeń parafialnych, był to zapewne kolejny niewiele wnoszący do tematu wpis, ale tak to już jest, że się w głowie przewraca jak chciałoby się pojeździć na rowerze, a nie można ;)

Na zakończenie - żeby mimo wszystko jeszcze bardziej zmobilizować wiosnę do przybycia w nasze skromne progi - słoneczne zdjęcie z drogi nr 868 między Gassami a Imielinem :)