30 marca 2012

Kolejna przerwa i parę newsów

Kolejny raz objawiło się to, co chyba jest mi już pisane - parę dni wymuszonej przerwy po tym, jak już trochę więcej regularnie pojeżdżę ;) Tak już chyba musi być, a tym razem do takiej sytuacji przyczyniły się zarówno różne (ważniejsze) sprawy jak i pogoda, która jednak postanowiła sobie jeszcze trochę pożartować, co przez ostatnie dni objawiało się m.in. gradem i widokami taki jak ten:


Sytuacja jest jednak jak najbardziej usprawiedliwiona, bo przecież w marcu jak w garncu ;) Chwilę świeci słońce, a 10 minut później jest jakaś elegancka ulewa czy też wspomniany grad (tak jak w przypadku powyższej chmurki). Rower więc niestety znowu parę dni musiał stać bezczynnie, za to pojawiło się parę newsów, które jednak z nowością niewiele mają wspólnego, bo miały miejsce kilka dni temu. A mianowicie...

Pisałem ostatnio m.in. o Bartku Huzarskim, który walczył o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Coppi e Bartali. Do 1. miejsca niewiele zabrakło (za sprawą ostatniego etapu - ITT), ale udało się zostać na podium - na świetnym 2. miejscu. Zwyciężył drużynowy (Team NetApp) kolega Bartka - Czech Jan Barta. To kolejny polski akcent w polskim tygodniu ostatnich wyścigów.

A skoro już jesteśmy przy tym tygodniu, to trochę mnie zaskoczyła rzecz, o której napisał Michał Gołaś na swoim blogu. Mianowicie - wypowiedź sędziów nt. ewentualnej wygranej Michała (zajął 2. miejsce na prowizorycznej mecie skróconego etapu; wyniki i tak nie liczyły się do klasyfikacji generalnej) na 3. etapie Volta a Catalunya. Jak można przeczytać, stwierdzili oni, że jeśli Michał pokaże im idealne zdjęcie z linii mety, na którym będzie widać, że wygrał, to przyznają mu wtedy 1. miejsce :) Jakoś tego nie łapię. To on się ma po przejechaniu 155 km w jakiejś masakrycznej ulewie martwić jeszcze o to żeby na pewno dobrze odnotowali jego pozycję? Od tego są chyba właśnie sędziowie? :) Rozumiem, że etap był skrócony, była beznadziejna pogoda, może ciężko było wszystko na szybko zorganizować, są jakieś tam umowy, więc etap nie mógł być całkowicie odwołany, a wyniki i tak nie były potem brane pod uwagę, ale sugestia żeby to zawodnik sam udowodnił pozycję, na której przyjechał trochę mnie dziwi. Z jakiegoś powodu zawodnik jest zawodnikiem a sędzia sędzią. Albo to mnie coś ominęło... :)

Za nami jest już też jeden z ważniejszych wiosennych klasyków - Gent - Wevelgem. Kolejny raz w tym sezonie z dobrej strony pokazał się wracający do czołówki Tom Boonen, który na mecie wyprzedził Sagana. Ten drugi kolejny raz pokazuje, że mimo młodego wieku świetnie radzi sobie wśród najlepszych - również w klasykach. Może chłopak namieszać (chyba kolejny raz to piszę ;)).

Wczoraj skończył się trzydniowy wyścig Driedaagse De Panne-Koksijde. Pewnie bym o nim nie wspominał gdyby nie to, że świetne 3. miejsce w generalce zdobył Maciek Bodnar (stracił 14" do Chavanela). Kolejna okazja żeby wspomnieć o naszych reprezentantach, bo jak się prezentuje nasze kolarstwo na świecie chyba nie trzeba pisać ;) Dobrze, że są coraz bardziej widoczni wśród zawodowców i chociaż nie są to najważniejsze wyścigi sezonu, to i tak cieszy sam fakt, że idą do przodu i mogą w jakimś tam stopniu namieszać w peletonie.

Czekam na kolejne sukcesy, może się jeszcze doczekam? ;)

25 marca 2012

Szosa 25-03-2012 (103,63 km)

Dzisiejsza setka miała być przejechana wczoraj, ale za sprawą wyższych celów nie za bardzo był na to czas. A szkoda, bo pogoda była wymarzona. Na szczęście jednak dziś mogłem sobie odbić i późniejszym porankiem opuściłem miejsce zamieszkania wraz z moim aluminiowym towarzyszem ;) Po przejechaniu 500 m miała miejsce miła niespodzianka, bo spotkałem moją ukochaną M na przystanku :) Niestety zbliżał się już Jej autobus, więc za długo to niespodziewane spotkanie nie trwało. Żeby nie było, że ze sobą nie rozmawiamy i jedna osoba nie wie, co robi druga - wiedziałem, że będzie jechała autobusem, ale nie wiedziałem z którego przystanku i o której :D Spotkanie krótkie, ale na pewno sobie jeszcze nadrobimy, szukając kolejny dzień z rzędu płytek i innych rzeczy do mieszkania, co powolutku zaczyna nas psychicznie wykańczać ;) Ale nie o tym miało być. Przyznam, że po wyjściu z domu mina mi trochę zrzedła - chociaż było 9°C, to wiał silny i lodowaty wiatr, który w perspektywie 100 km do przejechania zbytnio mnie nie podbudowywał. No ale przecież nie można się poddawać z powodu byle wiatru, prawda? ;) Optymistycznie nie założyłem rękawiczek, więc po kilkunastu minutach dłonie miałem już wystarczająco przemarznięte. Na szczęście jednak z kilometra na kilometr było coraz lepiej. Ostatecznie temperaturka dotarła do 14°C i chociaż dalej wiał solidny wiatr, to przynajmniej nie było już aż tak zimno. Przed wyjściem nie chciałem się znowu napychać kluchami i stanęło na czymś lżejszym - bułkach z szynką/miodem i bananie - i takie rozwiązanie bardziej mi chyba pasuje przed jazdą. Ze sobą wziąłem Snickersa (a to akurat nowość, bo jakoś jestem zwolennikiem bananów, ale akurat miałem go pod ręką) i 2 banany, co potem okazało się wystarczającym zestawem na taki dystans. Na trasie spotkałem dziś całkiem sporo rowerzystów - 8x MTB i 9x szosa (w tych 9 zawierały się m.in. 2 grupki po 3 osoby - zapytam na forum, może ktoś znajomy ;)), przy czym stężenie szosowców rosło wraz ze wzrostem odległości od Warszawy ;) Wiatr ciągle dawał się we znaki, a najbardziej dał mi w kość na drodze 579 z Leszna do Kazunia, gdzie jest praktycznie cały czas otwarta przestrzeń i akurat dziś zapragnął wiać prosto w twarz :) Osiągnięcie 25 km/h było niejednokrotnie dość problematycznie, ale postanowiłem się nie spinać i jechać swoje żeby w ogóle dotrzeć do domu w jednym kawałku. Za każdym razem kiedy tamtędy przejeżdżam, zastanawiam się, czy może moi przodkowie nie mieli czegoś wspólnego z poniższą miejscowością ;)


Pewnie nie... :D Widać było, że piloci też nie próżnują i próbują stworzyć jakieś kubistyczne dzieło na niebie, co chyba nie do końca wyszło (chociaż to pewnie ja nie znam się na sztuce i tego typu sprawach ;)):


Przy Kazuniu doczekałem się wreszcie tego, czego chciałem - wiatru w plecy. Bardzo przyjemnie jechało się wyremontowaną i wreszcie równiutką drogą 85. Kawałek przed Czosnowem pojawił się jednak ukochany znak B-9, którego obecność zrekompensował elegancki ciąg pieszo-rowerowy po lewej stronie drogi. Tak jak jestem uprzedzony do tego wynalazku, tak w tym przypadku nie miałem powodu do narzekań - może dlatego, że chociaż jest wykonany z kostki, to niefazowanej, a i nie było na niej ani jednego człowieka (a był z kolei wspomniany wiatr w plecy) - jechało się więc prawie jak po szosie. Od tego miejsca jechało się wspaniale. Całą ul. Rolniczą - jakieś 12 km - przejechałem z prędkością 35 - 40 km/h niezbyt się przy tym męcząc. Gdyby jeszcze tu mi wiało w twarz, to mogłoby być niewesoło ;) Nogi ciągle ładnie pracowały. Przyznam, że jestem bardzo zadowolony, bo sił nie brakowało i aż do domu byłem w stanie nawet solidnie kręcić (co nie znaczy oczywiście, że jechałem 50 km/h, bo do czegoś takiego to mi jeszcze daleeeko ;)). W ostateczności wyszła mi trochę wyższa średnia i minimalnie niższy średni puls przy dystansie dłuższym niż ostatnimi czasy. Częściowa w tym zasługa wiatru, ale jak już wspomniałem - fajnie, że sił nie brakowało i nie musiałem umierać pod koniec, nawet na hopkach koło Łomianek ;) Zostało mi nawet trochę siły na jakieś mocniejsze akcenty pod koniec. Podsumowując - super! Pomijając może ten wiatr do Kazunia, ale przecież nie zawsze może być idealnie, co nie? Nogi mam trochę zmęczone, ale nie przemęczone (i kolana nie bolą). I o to chodzi! :)

Jutro (i może pojutrze) pewnie dzień przerwy od szosy, bo jest parę rzeczy do załatwienia na mieście.

23 marca 2012

Wiosennie - tu i tam

Na wczorajszej szosie chyba trochę przesadziłem z końcówką, więc chciałem sobie dziś zrobić dzień przerwy dla nóg. Pogoda była dziś naprawdę wspaniała, więc ostatecznie szkoda mi było zmarnować taki dzień. Musiałem odwiedzić dziś m.in. dziekanat żeby załatwić różne pożegnalne sprawy, więc była to dobra okazja, żeby wsiąść na rower i troszkę pokręcić. Ale jakoś mi było mało i postanowiłem podjechać jeszcze w 2 miejsca żeby coś więcej niż samo kręcenie ta moja jazda przyniosła ;) Dystansik skromny (chociaż miało być spokojnie i regeneracyjnie, a znowu wyszło za mocno i z relaksu nici ;)), ale za to więcej działo się u zawodowców, o czym tutaj. Żadnego słodkiego zdjęcia dziś nie zrobiłem, ale wiosnę czuć pełną gębą - poza samą pogodą, mnóstwo ludzi w parku (i na ścieżkach rowerowych :]), ubranych zdecydowanie inaczej niż można było do tego przywyknąć w ostatnim czasie. Może jutro uda mi się skoczyć na szosę, ale to się jeszcze musi wyklarować organizacyjnie ;)

Polskaaa, biało-czerwoniii!

No to się nasi rowerowi rodacy rozszaleli. Pod koniec wczorajszego 4. etapu Volta a Catalunya w dwuosobowej ucieczce z Sandym Casarem jechał Mistrz Polski - Tomek Marczyński. Dużej przewagi nie uzyskali, ale widać było przez jakiś czas biało-czerwoną koszulkę - próbować trzeba. Co prawda realizator podawał początkowo inne nazwisko (kolarza, który wcześniej się wycofał :)), ale ostatecznie udało się zidentyfikować naszego uciekiniera. Na jeszcze większe brawa zasługuje Sylwek Szmyd, który zirytowany organizacją poprzedniego, skróconego etapu postanowił sobie chyba odreagować i na ostatnim podjeździe zaatakował. Pokazał też, że wbrew krążącej opinii potrafi nieźle zjeżdżać. Aż do ostatniego kilometra przed metą, jechał w ucieczce z takimi nazwiskami jak chociażby Sanchez (który to z kolei zjeżdża jak szalony) czy Menchov. Na finiszu zabrakło mu naprawdę niewiele, ale i tak zajął genialne, 3. miejsce i awansował dzięki temu na 14. miejsce w klasyfikacji generalnej.

Dzisiejszy etap właśnie się skończył i... Sylwek znowu dojechał na 3. miejscu! :) Chociaż sprinterem nie jest (a i w czołówce nie było typowych sprinterów) to jak widać zafiniszować też czasem potrafi.

W równolegle zaś rozgrywanym wyścigu Settimana Internazionale Coppi e Bartali dzieli i rządzi Bartek Huzarski. Wczorajszy, 3. etap ukończył na świetnym 7. miejscu, co dało mu drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. Z kolei po dzisiejszym etapie, na którym dojechał na jeszcze lepszej 3. pozycji, wskoczył na pierwsze miejsce w generalce. Super! Chociaż oba etapy (3. i 4.) wygrał Diego Ulissi, to jak na razie jest on na 3 miejscu klasyfikacji generalnej. Jutro ostatni etap - jazda indywidualna na czas. Za Bartkiem znajduje się Di Luca ze stratą 10 sekund. Będą emocje... :)

Jestem pod wrażeniem jazdy naszych. Aż ciężko uwierzyć - może dlatego, że przez dłuższy czas Polaków praktycznie nie było w WorldTourze. W Hiszpanii jedzie ich sześciu, przy czym nie jest to jak widać jazda byle przejechać. Starają się pokazywać i nawet nieźle im to wychodzi. Oby tak dalej i oby było jeszcze lepiej. Świetnie, że Bartek Huzarski daje o sobie znać. Co prawda Polacy nie rywalizują z najmocniejszymi składami ekip WorldTouru, ale jak by nie było, to wciąż WorldTour. I to cieszy :)

Ostatnia informacja - E3 Prijs Vlaanderen - Harelbeke wygrał powracający chyba do swojej świetności Tom Boonen (chociażby ten wyścig wygrywał w latach 2004 - 2007). Cóż za obfitujący w kolarskie wydarzenia dzień... ;)

22 marca 2012

Szosa 22-03-2012 (80,51 km)

Dzisiejsze 14°C i chwila wolnego czasu zadecydowały o tym, że w planach pojawiła się szosa. Chciałem sobie przejechać chociaż te 50 km, ale udało się ponad połowę więcej. Chmury na niebie wzbudzały we mnie pewien niepokój i drżenie dłoni, ale postanowiłem się tym nie przejmować i ruszyłem ;) W tamtą stronę trochę wiało, ale dzięki temu z powrotem jechało się już nieco lżej. Z powodu przyjemnej temperatury postanowiłem zrezygnować już z zimowej kurtki, ochraniaczy na buty, czapki i rękawiczek. I muszę przyznać, że po wyjściu z domu czułem się przez chwilę tak, jakbym jechał prawie bez żadnych ubrań ;) Można się przyzwyczaić do tych kilku warstw przez zimę. Strach pomyśleć co będzie jak przyjdzie czas na krótkie spodenki i krótki rękaw...? ;) Przymierzałem się nawet do tego żeby jechać właśnie w takich ciuchach, ale ostatecznie wolałem nie przesadzać i wyjąłem z szafy szpikową wiatrówkę. Słońca było dziś mało i tylko czasem przebijało się spomiędzy chmur. Na 60. km złapał mnie lekki kryzys i głód, ale na szczęście potem wszystko wróciło do normy i jechało się dobrze. Widać, że wiosna już praktycznie w pełni - bilans napotkanych rowerzystów to 4x MTB i 2x szosa ;)

21 marca 2012

Michał Gołaś drugi na 3. etapie VaC, ale...

Dzisiejszy 3. etap Volta a Catalunya musiał zostać skrócony z powodu ciężkich warunków atmosferycznych. Nie zakończył się więc w normalny sposób, na wcześniej wyznaczonej mecie. Chociaż dzisiejsze wyniki nie liczą się do klasyfikacji generalnej, to i tak są powody do radochy, bo na genialnej drugiej pozycji przekroczył prowizoryczną metę nasz Michał Gołaś! Nie dalej jak wczoraj wspominałem o Polakach startujących w hiszpańskim wyścigu, a dziś taka wiadomość :) Co do ale w tytule posta, to jakiś taki minimalny niesmak pozostaje tylko dlatego, że nie było to typowe zakończenie etapu. Ponoć z powodu wspomnianych warunków atmosferycznych (deszcz, śnieg i inne atrakcje) były problemy z łącznością radiową, przez co zawodnicy nie do końca wiedzieli, gdzie tak naprawdę usytuowana jest nowa meta etapu wyznaczona przez organizatorów. Gdyby dzisiejszy odcinek pozostał w swojej pierwotnej postaci (planowane 210 zamiast przejechanych 155 km), może Michał by wygrał? A może dojechałby gdzieś daleko z tyłu? W sumie nie ma co teraz gdybać, wynik to wynik, a wszyscy jechali w takich samych warunkach, tą samą trasą. Tak więc brawa dla Michała, naprawdę niewiele (kilkadziesiąt centymetrów) zabrakło mu do zwycięstwa, które to przypadło Janezowi Brajkovicowi z Astany. Tym większe uznanie za aktywną jazdę w ucieczce w taką pogodę. Trzymamy kciuki za jazdę na kolejnych etapach :)

20 marca 2012

Wywołuję deszcz? :)

Tytułowa myśl przyszła mi do głowy dziś ok. 21:00... Ale od początku ;) Organizacja dzisiejszego dnia również nie do końca sprzyjała pójściu na rower. Dobrze jednak, że sprawy, które są obecnie w toku jakoś się posuwają do przodu - to rekompensuje przymusowy brak roweru :) Pogoda i tak dziś nie zachęcała i mimo tego, że nie padało to było jakoś tak nijako. Wieczorem jednak wpadłem na pewien pomysł. Chciałem podjechać w jedno miejsce, a że w dzień nie było jak pokręcić, to dlaczego by tego nie nadrobić? Tak też zrobiłem i chociaż prognozy wykazywały tylko jakieś 18 km po mieście to i tak się zebrałem, bo lepsze nawet marne 18 km niż nic, prawda? ;) I tak miałem ostatnio kolejny rowerowy przestój, więc tym bardziej wypadało się trochę poruszać. Dlatego też o wspomnianej godzinie 21 wsiadłem na rower i wyruszyłem. Nie przejechałem 500 m, jak poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu. Pomyślałem, że to chyba jakiś nieudany żarcik z Niebios... ;) Po krótkiej irytacji przyjąłem odważne założenie, że to na pewno tylko jakiś przelotny deszczyk i że nic wielkiego z tego nie będzie. Kilometr dalej musiałem niestety zweryfikować przyjęte chwilę wcześniej założenie i przekształcić je w oj tam, co z tego, że pada coraz mocniej, na pewno zaraz przejdzie, jadę dalej ;) Tym razem jednak udało mi się przełamać wiszące nade mną fatum i chociaż czasem coś tam jeszcze z nieba spadło, to nie było to już nic groźnego. Tak więc dobrze, że nie zawróciłem, bo bym żałował.

Jechało się nawet przyjemnie (w ogóle jazda wieczorem coś w sobie ma - może to dlatego, że kiedyś stosunkowo często jeździłem wieczorem i teraz powracają wspomnienia? ;)), chociaż trochę wiało. Coś mi czasami nie pasuje z kolanami... Nie wiem, czy nie mam siodełka ustawionego za bardzo z przodu. Jakoś mi się momentami dziwnie pedałuje. Albo to po prostu przyzwyczajenie do pracy nóg na szosie... Będę chyba musiał do tego zajrzeć przy okazji.

Załatwiłem co miałem załatwić i ruszyłem w drogę powrotną. Postanowiłem trochę nadrobić krótszy dystans intensywniejszą jazdą i pedałowałem sobie nieco mocniej. Wiadukcik na Górczewskiej przejechałem przy 42 km/h, co na Authorze dawno mi się nie zdarzyło ;) Jazda wieczorem ma też taki plus, że nie ma na ścieżkach miliardów pieszych, ludzi z wózkami i innych, podobnych zjawisk. Oczywiście nie było idealnie i ktoś tam się czasem pchał pod koła, ale i tak było lepiej niż w ciągu dnia. Byłem nieco zaskoczony ilością biegaczy - naliczyłem chyba z 7, a po powrocie do domu była na zegarze 22:30.

Dystansik krótki, ale dobre i to. Na koniec miejska ciekawostka:


Iść czy nie iść? Oto jest pytanie... ;)

Albasini po raz drugi w Katalonii

Rozpoczęta wczoraj Volta a Catalunya jest na razie sukcesywnie dominowana przez Michaela Albasiniego z GreenEDGE. Po ucieczce wygrał wczorajszy pierwszy etap, zdobywając ok. minutową przewagę nad rywalami. Dzisiejszy etap też padł jego łupem. Nawet udało mi się obejrzeć kawałek relacji ;) Chociaż muszę przyznać, że oglądałem jednym okiem, a drugim spałem, bo ostatnie dni i dzisiejsza aura spowodowały, że jakoś brakowało mi energii. W wyścigu nie ma bonifikat - gdyby były, Albasini dostałby już parę gratisowych sekund. Jak na razie, ekipa GreenEDGE ładnie sobie radzi - w sobotę Gerrans wygrał Mediolan - San Remo, a dwa z dwóch przejechanych dotąd etapów VaC należały do Albasiniego. Myślę, że jest to spowodowane głównie tym, że jeżdżą na Scottach (swoją drogą, Scott powrócił do zawodowego peletonu po chyba rocznej przerwie)... ;)

Warto też wspomnieć o Polakach, których w Katalonii jedzie aż ( jak na panujące realia) sześciu: Gołaś (Omega Pharma - QuickStep), Majka (Saxo Bank), Marczyński,  Morajko (obaj Vacansoleil-DCM), Szmyd i Paterski (obaj Liquigas). Nie przywykłem jeszcze do takiej liczby naszych reprezentantów w WorldTourze ;) Ale tylko się z tego cieszyć, oby szansę zaistnienia miało jeszcze więcej Polaków. Na uwagę zasługuje jazda Gołasia, który wczoraj dojechał do mety na 20. pozycji i Szmyda, który dzisiejszy etap ukończył na 21. miejscu. Pozostaje tylko czekać, aż nasi będą walczyć o podium w Tour de France... ;)

19 marca 2012

Mediolan - San Remo 2012 dla Gerransa

Jak na ironię, pierwszy przepiękny pod kątem pogody (okolice 20°C i słooońce!) weekend w tym roku miałem szczelnie zapchany różnymi nierowerowymi zajęciami i czasu nie starczyło nawet na obejrzenie kawałka relacji z tegorocznej edycji wiosennych mistrzostw świata - najdłuższego wyścigu klasycznego, czyli Mediolan - San Remo. Pierwszy linię mety przekroczył Simon Gerrans z powstałej w tym roku ekipy GreenEDGE. Szkoda trochę Cancellary, który końcówkę pojechał supermocno i przegrał z Australijczykiem pierwsze miejsce właściwie o pół koła. Przez ostatnie kilometry, Szwajcar praktycznie nie schodził ze zmiany, ale to ponoć częściowo dlatego, że jadący za nim Gerrans i Nibali (3. miejsce) po prostu nie dawali rady kręcić szybciej ;) Jazda z taką prędkością po przejechaniu 300 km nie do końca mieści mi się w głowie, no ale zawodowcy to praktycznie roboty, a nie ludzie. Dobre (chociaż często uważane za najgorsze), 4. miejsce zajął po finiszu z peletonu Sagan, który z roku na rok radzi sobie coraz lepiej, a ma dopiero 22 lata. Tak więc 3. i 4. pozycja dla Liquigasu. Trzymałem kciuki za Cancellarę, no ale takie jest kolarstwo - wygrywa ten, który pierwszy przekroczy linię mety, a nie będzie jechał najszybciej przez ostatnie kilometry, niestety ;) Rok temu też był drugi, a w niedzielę - dzień po wyścigu - miał urodziny, więc chociaż 2. miejsce wciąż jest świetne to mógł dostać (sprawić sobie) jeszcze lepszy prezent. No ale kilka wyścigów jeszcze w sezonie zostało... :)

16 marca 2012

Delikatne zmiany i 8000 odwiedzin

Ostatnio znowu pojawiły się problemy z Bloggerem, tym razem objawiające się tym, że podczas edycji układu posta nie można było dodać etykiet. Na szczęście miałem zapisaną kopię zapasową szablonu, więc obyło się bez problemów. Google już to jednak poprawił (i wprowadził nowy layout) i jest tak jak powinno być. Przerzuciłem zatem etykiety posta pod jego tytuł, aby Szanowni Czytelnicy z góry byli uprzedzeni, o czym w danym wpisie będę akurat przynudzał i w razie co - zdążyli się jeszcze zawczasu wycofać ;) Jako, że jestem jedynym twórcą mojego skromnego bloga, usunąłem pole autor i godzinę dodania wpisu.

Dzisiaj wybiła też kolejna równa liczba odwiedzin bloga. Mimo tego, że od pewnego czasu jest ich nieco mniej to jak na razie udało się dojechać do 8000. Dzięki :)


 A jutro... Mediolan - San Remo! :)

PS. Cóż, widzę, że jednak dalej coś jest nie tak. Może jeszcze to dopracują...

15 marca 2012

Wiosennie (?) po mieście

Ponieważ przez ostatnie kilka dni, z powodów organizacyjno-meteorologicznych, musiałem sobie zrobić przerwę od roweru, a dziś musiałem podskoczyć w kilka miejsc to pomyślałem, że trzeba do tego celu wykorzystać właśnie rower. Dodatkowo zachęcała ładna pogoda, bo chociaż jakoś bardzo dużo słońca dziś nie można było doświadczyć, to te ok. 6°C było i przeżyłem nawet bez czapeczki (i bez błotników! ;)). Cele dzisiejszej jazdy kompletnie nie były ułożone po drodze, ale to w sumie tylko lepiej, bo wyszło więcej kilometrów ;) Właściwie byłem tylko w 3 miejscach, a 41 km jakoś się samo przejechało :) Przez sporą część drogi wiało, dlatego też jechało się nieco ciężej, ale w porównaniu z ostatnią jazdą na szosie, dziś wiał zaledwie jakiś marny zefirek ;) W czasie jazdy niestety dopadły mnie też trochę kolana. Obniżyłem nieco siodełko i potem było już troszkę lepiej. Jak na razie wszystko jest ok, więc może faktycznie była to kwestia za wysoko ustawionego siodełka. Dotąd było przecież dobrze, więc albo jakoś za mocno pojechałem po tymczasowym odzwyczajeniu od pozycji na Authorze albo znowu coś z nimi nie tak.

Musiałem się dziś dostać w okolice Czerniakowskiej, więc zahaczyłem po drodze o chyba najbardziej kultowy podjazd (o ile podjazd w typowym tego słowa znaczeniu nie brzmi dość śmiesznie dla kogoś jeżdżącego w górach ;)) w Warszawie - Agrykolę. Najpierw jednak miałem wątpliwą przyjemność jazdy po ścieżce rowerowej (ciągu pieszo-rowerowym) prowadzącej od Pól Mokotowskich w stronę al. Ujazdowskich. Pomijając to, że częściowo ją rozkopali (i sam stan jej nawierzchni) to życie uprzyjemniają takie smaczki jak te widoczne poniżej:


Skręcając w lewo (jadąc od strony, z której robiłem zdjęcie) można się bez problemu wpakować na niewidoczny sprzed zakrętu słupek - gratulacje dla pomysłodawcy tej błyskotliwej idei... Pomijam sam słup ze znakami (z których chyba jeden został odwrócony o 180°, bo powinien być chyba widoczny dla jadących z naprzeciwka...) po lewej stronie ścieżki. Wystarczy przejechać kilkanaście metrów, żeby trafić na koleją przeszkodę widoczną na drugim zdjęciu. Dziwić się potem, że na ścieżkach więcej jest pieszych niż rowerzystów... :)

Wracając jednak do Agrykoli - co prawda nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, ale to chyba jedno z niewielu miejsc, gdzie warszawiacy (zarówno rowerzyści jak i biegacze - a tych drugich było dziś tam dwóch) mogą sobie potrenować podjazdy/podbiegi. Ma to cudo jakieś 500 m, nachylenia niestety nie znam, ale Pireneje to to nie są ;) Zjeżdżając, rozpędziłem się dziś bez pedałowania do 43 km/h, ale może przyczyniła się do tego też masa roweru ;) Widok z góry i z dołu:


Po zjeździe z Agrykoli wkracza się prosto do Łazienek Królewskich, w których najbardziej rozpoznawalny jest chyba Pałac Na Wodzie (trochę kiepski kadr, ale wynika częsciowo z ukształtowania terenu ;)). Tytułowa woda jeszcze zamarznięta:


Przejeżdżałem dziś też al. Jerozolimskimi i miałem okazję zobaczyć nową, budującą się jeszcze siedzibę Orange/TP. Szybko im to idzie, nie ma co... Zasuwa 6 żurawi i konstrukcja rośnie w oczach:


Jak zwykle, cieszę się, że udało mi się połączyć przyjemne z pożytecznym. I parę spraw załatwiłem i troszkę pokręciłem. Oby tak dalej ;)

11 marca 2012

Szosa 11-03-2012 (71,22 km)

Wiatr. To chyba słowo-klucz dzisiejszej jazdy ;) O ile się nie mylę, jeszcze nigdy nie jechałem przy takiej wichurze. Na szczęście jednak ułożyło się o tyle dobrze, że w tamtą stronę jechałem pod wiatr, a z powrotem już z wiatrem. Inaczej mogłoby być niewesoło ;) Wiało tak mocno, że jeśli jechałem pod wiatr ok. 22 km/h, a nagle uderzył mocniejszy podmuch, momentalnie zwalniałem do trochę poniżej 20 km/h :) Dosłownie jakbym miał zaraz stanąć w miejscu. Z kolei przy okazji bocznego wiatru, często musiałem pochylać rower na wiatr, bo inaczej mógłby mnie zepchnąć do rowu/do osi jezdni; czułem się trochę jak żagiel... ;) Dotąd słyszałem tylko opowiastki o tym, jak to wiatr może rzucać na boki - dziś było mi dane osobiście tego doświadczyć ;) Nawet jeśli kiedyś tam jeździłem pod wiatr, to nigdy nie wyglądało to tak jak dziś. Las czy jakiś mniej lub bardziej zabudowany teren był zbawieniem ;) Wiosna już chyba tuż tuż, bo minąłem dziś mnóstwo rowerzystów - naliczyłem 10, z czego 5 jechało sobie w grupce w okolicach Lipkowa. Wszyscy odmachiwali ;) Jednego rowerzystę zobaczyłem jako punkcik na horyzoncie (jechałem jeszcze w tamtą stronę), ale stopniowo się do niego zbliżałem. Musiało to chyba głupio wyglądać, bo jadąc te 20 km/h wyprzedziłem go i dalej każdy sam walczył z monstrualnym wiatrem ;) Powiedziałem cześć, odpowiedział, uśmiechnął się, więc może miał podobne zdanie na temat dzisiejszych warunków? ;) Wyjechałem kawałeczek za Mariew i zawróciłem. Teraz sytuacja odwróciła się o 180° i wreszcie było to, na co czekałem - jazda z wiatrem w plecy, mniam mniam ;) Napęd cichutko pracował, a opony leciutko się toczyły, dyskretnie szumiąc... ;) Zabawne było to, że w jedną stronę jechałem jakieś 2x km/h przeważnie ponad strefą tlenową, a teraz jechałem praktycznie cały czas 3x km/h w tlenie ;) Chcąc dodatkowo skorzystać z wiatru w plecy, odbiłem sobie na drogę 580. Nie był to jednak najlepszy pomysł, bo wiatr w plecy zamienił się w równie mocny wiatr boczny. Nie powiem żebym się czuł bezpiecznie. O tyle dobrze, że zwiewało mnie (dosłownie :>) na pobocze, a nie na drugi pas. Średnio mi się to podobało, bo mimo niedzieli ruch na drodze był, a wiatr niezbyt dobrze wpływał na stałość mojego toru jazdy ;) Skorzystałem z następnego zakrętu i wróciłem na Trakt Królewski, który pomimo połowicznego zrycia i tak wydawał mi się bezpieczniejszy. Wracając przez Bemowo, zahaczyłem o remontowane właśnie skrzyżowanie Kaliskiego z Radiową (mają tam ponoć zrobić rondo), przy czym okazało się, że w Radiową nie można skręcić, bo jest częściowo jednokierunkowa :) Albo jestem ślepy albo nie zauważyłem żadnego znaku związanego z objazdem i musiałem szukać czegoś na własną rękę. Jakoś wybrnąłem z tej opresji i mogłem już standardowo jechać w stronę domu. Sił nie brakowało, wiatr trochę pomagał, jechało się w ogóle bardzo miło. Przy samym domu musiałem się jeszcze zirytować, bo dwóch błyskotliwych kierowców postanowiło mi zajechać drogę przy skręcie w lewo. Jeden przepraszająco machnął ręką, a na drugim prawie się zatrzymałem... Spojrzał tylko czy mnie nie rozjechał i niewiele się tym przejmując, pojechał dalej. Żałuję, że jakoś bardziej - pomijając pretensjonalne machnięcie ręką :] - nie uświadomiłem go o swojej obecności na drodze, że tak to ujmę. Cóż, niektórzy kierowcy wiedzą lepiej czy zdążą skręcić... Tym jakże pozytywnym akcentem kończę kolejny nudny wpis o szosie ;) Pomimo supersilnego wiatru bardzo mi się podobało. W założeniu miało dziś być 60 km, ale... jakoś tak wyszło ;) Poniżej 2 słoneczne widoczki, bo pogoda była dziś bardzo pozytywna (jednak nie padało...):


10 marca 2012

Szosa 10-03-2012 (24,36 km)

Ech, ech i jeszcze raz ech... ;) Plan na dziś był zgoła inny, ale wyszło jak wyszło. Zamierzałem sobie przejechać pierwszą w tym roku setkę, bo niedawno zapowiadali ładniejszą pogodę w weekend. Ostatnie prognozy jednak nieco się zmieniły i wg meteomagików miało dziś padać. Rano faktycznie coś tam pokropiło, więc powoli godziłem się z myślą, że dziś albo będzie jakiś krótszy dystans albo dzień przerwy. Zaczęło się nawet przejaśniać, ale chmury były nieco złowróżbne. Z tym, że były takie już od pewnego czasu, więc mimo to postanowiłem się zebrać. Już nie z setką w planach, ale chociaż te 50 km byłoby miłe. Z tego wszystkiego zrobiło się południe, wczesne popołudnie, ale w końcu wyruszyłem. Chociaż temperatura kusiła, żeby zrezygnować z którejś z warstw zimowych ubrań - a było dziś aż 8,5°C - postanowiłem nie przeginać i założyłem wszystko. I chyba dobrze na tym wyszedłem, bo wcale tak ciepło nie było. Słońca dziś brak, więc nie było tak sympatycznie jak ostatnio. Długo nie musiałem czekać, żeby zgodnie z moimi obawami - po 10 przejechanych kilometrach - zaczęło mocniej padać. Nie była to jeszcze jakaś tragiczna ulewa, więc postanowiłem zawrócić, ale jeszcze nie wracać. Co prawda jazda po mieście nie jest raczej tym, co Pawełki lubią najbardziej, ale chciałem chociaż w minimalnym stopniu wykorzystać to, że w ogóle się zebrałem. Tak więc, dziś przedłożyłem intensywność nad czas ;) I było miło. Tak jak już kiedyś tam (pewnie nawet parę razy) wspominałem, zupełni inaczej się jeździ, jeśli ma się już w nogach trochę kilometrów. Co prawda te marne 500 z kawałkiem w tym roku nie jest jeszcze odpowiednią liczbą, ale wystarczyło, żeby móc chociaż przez te 25 km solidniej zmęczyć nogi. Bardzo przyjemnie pracowały, więc i przyjemnie się jechało. Oczywiście jak na ironię (co dość często mi się zdarza), przed wyjściem dosmarowałem jeszcze łańcuch, bo zaczynał powoli piszczeć, a tego nie lubię. Deszcz nie był chyba jednak na tyle mocny, żeby dzisiejszą warstwę skutecznie usunąć. Dziś spróbowałem też dla odmiany napompować mocniej opony. Dotąd pompowałem zawsze 8 bar, bo 9 to jak dla mnie chyba już nieco za twardo (biorąc pod uwagę różne nierówności, które dość często jednak - chcąc, nie chcąc - pojawiają się na moich trasach). Tak więc, dziś wbiłem sobie 8,5 i muszę przyznać, że czuć różnicę w toczeniu się kół, a jednocześnie nie jest to jeszcze aż tak uciążliwe chociażby dla nadgarstków.

Szkoda, że tak krótko, bo plany były nieco ambitniejsze. Zakładam jednak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ;) Teraz już się rozpadało na dobre, więc niewykluczone, że jutro też będzie cienko z jazdą. A podobno we wtorek ma padać deszcz ze śniegiem. Jak widać, coś chyba jednak jest w powiedzeniu w marcu jak w garncu ;)

08 marca 2012

Szosa 08-03-2012 (80,52 km)

Dziś również pogoda okazała się łaskawa i udało mi się wyskoczyć na rower. Trasa praktycznie taka sama jak ostatnio, z tym że dzisiaj minimalnie ją wydłużyłem i wylądowałem w Zaborówku:


Tam sobie elegancko zawróciłem i pojechałem z powrotem. Kawałeczek za (jadąc od strony Warszawy, natomiast jadąc od Zaborówka - przed ;)) kościołem/rondem w Zaborowie był sobie zamarznięty stawik:


Chociaż od jakiegoś czasu temperatury są już dodatnie (dzisiaj ok. 4°C), woda jest wciąż zamarznięta i z tego co widziałem - nie tylko tu. Na otwartych przestrzeniach wieje mroźny wiatr, który sprawia, że jazda jest nieco mniej przyjemna, ale to i tak nic w porównaniu z kilkunastostopniowymi mrozami. Dobrze, że świeciło słońce, od razu robi się dzięki temu cieplej. Po powrocie miałem trochę zmarznięte dłonie, ale problemów z chwytaniem przedmiotów nie było ;) Minąłem dziś jednego rowerzystę - chyba tak jak ja cieszył się z poprawy pogody, bo wyglądał na zadowolonego ;) Mogłem też zjeść jednego banana więcej, bo chociaż jakiegoś wielkiego głodu nie czułem, to sił zaczynało powolutku brakować. Zdecydowanie przyjemniej jechało się w tamtą stronę, bo przeważnie z wiatrem. Z powrotem było na odwrót, przez co trzeba się było trochę bardziej namęczyć. Cieszę się, że mogłem sobie dziś wyskoczyć na te 80 km, bo jutro pewnie znowu dzień przerwy. Najważniejsze, że pogoda robi się coraz bardziej wiosenna.

PS. Wszystkiego najlepszego dla wszystkich Pań! ;)

05 marca 2012

Szosa 05-03-2012 (72,35 km)

Przed dzisiejszą jazdą udało mi się wykazać niebywałą zręcznością i upuściłem licznik, który spotykając się z ziemią, zafundował sobie zgrabny odprysk lakieru:


Chciałoby się powiedzieć wyklepie się, ale z tym raczej będzie ciężko... ;) Trudno, dobrze chociaż, że został w jednym kawałku.
 
Chociaż temperatura może dziś nie zachwycała (4°C), to słońce świecące na bezchmurnym niebie ratowało sytuację i odczuwalna temperatura była jak najbardziej do przyjęcia. Co prawda znowu mocno wiało z każdej strony, ale całokształt oceniam zdecydowanie na plus ;) W planie było co prawda ok. 50 km, ale że Trakt Królewski (który jeszcze parę dni temu prezentował się dość marnie) został nieco uprzątnięty i stężenie wody oraz błota nieco zmalało, postanowiłem wybrać się troszkę dalej. Co prawda teraz wygląda jak połączenie drogi asfaltowej/gruntowej, ale skoro szosą dało się przejechać, to znaczy, że nie jest aż tak źle ;)


Nie chciałem też przesadzać z dystansem, bo przed wyjściem zaliczyłem tylko bułkę z miodem i 2 banany. Na szczęście na drogę wziąłem jeszcze jednego, więc mój zasięg nieco się zwiększył. Skoro jechałem Traktem Królewskim, a sił jakoś bardzo nie brakowało, pokusiłem się o Mariew i Wiktorów. Ponieważ chciałem sobie jechać spokojnie, to zamierzałem uniknąć dziś drogi 580, gdzie samochody często wywierają presję na nieco szybszą jazdę ;) Tak więc, po dojechaniu do Zaborowa, po prostu zawróciłem i pojechałem tą samą drogą, którą przyjechałem. Jechało mi się całkiem nieźle, widoczki były bardzo sympatyczne, chociaż jadąc lasem - w cieniu - było nieco zimno. Ponieważ jednak tempo nie powalało, to udało mi się w całości (a nawet z pewnym zapasem sił ;)) dotrzeć do domu.


02 marca 2012

Marcowa inauguracja

Pomimo niepewnej pogody kusiło mnie żeby wyskoczyć na szoskę. Ponieważ jednak było do załatwienia kilka rzeczy, musiałem dać za wygraną i obejść się smakiem ;) Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Co mogłem zrobić z poziomu domu - zrobiłem, a czego nie - połączyłem z rowerkiem. Tak więc wilk syty i owca cała ;) Podskoczyłem na Authorze w 2 miejsca, dzięki czemu udało mi się symbolicznie zaoszczędzić na paliwie, a i nie irytowałem się stojąc w korkach, które to rodzą się właśnie ok. godziny 17 (aczkolwiek nie jest to żelazna zasada - czasem tworzą się wtedy, kiedy po prostu się tworzą ;)). Dziś już temperatura całkiem znośna, bo 7°C. Momentami, jazdę skutecznie utrudniał mocny wiatr, który zmuszał mnie do korzystania z większych zębatek z tyłu. Ale też - kiedy wiał już innej strony - zachęcał do korzystania z małych z tyłu i dużej z przodu ;) Chociaż było całkiem ciepło, to jednak czapkę mogłem wziąć. Kolejny raz, łącząc przyjemne z pożytecznym, udało mi się dorzucić troszkę ponad 20 km do mojej skromnej kolekcji. Powrót już po ciemku (o ile w mieście można mówić o po ciemku ;)), ale lampki były na pokładzie, a i jechałem w sporej części ścieżkami, więc nie było problemu.